Na głębokiej wodzie

Wprowadzając dopłaty do produkcji rolniczej, podnosząc ceny towarów, oraz limity, cła i kontyngenty zamknęliśmy rynek Europy przed towarami z innych kontynentów, zaś rolników z Trzeciego Świata zepchnęliśmy na stracone pozycje.

---ramka 332015|strona|1---

ANNA MATEJA: - Dlaczego w Nowej Zelandii rolnictwo obywa się bez dopłat i przynosi zyski?

MICHAŁ SZNAJDER: - Bo zmusiła je do tego Europejska Wspólnota Gospodarcza. Zresztą, wolny rynek i rolnictwo bez protekcji są koniecznością w wielu krajach świata, szczególnie na biedniejszym od Północy Południu, gdzie brakuje pieniędzy na dotacje.

Nowa Zelandia prowadziła politykę protekcjonistyczną do lat 70. XX w. Pierwszy szok przeżyła w 1973 r., gdy Wielka Brytania - największy dla niej rynek zbytu - weszła do EWG i wyrzuciła większość jej produktów z rynku. Potem przyszła kolejna bolesna lekcja - w 1984 r. rząd wstrzymał dopłaty dla rolnictwa i zaczął się wycofywać z kolejnych form jego wspierania. Teraz, poza zmonopolizowaną przez państwo produkcją owoców kiwi, rolnictwo nowozelandzkie jest w pełni liberalne. I tak jednak według niektórych rolników rząd zbyt głęboko ingeruje w sprawy gospodarcze, więc powstał ruch obrony korzystania z prawa własności - Property Right Movement.

Zamknięcie rynku europejskiego było dla Nowej Zelandii przez wiele lat tragedią. Podobnie dla Argentyny czy Urugwaju, gdzie z tego powodu powstała nawet partyzantka miejska. Oba kraje do dzisiaj nie uporały się z tą sprawą. Nowa Zelandia zaś, która znalazła rynek zbytu w Azji wśród tzw. tygrysów, świetnie sobie poradziła z konsekwencjami europejskiego protekcjonizmu.

- Czy za cenę masowych bankructw?

- Były protesty, ale obyło się bez gwałtownych strajków czy wystąpień antyrządowych. Tylko 800 gospodarstw, czyli 1 proc., wystawiono na sprzedaż. Mimo to wieś się coraz bardziej wyludnia - w Auckland, największym mieście wysp, mieszka ponad 1/3 mieszkańców Nowej Zelandii. Jak wszędzie, niemało ludzi przejadało dotacje, zamiast zwiększać produkcję, więc po ich wstrzymaniu musieli znaleźć inne źródło utrzymania. Dochody tych, którzy zostali, są jednak przyzwoite, choćby z tego powodu, że produkcja rolnicza uległa koncentracji (np. powiększyły się dwukrotnie w ciągu 10 lat wielkości stada krów). Ale w Europie, chociaż chroni się tereny wiejskie, też mamy do czynienia i z koncentracją produkcji, i wyludnianiem wsi, np. w Hiszpanii.

Wielu Nowozelandczyków myśli o emigracji do Australii, która jest dla nich “ziemią obiecaną": wyższe pensje, większa liczba ludności. Tworzą już w Sydney całkiem duże społeczności. Z drugiej strony, choć nie ma między tymi grupami równowagi, sporo osób przyjeżdża z Australii do Nowej Zelandii, oferującej emigrantom dogodne warunki startu w nowym miejscu. Niedługo będą tam przeważać Chińczycy, Koreańczycy i Japończycy, których język już teraz jest słyszany prawie wszędzie.

- Czy nasze miasta, po zmianie polityki wobec rolników na liberalną, mogłyby się rozrosnąć o slumsy rolników-bankrutów?

- To stary zarzut, że liberalizm prowadzi do powstania sfer ubóstwa. Na jego konto (czy też globalizmu, który jest konsekwencją liberalizmu) zapisuje się więcej “grzechów": głębokie rozwarstwienie ekonomiczne ludności; przejęcie władzy przez nieliczną grupę bogatych nad rzeszami biednych albo posiadanie przez garstkę wykształconych wysokopłatnej pracy w sytuacji, gdy miliony niewykształconych będą bezrobotne; powstanie ponadnarodowych imperiów gospodarczych zagrażających państwom, które zaczną tracić niezawisłość; spychanie śmieci i produkcji ekologicznie uciążliwej do krajów biednych; unifikacja ideologii kultury i stylów życia, które będą jedynie odbiciem zasobności kieszeni, zaś człowiek w wyniku tych “plag" stanie się bardziej egoistyczny.

Czy jednak protekcjonizm jest bardziej moralny? Przecież wprowadzając dopłaty do produkcji rolniczej, podnosząc ceny towarów, czy limity, cła i kontyngenty, zamykające rynek Europy przed towarami z innych kontynentów, de facto zepchnęliśmy np. rolników z Trzeciego Świata na straconą pozycję. Liberalizm ma tę przewagę nad protekcjonizmem, że zabezpiecza pokój na świecie, zależny przecież od sprawiedliwego dostępu do dóbr i rynków. Realizuje go przez wprowadzenie zasad wolnego handlu i praktyk gospodarczych. Protekcjonizm zaś powoduje niepokoje społeczne.

- Bo demoralizuje zamiast pobudzać aktywność?

- Gdy słyszę o obawach rolników europejskich, rozumiem chęć stworzenia dla nich “ochronnego kokonu". Wystarczy jednak pojechać na Południe: do Nowej Zelandii, Argentyny czy Urugwaju i zobaczyć tamtejszych rolników, zdanych wyłącznie na własne siły i borykających się z ograniczeniami, jakie narzucił im europejski protekcjonizm, aby zmienić zdanie. Kogo mam popierać: rolnika z Południa walczącego o minimum egzystencji i przetrwanie na rynku, czy z Północy, który, uważamy, powinien żyć na takim poziomie jak pracownicy innych branż? Nie liczmy na łatwe wyjście z tego dylematu.

- Musimy jednak podejmować konkretne decyzje polityczne. Czy zamiar stworzenia w polskim rolnictwie drugiej Nowej Zelandii jest bezsensowny?

- Liberalny model polskiego rolnictwa, konkurencyjny na światowych rynkach, to moje marzenie. I chyba w tej sferze pozostanie... Choć właściwie za czasów wicepremiera Leszka Balcerowicza zliberalizowano rolnictwo i rzucono je na głęboką wodę konkurencji. Efektem gwałtownej liberalizacji z początku lat 90. był m.in. upadek wsi popegeerowskich. Do teraz nie potrafimy sobie poradzić ze skutkami społecznymi tej decyzji, ale czy ekonomicznie było inne wyjście? Później pod wpływem strajków chłopskich, a na długo przed wejściem do UE zaczęliśmy tworzyć własną “WPR". Mechanizmy były podobne, ale brakowało środków. Jak długo starczy ich Unii, po tym jak zaczną z unijnych dopłat korzystać polscy rolnicy? Niewykluczone, że rezygnacja z tej formy wspierania rolnictwa jest kwestią czasu.

W ramach liberalizacji zniesiono monopol np. spółdzielczości mleczarskiej (spółdzielnie nie mogły przez wiele lat tworzyć struktur wyższego rzędu niż jednostki podstawowe). Podobnie stało się w Nowej Zelandii, gdzie zakazano działalności izb: marketingu wełny czy mleczarskiej, stosujących praktyki monopolistyczne. Liberalizacja dotyczy nie tylko cen i dopłat, o których wciąż opowiadają rolnicy, ale i struktur. Jeżeli skup przeprowadza tylko jedna organizacja, jest to przecież interwencjonizm. W Nowej Zelandii rozwiązano agencje rządowe, ingerujące w działania rynku, likwidując przy okazji sporą część korupcjogennych stanowisk, a przez to... obniżając koszty produkcji.

- A gdyby porównać oba kraje? Może mamy szansę?

- Nowa Zelandia jest o 1/3 mniejsza od Polski, górzysta, ma zróżnicowany klimat: od nawet 12 metrów opadów rocznie w górach do 70 cm w niektórych rejonach na Wschodzie, gdzie zdarzają się susze. W takim klimacie, krowy i owce, podstawa tamtejszego rolnictwa, są cały rok na świeżym powietrzu: nie potrzeba kosztownych budynków, wystarczy grodzenie pastwisk, nie gromadzi się zapasów pasz na zimę. Polscy rolnicy prowadzą droższą produkcję intensywną, tam są warunki do tańszej - ekstensywnej: można produkować bez intensywnego nawożenia mineralnego czy środków ochrony roślin. Nie utrzymuje się też kosztownej administracji do obsługi rolnictwa.

Moglibyśmy konkurować z Nową Zelandią wyłącznie w produkcji mleka. Polska produkuje zboża, rzepak, ziemniaki, mięso wieprzowe i drobiowe, które na wyspach nie mają dużego znaczenia gospodarczego. Tam mają 46 mln owiec, blisko 2 mln jeleni, owoce (w tym winogrona) i warzywa.

Nie sprzedajemy też towarów na tych samych rynkach. Najbliższy, do którego nowozelandczycy mogą wysłać produkty, Azja Południowo-Wschodnia, jest oddalony o siedem godzin lotu. Polskie rynki zbytu są zaś na wyciągnięcie ręki. Nowozelandczycy żyją w izolacji, my - we wspólnocie państw.

A wreszcie: podejście ludzi. Rodziny starają się tak organizować życie, aby dać zatrudnienie najbliższym. I nie chodzi tylko o rodzinne gospodarstwa rolne (rolnictwem zajmuje się 9,4 proc. ludności). Kraj żyje w dużym stopniu z turystyki, także agroturystyki. Podróżując po Nowej Zelandii i zbierając materiały do książki o ekonomice agroturystyki zetknąłem się z najdziwniejszymi sposobami zarabiania na życie, np. tkanie wełny z wyczesanej sierści lamy. Dzieje się to w kraju, gdzie dochód na mieszkańca przekracza 17 tys. USD. Nie znalazłem też nikogo, kto twierdziłby, że państwo ma dać mu pracę.

- Wychodzi na to, że drugiej Nowej Zelandii nie będzie.

- Nie popadajmy w przygnębienie. Ten pomysł, podobnie jak stworzenie drugiej Japonii, jest już nieco wyświechtany... Zawsze jednak możemy się czegoś od Nowozelandczyków nauczyć: prowadzenia przedsiębiorczości w ekstremalnych warunkach, polegania na sobie i ludziach dążących do podobnych celów, ograniczenia udziału państwa w gospodarce, unowocześniania każdego jej sektora.

- Czy rolnictwo Nowej Zelandii jest konkurencyjne na rynku światowym?

- Tak. Jeśli chodzi o mleko i produkty mleczne, ma w rękach 1/3 rynku światowego. Przypada też na nią ponad połowa światowego wywozu baraniny i jest liczącym się partnerem w eksporcie kiwi, mięsa z jeleni, wełny.

- Mimo wysokich kosztów dotarcia do rynków zbytu?

- To fenomen, np. 7 proc. mleka i produktów mlecznych zużywa wyspa, a 93 proc. jest eksportowane.

Przyjmuje się, że jeżeli cena litra mleka przekracza 15 centów amerykańskich, jego produkcja jest na granicy opłacalności. Wtedy nikt nie poda krowom ani grama paszy treściwej. Ceny na świecie rozciągają się od 7 centów w Paragwaju i Urugwaju do 70 centów w Japonii. W Polsce to ok. 20-25 centów. W Nowej Zelandii cena jest porównywalna z obowiązującą u nas, ale wydajność pracy rolników kolosalnie różna, np. rolnik nowozelandzki ma średnio w stadzie 200 krów, polski - nie wiadomo, bo przeprowadzając narodowy spis powszechny nie zapytano go o to, ale chyba nie więcej niż pięć. Jeśli ktoś ma 200 krów i zarabia po 20 centów na litrze mleka, a ktoś ma pięć krów i dostaje tyle samo, to ich dochody są nieporównywalne.

- Skąd bierze się różnica między Urugwajem a Japonią?

- Z dopłat utrzymujących japońskie rolnictwo. Bez nich - padłoby. W Urugwaju rolnicy muszą radzić sobie sami.

- Nawet Norwegia i Szwajcaria, choć bogate i mogłyby sprowadzać żywność, dopłacają, bo chcą mieć własne rolnictwo...

- Nie chodzi tylko o żywnościową samowystarczalność. Boimy się wyludnienia wsi.

Poza UE, nie ma na świecie drugiej, tak silnej organizacji protekcjonistycznej. Unia przekonuje świat - np. na szczytach Światowej Organizacji Handlu (WTO), zmierzającej do liberalizacji handlu na świecie - że praktyki protekcjonistyczne są konieczne do zachowania tzw. europejskiego modelu rolnictwa. Nie chcemy powielać w Europie schematu wsi argentyńskiej, nowozelandzkiej czy australijskiej: megametropolie i pusty interior, ale zachować dość równomierne zaludnienie kontynentu, np. w Niemczech jest sporo miasteczek, które nie żyją z rolnictwa, ale ich mieszkańcy nie garną się do życia w metropoliach. Liberalne rolnictwo naruszyłoby tę równowagę, dlatego przyjęto program wielofunkcyjnego rozwoju wsi, przekształcając Wspólną Politykę Rolną w politykę terenów wiejskich.

Mówi się wręcz: nie dopłacamy rolnikom ze względu na produkcję, ale zachowanie środowiska, np. takiego jak na Szetlandach czy Wyspach Owczych, skąd ludzie uciekną, jeśli nie wesprzemy ich dochodów. Z nimi zniknie niepowtarzalna kultura. Europa podoba mi się taka, jaka jest. Choć z drugiej strony, oburza mnie wysokość dopłat. Wybór między protekcjonizmem a liberalizmem to najpoważniejszy obecnie dylemat.

Niebagatelne znaczenie ma też pomoc żywnościowa dla krajów biednych, np. kraje UE, w ramach międzynarodowej solidarności, wysyłają część produktów do krajów głodu.

- W ten sposób niszczą im rynek.

- Właśnie: jeśli ktoś wprowadzi własne produkty, zabije część lokalnej, małej przedsiębiorczości. Efektem będzie apatia. Poza tym, pomoc często nie trafia do ludzi biednych, ale wspomaga niedemokratyczne reżimy, bo przechwytują ją lokalni kacykowie. Jest to też ukryte subwencjonowanie rolnictwa krajów bogatych, bo “pomoc dla krajów biednych" stwarza im rynek zbytu. Trudno się dziwić WTO, które mówi: “Pomoc tak, ale pod naszą kontrolą".

Prof. MICHAŁ SZNAJDER (ur. 1945) jest ekonomistą, wykładowcą w Akademii Rolniczej w Poznaniu, sekretarzem generalnym Stowarzyszenia Ekonomistów Rolnych i Agrobiznesu. Prowadził prace badawcze m.in. na uniwersytecie w Waikato w Nowej Zelandii. Jego ważniejsze publikacje książkowe dotyczą ekonomiki rolnictwa, przemysłu spożywczego i konsumpcji.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 25/2004