Jest taki kraj...

To opowieść o dwóch krajach, które chcą się znaleźć w Unii Europejskiej. Pierwszy przez ponad 50 lat był oddanym członkiem NATO. Cechuje go prosperująca demokracja, tętniące życiem wolne media i stabilny rząd z imponującym poparciem w parlamencie. Choć większość społeczeństwa jest głęboko religijna, to samo państwo pozostaje rygorystycznie świeckie. Jego gospodarka przeżywa boom. W przeciwieństwie do obecnej Unii jego społeczeństwo jest młode i coraz liczniejsze. Jego największe miasto było kolebką chrześcijańskiej (i europejskiej) cywilizacji. Wszystko wskazywałoby na to, że jest faworytem Unii.

Drugi kraj całkowicie się od pierwszego różni: w większości leży w Azji i graniczy z tak kłopotliwymi zakątkami jak Irak, Syria i Iran. Jego gospodarka przez dekady znajdowała się w opłakanym stanie, jego walutę wielokrotnie dewaluowano, wiele jego banków kuleje. Ów kraj jest o wiele uboższy od najbiedniejszego z dziesiątki, która przystąpiła do UE w maju br. Jego historia roi się od przewrotów wojskowych. Dobrze udokumentowane są jego »dokonania« w dziedzinie łamania praw człowieka i torturowania więźniów. Jego mieszkańcy to w większości muzułmanie, a kraj ten szybko może się stać najliczniejszym członkiem UE. W skrócie: Unia nie powinna mieć z nim nic wspólnego". Jak łatwo się domyślić, oba kraje noszą tę samą nazwę: to Turcja. Jej staraniom o wejście do Unii, a szczególnie niesłychanie ambiwalentnej polityce Europy wobec Ankary, specjalny raport poświęca brytyjski tygodnik THE ECONOMIST.

W 1963 r. Turcja podpisała porozumienie o stowarzyszeniu z EWG, traktowane zwykle jako wstęp do członkostwa. Wniosek o przyjęcie Ankara złożyła jednak dopiero w 1987 r. Dwa lata później Komisja Europejska wydała negatywną opinię, ale sprawa pozostała na wokandzie. Choć w 1996 r. Turcja i UE utworzyły unię celną, w latach 90. europejscy przywódcy problem obchodzili z daleka. Wreszcie na szczycie w 1997 r. Turcję ostentacyjnie skreślono z listy kandydatów.

Pokrętność działań Europy wywołała irytację Ankary. Tureccy politycy wciąż podkreślali europejski charakter kraju, a tureccy generałowie ironizowali, że Bruksela byłaby przychylniejsza, gdyby ostatnie 40 lat Turcja była w Układzie Warszawskim. Z drugiej strony, Unia miała swe powody: Turcja była wówczas państwem wyjątkowo niestabilnym, pogłębiał się kryzys gospodarczy, brutalnie zwalczano kurdyjską partyzantkę i łamano prawa człowieka. Mimo to w 1999 r. w Helsinkach oficjalnie uznano Turcję za państwo kandydujące. Trzy lata później postawiono przed nią “kryteria kopenhaskie".

Dziś Turcja premiera Erdogana ma ustabilizowaną gospodarkę, rola armii jest ograniczana, zniesiono karę śmierci, lepiej układają się stosunki z Grecją, poprawia się sytuacja Kurdów. Oczywiście, nie wszystko wygląda różowo: stabilność gospodarcza pozostaje krucha; prawa człowieka potrzebują większej ochrony, nowy kodeks karny nie poprawia znacznie sytuacji kobiet, rząd odmawia ogłoszenia amnestii dla kurdyjskich powstańców, zwykłych Kurdów nadal spotykają szykany (szkoła, która planowała rozpoczęcie nauki w języku kurdyjskim, nie spełniła wymogów, bo... jej drzwi były złej szerokości). Wciąż ograniczana jest wolność religijna (podejrzanie trudno jest postawić kościół chrześcijański; nadal zamknięte jest jedyne greckoprawosławne seminarium na wyspie Halki).

Krytykom wstąpienia Turcji do UE sen z powiek spędza zwłaszcza islam. Obawy opierają się na dwóch tezach: że islamu nie da się pogodzić ze świecką, liberalną demokracją, i że w świecie muzułmańskim niebezpiecznie rosną wpływy fundamentalizmu. Jednak oba zarzuty nie potwierdzają się w przypadku Turcji. Od powstania republiki w 1920 r. wszystkie rządy były świeckie, a spośród krajów Europy tylko Francja równie rygorystycznie rozdziela państwo od religii. Co prawda rządząca dziś partia ma islamskie korzenie, a rząd promował (bez powodzenia) pomysły bliskie islamskim wartościom (np. karanie cudzołóstwa), ale jak porównać to do sytuacji, która panowała w latach 70. we wchodzącej do Unii Irlandii? Kościół sprawował tam wówczas kontrolę nad życiem publicznym, nawet rozwody były zakazane.

Co więcej, turecki islam można postrzegać nie jako przeszkodę, ale atut. I to nie tylko dlatego, że w Unii już dziś żyją miliony muzułmanów, a jej dwaj potencjalni członkowie (Albania i Bośnia) to kraje częściowo lub w całości muzułmańskie. Konsekwencje przyjęcia Turcji sięgają dalej niż nad Bosfor: w świecie po 11 września, gdy USA i ich sojusznicy próbują zasiać demokrację na Bliskim Wschodzie, “nie" dla Turcji mogłoby zostać odebrane przez kraje arabskie jako wymierzony im policzek. I odwrotnie: jeśli Turcja stanie się częścią europejskiego klubu, będzie “światłem przewodnim" dla tych, którzy, co prawda nieufnie, ale kierują się ku wolności i demokracji.

MF

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 41/2004