Kciuk i pas lędźwiowy

Do starości trzeba się przygotowywać. To nie przychodzi z godziny na godzinę czy z miesiąca na miesiąc, jest to proces rozciągający się na lata.

07.01.2013

Czyta się kilka minut

KATARZYNA KUBISIOWSKA: Myśli Pan czasem: mam swoje lata, nie chce mi się, nie muszę tego już robić?


JAN PESZEK: Nigdy.


Naprawdę?

No, może czasami, ale to się wiąże ze słabnącą odpornością na ludzi, z którymi tracę czas, którzy nic ciekawego z sobą nie niosą, nie utrzymują dyscypliny, a do pracy przychodzą nieprzygotowani. Najbardziej prestiżowemu reżyserowi, przed którym drżą zespoły, jeśli nie miał racji, potrafiłem to powiedzieć.

Zdarza się, że w trakcie zajęć ze studentami przygniata mnie niemożność wyartykułowania im pewnych zasadniczych rzeczy związanych z warsztatem aktora. Dzieje się tak dlatego, że rodzime uczelnie artystyczne nie są prowadzone w systemie laboratoryjnym. Jeśli młodej osobie nie poświęci się czasu na spotkanie indywidualne, pozostanie ona zdezorientowana. Pomyśli: „stary, łysy Peszek mówi mądre rzeczy”, a gdy tylko wyjdę z sali, zostanie bezbronna na pustyni braku doświadczenia. Nie mam zamiaru rewolucjonizować systemu edukacji polskiej, mogę tylko nanosić drobne korekty.


To chyba jeden z przywilejów, które daje przemijanie: działanie w obrębie możliwości i ograniczeń.

Długo żywiłem przekonanie, że Panu Bogu nie udało się znaleźć dobrych proporcji między młodością a starością; ten rachunek zwyczajnie mi się nie zgadzał. Zbyt długo trwa agonia – odchodzenie, brak sprawności i przede wszystkim tracenie perspektywy – w porównaniu z krótkością naturalnej tężyzny i witalności. Dzisiaj myślę inaczej: starość jest takim samym darem jak młodość. Jasne, 69-latek to motyl przyszpilony do ściany, niemający złudzeń, w jakim momencie się znajduje, ile czasu mu zostało, i nawet lepiej dla niego, aby sobie to wszystko zgrabnie wytłumaczył. Lat ubywać nie będzie, choćby nie wiem jak młodego ducha kryć w sobie.

Na starość łatwo jest powiedzieć, że pewnych rzeczy się nie musi.


Czego się nie musi?

Bić rekordów – one zawsze są konsekwencją konfliktów lub koniecznych rezygnacji. Dziś nie muszę być pierwszy – to jest źródło spokoju.


Agonia, o której przed chwilą Pan mówił, nie jest naturalnym przygotowaniem do śmierci? Chyba lżej jest żegnać się z życiem, kiedy ono sukcesywnie gaśnie i robi się dotkliwe pod względem fizycznym i emocjonalnym.

W teorii brzmi znakomicie. Ale trudno mi dziś się z tym zgodzić, przy całej mojej wysoko rozwiniętej miłości do życia, wyniesionej z domów rodzinnych, bo pielęgnowanej jeszcze przez dziadków. Jednocześnie wiem, że sprawność, bo przecież ona gwarantuje pewien rodzaj mojej swobody, a nawet beztroski, kiedyś będzie mieć swój kres i dla najbliższych mogę stać się utrapieniem.

Grałem kiedyś spektakl, z którego dochód był przeznaczony na... myszkę do komputera. Miała być ona – dzięki skomplikowanym technologicznym zabiegom – założona na gałkę oczną całkowicie sparaliżowanego pana Romana. Operacja się udała, choć pan Roman, mężczyzna w średnim wieku, zdawał sobie sprawę, że do końca życia nie wykona jednego samodzielnego ruchu. Tylko ta myszka była tym, co umożliwiało mu kontaktowanie się z ludźmi. Pan Roman, za pomocą tej myszki, wystukał do mnie list. „Panie Janie, nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej” – napisał w ostatnim zdaniu, a ja po jego przeczytaniu doznałem wstrząsu i pomyślałem, że jestem tylko marnym prochem.


Co jeszcze Pan pomyślał?

Że do starości trzeba się przygotowywać. Że to nie przychodzi z godziny na godzinę czy z miesiąca na miesiąc, jest to proces rozciągający się na lata. Podobnie myśli Teresa, moja żona. Wspólnie dokonujemy planów, które są naszym sekretem i nie powstają w bezwzględnym przekonaniu o ich racji – bierzemy pod rozwagę pojawienie się wydarzeń, nad którymi nie zapanujemy.

Przygotowanie się do starości może nieść radość i ekscytację – w ustach aktywnego 69-latka brzmi to zapewne infantylnie.


Nie brzmi infantylnie.

Ale brzmi tak, jakby życie składało się z samych happy endów – jak jest, wiadomo.

Moja żona uprawia jogę. Dzięki temu utrzymuje wspaniałą sylwetkę. Natomiast jej twarz jest totalnie pomarszczona – to budzi mój zachwyt. Teresa nie ma zamiaru nic sobie wstrzykiwać, nie wspominając już o tych strasznych zabiegach chirurgicznych, czyniących z kobiety niewolnicę obowiązującego wzorca doskonałości. Więc to, co Teresa ma najpiękniejsze, chowa dla siebie i dla mnie pod sukienkami, swetrami, kombinezonami, a zmarszczki demonstruje całej reszcie. Te zmarszczki są też historią naszego związku – zdobywania dojmującego poczucia sensu we wspólnym wędrowaniu w małżeństwie przez życie. Zmarszczki Teresy są mapą jego nieboskłonu.


Szczęściarz z Pana.

Szczęściarz... Teresa ulega wzruszeniu, widząc bezradność mężczyzn w podeszłym wieku. Pyta wtedy: „czy i my tacy będziemy?”. Mówię: „daj Boże, żebyśmy mieli taką jasność w oku i uśmiech na twarzy”. Człowiek w dziewiątej dekadzie życia przebywa w innym wymiarze i nie ma dla niego różnicy, kiedy przenosi wzrok z drzewa za oknem na osobę siedzącą naprzeciwko niego.

Nie sądziłem, że dożyję 2000 roku – w młodości była to dla mnie cyfra magiczna. Dziś mamy styczeń 2013 i wcale nie zamierzam się stąd wynosić ani też nie wybiegam z otwartymi ramionami na przywitanie starości. Przeciwnie, żyję niehigienicznie: piję alkohol, mnóstwo pracuję i pakuję się w sytuacje ekstremalne, które każdego innego by wykańczały, a mnie zwyczajnie konstruują. Lubię adrenalinę i doznania ekstremalne.

Starość trudno jest racjonalizować, można ją sobie tylko przybliżyć. I nie tracić nadziei, że jako ten 90-latek z jednakową wolnością i spokojem będę patrzył zarówno na drzewo, jak i na drugiego człowieka.


Tylko jak to zrobić?

Właśnie wróciliśmy z żoną z nart. Jako urodzony ryzykant wystartowałem zbyt szybko, upadłem na ostrym zakręcie i wybiłem sobie kciuk lewej ręki. A to spowodowało straszliwe ograniczenie, człowiek nawet nie wie, jak kciuk jest potrzebny do elementarnych czynności: ani kijka porządnie uchwycić, ani otworzyć wina, ani się ubrać. Kilka godzin później Teresa, na biegówkach, w okolicach tego samego zakrętu nabawiła się kontuzji pasa lędźwiowego. Najpierw zaczęliśmy się śmiać, ale nie tak do końca swobodnie, bo przecież boli, a my przyjechaliśmy wypocząć. I nuże, rzuciliśmy się w pogodne razgawory na temat tego, jak utrapienie obrócić w rzecz pozytywną. No i doszliśmy do istotnych dla nas wniosków: nie jesteśmy już tak operatywni, więc biegówki mamy używać ostrożniej i pilniej obserwować narciarzy szalejących na torach bocznych. Tak więc zasad nie zmieniamy, tylko środki do ich realizacji. I to nie oznaczało wcale, że czerpaliśmy mniej przyjemności z tego krótkiego pobytu. Wręcz przeciwnie – mój kciuk i żony pas lędźwiowy, paradoksalnie, otworzyłby czas na inny rodzaj czerpania przyjemności z tych samych biegówek.


Kiedy Pan mówił o zgodzie żony na przemijanie, to pomyślałam, że to rzadko spotykana postawa wśród kobiet żyjących w kulturze zachodniej. W Europie i w Stanach wiele mówi się o przekwitaniu kobiet. One boleśnie przechodzą ten okres i stąd całe szaleństwo z hormonalną terapią zastępczą. A w Azji ta sama terapia praktycznie się nie sprzedaje. Tamtejsze kobiety twierdzą, że nie mają większych dolegliwości. Albo rzeczywiście ich nie mają, albo do menopauzy są lepiej przygotowane, a może po prostu godniej przechodzą ten okres, bo wiedzą, że przed nimi dobry etap życia.

Daleki Wschód to pasja Teresy i moja. Przynajmniej raz w roku jedziemy do Indochin, Indonezji, Japonii – tam regenerujemy nasze psychiki zmęczone rodzimą rzeczywistością. W naszych podróżach nie chodzi wyłącznie o krajobraz, zabytki, klimat, kuchnię, ale przede wszystkim o ludzi. Od człowieka Wschodu promieniuje optymizm, nie ma on w sobie grama agresji. Mimo że jest zapracowany w równym stopniu co my, potrafi znaleźć chwilę wytchnienia, dzięki czemu osiąga autentyczny spokój.

W jeszcze niedawnej obyczajowości japońskiej było czymś naturalnym, że najstarszy członek rodziny dobrowolnie decydował się na śmierć – w ten sposób czynił lżejszym życie najbliższych. Ale trzeba pamiętać, że samobójstwo ma szczególny etos w kulturze Japonii. Wędrując kiedyś na świętą górę Fuji, spotkaliśmy starych ludzi z kijami – jedni mieli do nich doczepione dzwoneczki, drudzy nie. Okazało się, że ci z dzwonkami z góry mieli wrócić, a ci bez – szli na świadome zamarznięcie i zagłodzenie. My widzieliśmy już tylko pielgrzymkę symboliczną, a jeszcze w latach 50. ubiegłego wieku w Japonii należało to do normy kulturowej. Dla nas, Europejczyków, to są rzeczy nie do pojęcia.


Nie do pojęcia jest też to, jak wspaniale potrafili się starzy Japończycy zachować po trzęsieniu ziemi w 2011 roku.

Japończykowi do głowy by nie przyszło, aby wziąć więcej niż butelkę wody przydziałowej na całą dobę. Nie było też śladu plądrowania. Setki starszych Japończyków zgłosiły się na ochotnika do pracy w uszkodzonej elektrowni atomowej Fukushima. Chcieli pomóc młodszym, a nawet ich zastąpić. Mówili, że zostało im 13-15 lat życia. Nawet jeśli do ich organizmu dostałyby się cząstki radioaktywne, rak pojawiłby się najwcześniej za 20 lat: mówili, że nie zdążą zachorować. Młodzi zaś muszą żyć, wychowywać dzieci i dbać o ich przyszłość. Ci starcy zachowywali anonimowość, nie byli obecni w mediach, nie potrzebowali splendoru.


W Polsce człowiek stary często jest zgorzkniały, nosi w sobie masę frustracji; wystarczy przez chwilę posiedzieć w przychodni i można się nasłuchać.

Doceniam komfort uczenia dwudziestolatków, osób, które mogłyby być moimi wnukami. Ci młodzi ludzie nie dają mi do zrozumienia, że nas cokolwiek dzieli poza tym, że ja więcej wiem. Zgorzknienie, o którym pani wspomina, bierze się stąd, że młodzi i starzy nie mają ze sobą kontaktu, są od siebie izolowani, żyją w gettach. To manifestuje się na ulicy, w autobusie, w rodzinie – w życiu wspólnotowym na co dzień i od święta. My, Polacy, nie mamy wykształconego odruchu zwrócenia się „ku sobie”, solidarność między pokoleniami jest przecież transakcją wzajemną. Podoba mi się czuły gest Jurka Owsiaka, który chce, aby Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy zbierała pieniądze także dla starszych. Może dzięki temu zacznie się zmniejszać monstrualna przepaść dzieląca ich od „reszty”.


Zna Pan kogoś starszego tak radykalnie odciętego od tej reszty świata?

Poniekąd to los mojej matki. Z sześciorga rodzeństwa byłem najstarszy, dlatego pierwszy wyfrunąłem z domu. Gdy do niego wracałem, matka przyjmowała mnie z honorami. Rodzeństwo żartowało: „Pojawia się Janek, to natychmiast jest obrus na stole”. A ja przyjeżdżałem na kilka godzin. Do dziś widzę obraz: ponad 80-letnia matka siedzi na werandzie w bujanym fotelu, czyta książkę i błyskawicznie „odpływa”, wie, że jestem „w przelocie”, że moja wizyta jest konwencjonalna. Opuściłem matkę dla aktorstwa. Wiedząc, jak ogromnie mnie kochała, powinienem bywać u niej częściej. Żadnego wytłumaczenia nie stanowi to, że musiałem kręcić film czy grać premiery. Ta kobieta – niezwykle energetyczna i pozytywnie nastawiona do ludzi – nie zasługiwała na taką samotność.


Opowiem Panu coś. W grudniu, w wieku 90 lat zmarła pani Jadzia, wspaniała osoba, przez ćwierć wieku najbliższa sąsiadka moich rodziców. Powiedziała tylko: „urodziłam się w domu i tu chcę umrzeć”. Bezdzietna panna – to był jej świadomy wybór. Przez ostatnie pół roku gasło jej życie w niesłabnącym cierpieniu i niedołęstwie. Gdyby nie moja mama, która ją karmiła, przewijała, a w ostatnich chwilach trzymała za rękę, nie udałoby się jej odejść we własnym łóżku. Wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że to jedna z cen, którą płaci się za bycie singlem – bo gdyby nie moja mama, to pani Jadzia byłaby na świecie sama jak palec. I przyszło mi jeszcze do głowy, że w takich sytuacjach mogą rodzicom pomóc dorosłe dzieci. Koło się domyka – my zajmowaliśmy się wcześniej nimi, one, istnieje szansa, na starość pomogą nam.

Dobrze jest mieć świadomość, że na dzieciach można polegać, ale ostatnią rzeczą, którą chciałbym, jest wymuszenie na nich tego rodzaju odruchu. Moja bezdzietna ciotka mówiła do mamy: „licz na dzieci, to ci dadzą chleba na kiju i wody w sitku”.

Mama jednak wiedziała, że w dzieciach ma opokę. Ja ją tylko w Andrychowie wizytowałem, ale już moje dwie siostry troskliwie się nią zaopiekowały i towarzyszyły jej do ostatniego momentu życia.


Ostatni moment życia – on zawsze budzi trwogę.

Nie we mnie. Jestem niezmiernie nim zaciekawiony. Przede wszystkim, jak sobie w nim poradzę. Być może wróci wtedy przekonanie o nierównym rachunku młodości i starości, być może nie będę wyrozumiały, być może nie będę miał tyle spokoju, który sobie teraz wyobrażam, i wcale nie będzie tak wesoło, jak na naszych biegówkach.

Nie mogę też powiedzieć, że ze śmiercią jestem od dziecka pogodzony, ale też nie wyrażam sprzeciwu. W tym sensie żyję z nią w harmonii.


Śmierć własna jest do zniesienia, ale bliskich – już nie.

Pamiętam swoje zdziwienie, kiedy zobaczyłem moją zmarłą mamę – już ubrana leżała na katafalku. Nie mogłem dostrzec jej ogromnych piersi, którymi wykarmiła pół Andrychowa. Dotknąłem najpierw jednej, potem drugiej, a tam już nie było nic. Byłem zdumiony, ten stan utrzymywał się we mnie do samego pogrzebu. Rodzina płakała, żegnała, ja stałem jakby obok i jednocześnie rejestrowałem, co się działo wkoło. Ale kiedy przyszło mi przemówić do zgromadzonych, to przypłynęła fala silnej emocji, która odebrała mi głos. Nie byłem w stanie wykrztusić z siebie słowa.


Im człowiek starszy, tym więcej starszych ludzi go otacza.

Sporo teraz jeżdżę autobusem z Olszanicy do Krakowa, siedzą tam starzy ludzie, rozmawiają, zanurzają się w rozmaite problemy, najchętniej te cudze. To są dialogi jak z najlepiej napisanej sztuki teatralnej. Szalenie mnie to bawi, a nawet rozczula. Całkiem jeszcze niedawno w ogóle nie słyszałem takich rozmów. Dziś wchodząc do tego autobusu odnoszę wrażenie, jakbym wracał do dopiero co opuszczonego pokoju, gwarnego i pełnego życia. Przychodzę z zewnątrz, ale wszyscy ci starzy ludzie, choć na mnie nie reagują, wydają mi się znajomi i bliscy.


JAN PESZEK (ur. 1944) jest aktorem teatralnym, filmowym i telewizyjnym, pedagogiem i reżyserem. Rozgłos przyniosły mu role w spektaklach m.in. Mikołaja Grabowskiego, Rudolfa Zioły, Krystiana Lupy, Andrzeja Wajdy, Jerzego Grzegorzewskiego, Grzegorza Jarzyny, Jana Klaty, Michała Zadary. Jako członek awangardowego zespołu MW2 i aktor Teatru STU zasłynął interpretacjami tekstów Bogusława Schaeffera, zwłaszcza napisanego specjalnie dla niego monodramu „Scenariusz dla nieistniejącego, lecz możliwego aktora instrumentalnego”, będącego połączeniem filozoficznego traktatu, manifestu teatru awangardowego i kompozycji muzycznej. W 2011 r. zagrał... Bruce’a Lee w Teatrze Łaźnia Nowa w sztuce „Wejście Smoka. Trailer”, udowadniając, że wyzwania w sztuce nie znają metryki.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działów Kultura i Reportaż. Biografka Jerzego Pilcha, Danuty Szaflarskiej, Jerzego Vetulaniego. Autorka m.in. rozmowy rzeki z Wojciechem Mannem „Głos” i wyboru rozmów z ludźmi kultury „Blisko, bliżej”. W maju 2023 r. ukazała się jej książka „Kora… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 02/2013