Rozliczenia z pandemią. Co my, „ci dobrzy”, zrobiliśmy źle?

Opowieści o pandemii nie da się zamknąć w prostym schemacie o „dobrych” i „złych”. Minęły właśnie cztery lata od jej ogłoszenia. Porozmawiajmy o tym, jakie błędy popełniliśmy „my dobrzy”.

05.03.2024

Czyta się kilka minut

Mobilny punkt testów na covid-19 przy szpitalu w Zaspie. Gdańsk, 25 stycznia 2022 r. / fot. Karol Murat / REPORTER
Mobilny punkt testów na covid-19 przy szpitalu w Zaspie. Gdańsk, 25 stycznia 2022 r. / fot. Karol Murat / REPORTER

O pandemii pewnie najchętniej byśmy zapomnieli, ale to raczej niemożliwe i byłoby błędem. Już trwają dyskusje o potencjalnej następnej pandemii, a czas na rozmowę o tej niedawnej jest idealny – wreszcie spływają wyniki solidnych badań naukowych. A wyłaniający się z nich obraz tej choroby i – zwłaszcza! – naszej reakcji na nią bywa nieoczywisty.

Debatę publiczną zdominował temat „tych złych”, którzy bagatelizowali koronawirusa, protestowali przeciwko szczepionkom oraz oskarżali rządy i koncerny o spiskowanie. Opowieść o pandemii nie daje się jednak zamknąć w tak prostym schemacie. Co więcej, najbardziej pobudzające pytania pojawiają się wtedy, gdy przyglądamy się, jakie błędy popełnili „ci dobrzy”.

Zadajmy więc pytanie tak: co my, „ci dobrzy”, zrobiliśmy źle?

Apokalipsa czy katar

Istnieje skala Richtera, Międzynarodowa Skala Zdarzeń Jądrowych i Radiologicznych INES, skala Saffira-Simpsona do opisu siły huraganów, a nawet skala Torino do oceny zagrożeń z kosmosu; nie ma jednak skali powagi pandemii. O covidzie słyszy się tymczasem opinie tak rozstrzelone, jakbyśmy jedną burzę opisywali naprzemiennie jako letni deszczyk oraz morderczy tajfun.

Kiedy Donald Trump opisywał covid-19 jako „po prostu grypę” albo „katar”, „Time” określał pandemię jako „kryzys egzystencjalny”. W Polsce też słyszeliśmy o „silniejszym przeziębieniu” i „zwykłej wirusówce”. Z drugiej strony np. polski „Forbes” we wrześniu 2020 r. nazwał covid „potencjalnym zagrożeniem istnienia naszego gatunku”, a dr Paweł Grzesiowski, ekspert Naczelnej Rady Lekarskiej ds. zagrożeń epidemicznych, twierdził, że covid-19 „dewastuje ludzki gatunek”.

Obie formy przesady są tymczasem szkodliwe. Pojawiły się badania pokazujące, że osoby o szczególnie niskim poziomie lęku oraz postrzegające covid jako małe zagrożenie są też mniej skłonne do zachowań „prozdrowotnych” – to koszt bagatelizowania wirusa. Z drugiej strony, czy naprawdę chcemy wywoływać „wysoki poziom lęku”? Istnieje już cała bateria badań pokazujących poważne szkody psychiczne wyrządzane przez katastroficzny język oraz drastyczne obrazy covidu: zwiększona częstość obsesyjno-kompulsywnego mycia rąk, stanów lękowych i depresyjnych czy myśli samobójczych.

Autorzy tych negatywnych komunikatów uznawali pewnie, że straszenie jest słuszne – gdy nastraszymy ludzi, zachowają się odpowiedzialnie. „New York Times” napisał wprost: „Nasze komunikaty na temat wirusa powinny ukazać – w drastyczny sposób – prawdziwe koszty złapania wirusa”; tytuł tego artykułu brzmiał „Już czas przestraszyć ludzi covidem”. Dr Grzesiowski twierdził, że „perswazja przez strach jest skuteczna na krótką metę”, powątpiewając, czy działa długofalowo. Pytanie brzmi zaś: czy działa w ogóle.

Psychologowie od dekad nie potrafią tego ustalić. Do dziś cytowany jest klasyczny eksperyment Janisa i Feshbacha z 1953 r., w którym wykazano, że im bardziej drastyczny jest opis niedbania o zęby, tym mniej jest skuteczny. Strach wywołuje silną reakcję emocjonalną, ale słabo wpływa na postawy i zachowania. Są już badania ilustrujące podobne zjawiska w kontekście covidu. Opisano np., że podkreślanie w komunikatach medialnych, jak groźny jest koronawirus, może prowadzić do utraty u czytelników nadziei, że możemy zrobić cokolwiek, by sobie z nim poradzić – a ostatecznie do demotywacji i objawów depresyjnych.

Infografika: Lech Mazurczyk

ZOBACZ INFOGRAFIKĘ W PEŁNEJ WERSJI >>>

Nieskuteczność „narracji strachu” została też opisana w innych dziedzinach. Edukacja antynarkotykowa opierająca się na straszeniu i przesadzie („marihuana jest jak heroina”) najprawdopodobniej jest nieskuteczna, a niektórzy uważają, że wręcz zachęca młodzież do zażywania narkotyków. Niedawno w „Nature” ukazał się raport ze sporego badania Madaliny Vlasceanu i współpracowników na temat skuteczności komunikacji perswazyjnej o zmianach klimatu. Na próbie 60 tys. uczestników z 63 krajów przetestowano 11 strategii komunikacyjnych, w tym taką opartą na negatywnych, drastycznych obrazach (zatopione miasta, umierające niedźwiedzie polarne). Ta metoda miała praktycznie zerową skuteczność, gdy chodzi o zmianę poglądów i poparcie dla polityki proklimatycznej, a także najgorszy z wszystkich 11 metod wpływ na faktyczną gotowość do działania: uczestnicy potraktowani takimi komunikatami byli  m n i e j  skłonni do wysiłku na rzecz klimatu niż osoby z grupy kontrolnej!

Ile warte są szczepionki

Żaden aspekt pandemii nie wywołał chyba tylu emocji, co szczepienia. Co możemy bezpiecznie powiedzieć o nich z perspektywy trzech lat?

Po pierwsze, były skuteczne i znacząco pomogły w opanowaniu pandemii – spływające z całego świata dane wyraźnie to potwierdzają. Po drugie, wywoływały mniej więcej tyle skutków ubocznych, ile powinniśmy się spodziewać po szczepionkach – względnie niewiele. Z perspektywy czysto medycznej sytuacja jest więc jasna.

Od strony komunikacyjnej popełniono jednak sporo błędów. Co istotne, winą nie da się całkowicie obciążyć „antyszczepionkowców dystrybuujących fake newsy i teorie spiskowe”. Istnieją dobre powody, by przynajmniej częścią winy za chaos w komunikacji – i „sceptycyzm szczepionkowy” – obarczyć „tych dobrych”, których głównym grzechem była przesada i bagatelizowanie rozsądnych wątpliwości.

Zacznijmy od liczb. Jak skuteczna była szczepionka na covid? W 2023 r. w „The Lancet” ukazało się podsumowanie wyników 68 badań skuteczności szczepionek, czyli tzw. metaanaliza. Po uśrednieniu po wszystkich typach szczepionek (różnice były niewielkie) ich skuteczność po dwóch tygodniach od zaszczepienia to 80-86 proc. (dla ryzyka zachorowania), 88-94 proc. (ryzyko hospitalizacji) i 85-95 proc. (ryzyko śmierci). Podany zakres to tzw. przedział ufności – rzeczywisty wynik „niemal na pewno” (na 95 proc.) mieści się w podanym zakresie. Z czasem ochrona spada i po dwóch miesiącach osiąga poziom ok. 60 proc. (dla ryzyka zachorowania). Rzecz w tym, że podczas gdy „ci źli” twierdzili, że szczepionki w ogóle nie działają (albo zabijają), „ci dobrzy” często przedstawiali je jako znacznie skuteczniejsze, mimo że ich entuzjazmu nie potwierdzały solidne dane.

Posłużmy się przykładem szczepionki Pfizera/BioNTech. Na przełomie 2020 i 2021 r. utarło się, że jej skuteczność to 95 proc. w zapobieganiu zachorowaniu, choć – o czym pisałem w „Tygodniku” już w styczniu 2021 r. – było to raczej hasło reklamowe Pfizera niż fakt naukowy. W oficjalnym badaniu tej szczepionki, które upubliczniono w grudniu 2020 r., podano bardziej realistycznie, że jej skuteczność to 90-97 proc., a rzeczywisty wynik wg metaanalizy z The Lancet , i tak naprawdę dobry, to 81-89 proc. Co więcej, początkowo ze względu na skromny rozmiar próby i czas badania nie dało się, przykładowo, w ogóle wiarygodnie wyznaczyć skuteczności dla osób w wieku powyżej 75 lat.

Zakres ufności

W doniesieniach z tego okresu próżno szukać śladu po takich "subtelnościach": dominował dziarski optymizm. W grudniu 2020 r. prof. Andrzej Horban, główny doradca premiera ds. covid-19, zapytany przez dziennikarzy, „czy zaszczepieni będą dalej zarażali”, odpowiedział jednoznacznie, że nie: zaszczepieni nie zachorują, nie będą więc zarażać – de facto głosząc więc stuprocentową skuteczność szczepień. W lutym 2021 r. ogłaszał, że szczepionka AstraZeneca ma stuprocentową skuteczność w zapobieganiu ciężkiemu przebiegowi choroby (rzeczywista wartość to ok. 92 proc.). O stuprocentowej skuteczności donosił też choćby CNN, a „Bloomberg”, opierając się na wyjątkowo kreatywnej matematyce, podawał „99,9999 proc.”. Standardem było „95 proc.”, przy czym praktycznie nikt nie informował, że liczba ta jest niepewna. W 2023 r. w „Nature Human Behavior” opisano analizę 2,5 tys. zaleceń medycznych organizacji rządowych i pozarządowych – tylko w 3 proc. wprost podano poziom niepewności naukowców.

Ta sama nonszalancja panowała często w temacie skutków ubocznych („niepożądanych odczynów”). 21 grudnia 2020 r. dr Grzesiowski donosił, że choć podano już niemal 2 mln dawek, to „poza kilkoma osobami z anafilaksją, brak doniesień o poważnych efektach ubocznych” – „najlepszy dowód na bezpieczne szczepienia”. To jednak nieprawda. Nawet w samym oficjalnym badaniu Pfizera, które było już wówczas publicznie dostępne, stwierdzono 240 „poważnych” skutków ubocznych szczepienia, prawie dwa razy więcej niż w grupie placebo (i 21 reakcji „zagrażających życiu”). Po bliższej analizie wybranych przypadków poważnych cztery z nich określono wprost jako spowodowane przez szczepienie (żadne z nich nie było reakcją anafilaktyczną).

I znów – 240 przypadków poważnych (czyli 1,1 proc. spośród wszystkich osób zaszczepionych) to przecież niezły wynik! Ba, nawet wartość skorygowana później przez niezależne źródło, czyli 1,5 proc. ogłoszone przez czasopismo medyczne „NEJM, jest wciąż OK. Czy więc naprawdę trzeba było przekonywać, że poważne skutki uboczne nie zdarzają się  n i g d y?

Można by uznać, że nieznaczne podkręcanie skuteczności szczepień lub zamiatanie pod dywan ich skutków ubocznych to drobne grzeszki, i to w dobrej wierze. Ale czy – pomijając nawet pryncypia – jest to skuteczne? Nauka mówi, że niekoniecznie. W jednym z dużych badań eksperymentalnych na ten temat Michael Petersen i współpracownicy przedstawili na łamach „PNAS” ciekawy, pogłębiony obraz sytuacji. Komunikacja szczera i zniuansowana na krótką metę rzeczywiście zniechęca do szczepień, ale za to długofalowo podnosi poziom zaufania do lekarzy. Komunikacja ogólnikowa i uspokajająca ma zaś trzy poważne wady: wcale nie zwiększa poziomu akceptacji szczepień, obniża poziom zaufania i... zwiększa skłonność do myślenia spiskowego („oni coś ukrywają”).

Wszędzie te spiski

Jest tu jeszcze jedna „subtelność”: najbardziej entuzjastyczne dane pochodziły niemal zawsze wprost od firm farmaceutycznych – i mało kto je kwestionował (tak było właśnie z wartością „95 proc.”). Nie wybrzmiał fakt, że szczepionki są produktami medycznymi, a ich producenci mają oczywisty interes, by nas zwodzić w sprawie ich skuteczności i bezpieczeństwa. Skuteczność szczepionki Pfizera została ogłoszona 9 listopada 2020 r. w ich własnym komunikacie prasowym. Miesiąc później, gdy liczbę „95 proc.” powtórzono już tysiące razy, ukazało się wspomniane oficjalne badanie opisujące rozmaite „subtelności” – a i ono powinno być przecież czytane krytycznie. 

I rzeczywiście, jest dziś niemal pewne, że Pfizer przeszacował w nim skuteczność swojego produktu (ich zdaniem: 90-97 proc., późniejsza metaanaliza z „The Lancet mówiła o 81-89 proc.) oraz nie doszacował częstości występowania poważnych skutków ubocznych (ich zdaniem: 1,1 proc.; wg późniejszej analizy z „NEJM”: 1,5 proc.). Powtórzę: oba wyniki są dobre, a różnica mogła wynikać z ograniczonej liczby danych w pierwszych badaniach. Trudno jednak przejść obojętnie wobec faktu, że w obu przypadkach różnica działała na korzyść produktu. Gdyby chodziło o każdy inny produkt, uznalibyśmy, że producentowi trzeba zadać pewne pytania. W przypadku szczepionek temat ten trudno poruszyć bez narażania się na zarzuty o myślenie spiskowe.

Doszło do tego, że samo kwestionowanie dobrych intencji firm farmaceutycznych stało się podejrzane. W październiku 2020 r. media polskie obiegły wyniki raportu Polskiego Instytutu Ekonomicznego i socjologów z Uniwersytetu Jagiellońskiego, w których pośród „pandemicznych teorii spiskowych” wymieniono tezę o „wyolbrzymianiu rozmiarów epidemii przez firmy farmaceutyczne”. Coś, co jest nie tylko logiczne, ale i udokumentowane – że firmy te inwestują w kampanie medialne wyolbrzymiające problemy zdrowotne, przeciwko którym oferują produkty – zaszufladkowano jako teorię spiskową. Podobnie w popularnej skali psychologicznej do pomiaru „koronawirusowych poglądów spiskowych” (tzw. badanie OCEANS) wymienia się pogląd, że „firmy farmaceutyczne ukrywają skutki uboczne szczepionek” albo że „jesteśmy zwodzeni w temacie skuteczności szczepionek”. Firmy farmaceutyczne mają tymczasem długą historię robienia właśnie tego.

Ot, w 2012 r. redakcja prestiżowego pisma medycznego „BMJ” opublikowała list otwarty do giganta farmaceutycznego Roche, wypominając mu celowe, uporczywe ukrywanie danych na temat skuteczności ich leku Tamiflu przeciwko grypie. Co ciekawe, „BMJ” ujawnił też, że naukowcy przygotowujący dla WHO plany na wypadek pandemii przyjmowali nieujawnione korzyści majątkowe od firm farmaceutycznych, a ich zalecenia dla WHO mogły przynosić tym firmom korzyść. „BMJ” ubolewało wówczas, że WHO, broniąc się przed tymi zarzutami, zbagatelizowała je jako... teorie spiskowe.

To ślepa plamka, o której musimy koniecznie pamiętać. Ograniczone zaufanie wobec danych od producentów albo podejrzewanie niejawnych, nieetycznych ustaleń na linii biznes-władza to nie myślenie spiskowe, lecz elementarny sceptycyzm. Stawianie go na jednej linii z poglądami naprawdę absurdalnymi poważnie utrudnia krytyczną debatę publiczną. Tymczasem w badaniu OCEANS o „poglądach spiskowych” świadczyła w tym samym stopniu wątpliwość co do szczerości firm farmaceutycznych, co przekonanie, że „Bill Gates stworzył wirusa, aby zredukować globalną populację”.

Czy da się zamknąć świat

Popularna narracja na temat lockdownów głosi, że są „bolesne, ale konieczne”. Dziś w końcu mamy solidną bazę naukową, żeby to omówić.

W zamieszczonej powyżej infografice zestawiliśmy niektóre szkody wyrządzone przez lockdowny (definiowane w badaniach jako interwencje rządowe, takie jak zamknięcie szkół, „niekluczowych” przedsiębiorstw, np. restauracji, oraz zakaz opuszczania domu z wyjątkiem zaspokajania podstawowych potrzeb). Niektóre wyniki: lockdowny zwiększyły u dzieci i młodzieży częstość stanów lękowych, zaburzeń depresyjnych i myśli samobójczych. Dorośli częściej spożywali alkohol i inne używki, gorzej spali i gorzej się odżywiali, a w rezultacie przytyli (średnio o 1,6 kg). Nauczanie zdalne było mniej efektywne – szacuje się, że przeciętny uczeń trwale stracił ekwiwalent ok. 3 miesięcy edukacji. Uważa się też, że ok. połowa przypadków bezrobocia za czasów pandemii wynikła właśnie z lockdownów.

Wszystko to kontrowano stwierdzeniem, że lockdowny ratują ludzkie życie i zdrowie, trzeba więc zacisnąć zęby i dzielnie znieść wszelkie niedogodności. W kwietniu 2020 r. WHO ogłosiło, że złagodzenie lockdownów może doprowadzić do „śmiertelnego nawrotu”. W maju 2020 r. aż 90 proc. rządów światowych wprowadziło jakieś formy lockdownu, sądząc najwyraźniej, że są one konieczne. Dr Grzesiowski w marcu 2021 r. nazwał kolejny lockdown „jedyną możliwą decyzją”. Łukasz Szumowski, który jako minister zdrowia odpowiadał za wprowadzenie w Polsce pierwszych obostrzeń, jeszcze w maju 2022 r. twierdził, że lockdown „był brutalny, owszem, ale ustrzegł nas przed pierwszą falą”.

Można by przypuszczać, że lockdowny wręcz muszą działać, i tak właśnie uważali swego czasu niektórzy naukowcy. W marcu 2020 r. grupa brytyjskich badaczy pod kierownictwem Neila Fergusona oszacowała, że skuteczność lockdownu powinna wynieść nawet 99 proc., a ich wprowadzenie ocali 400 tys. Brytyjczyków od śmierci. Badania te obiegły media i zdaniem dziennikarzy „Guardiana” stanowiły kluczową inspirację dla koronawirusowej polityki rządu brytyjskiego. Dotarły też do Polski: badania Fergusona i ich wpływ na decyzje polskich rządzących omawiali choćby dziennikarze „Gazety Wyborczej” i „Newsweeka”, a także my sami. Rzecz w tym, że jego przypuszczenia oparte były na wątłych podstawach – o czym niżej – a obserwacje po prostu ich nie potwierdziły.

Szkodliwe, za to nieskuteczne

Choć realną skuteczność lockdownów nie jest łatwo zmierzyć, regularnie ukazują się dziś próby oszacowania tego parametru – który należy rozumieć jako odpowiedź na pytanie, o ile spadła liczba zachorowań (albo śmierci) ściśle  d z i ę k i  lockdownom (a nie, przykładowo, tylko w tym czasie, gdy je ogłoszono). Rozrzut wyników jest spory, jednak oszacowania najczęściej wypadają w okolicach... zera.

Przykładowo w kwietniu 2022 r. grupa ekonomistów (Phil Kerpen i współpracownicy) przeanalizowała skutki lockdownów w 50 stanach USA. Nie stwierdzono żadnych istotnych związków pomiędzy typem i czasem trwania lockdownu a skutkami zdrowotnymi. W 2022 r. ukazała się metaanaliza (Jonas Herby i współpracownicy) podsumowująca 22 badania na temat skuteczności lockdownów od marca 2020 do marca 2022 r. Choć przyjętą przez autorów metodę można podważać – artykuł ten wywołał zresztą mnóstwo głosów krytycznych – same wyniki (zob. infografika) dość dobrze zgadzają się z tym, co można przeczytać i w innych źródłach. Uśredniona skuteczność lockdownu jako takiego – w porównaniu z hipotetycznym brakiem jakiejkolwiek reakcji ze strony rządu – została tam oszacowana na 3,2 proc.

Z czego może wynikać ten efekt? Nieintuicyjny, bo przecież zakaz kontaktów międzyludzkich teoretycznie powinien bardzo ograniczać rozprzestrzenianie się wirusa. Otóż po pierwsze, nakazy rządowe najwyraźniej słabo działają na ludzi. Ba, czasem łamiemy je na złość politykom, co mogłoby tłumaczyć np. stwierdzaną czasem  u j e m n ą  skuteczność niektórych zakazów (np. zakazu zgromadzeń w badaniu Herby’ego). Choć więc same zalecenia mogą być sensowne i skuteczne – jak utrzymywanie dystansu i noszenie maseczek – ludzie podejmują się ich nie ze względu na wydane przez rząd nakazy. We wrześniu 2021 r. Maryam Farboodi i współpracownicy wykazali na podstawie danych geolokalizacyjnych, że Amerykanie i Europejczycy z własnej inicjatywy dopasowują swoje zwyczaje do rytmu pandemii, spędzając np. mniej czasu w miejscach publicznych, a więcej w domu – na długo zanim władza im zakaże. Jest sporo podobnych badań.

Dane rysują obraz „dobrowolnego lockdownu” wynikającego z połączenia egoizmu (unikamy ludzi dla własnego dobra) i altruizmu (robimy to dla ich dobra). Szacuje się, że jeżeli wszystkie nasze działania antypandemiczne podzieli się analitycznie na te dokonywane z własnej woli i te wymuszone nakazami rządowymi, to otrzyma się proporcje 90 proc. – 10 proc. Co najistotniejsze, ludzki rój działa szybciej niż rządowe procesy decyzyjne. W sierpniu 2023 r. Stefanie Schurer i współpracownicy zbadali reakcje Australijczyków na zmieniające się statystyki zachorowań. Okazuje się, że pierwsza zawsze była spontaniczna reakcja ludzi, a oficjalne obostrzenia spływały, gdy słupki zakażeń zaczynały już maleć.

W przestrzeni publicznej dominował jednak inny głos: pandemia zostałaby opanowana, gdyby tylko ludzie przestrzegali obostrzeń. Prezes Warszawskich Lekarzy Rodzinnych dr Michał Sutkowski mówił w marcu 2021 r.: „Nie może być tak, że władza i eksperci wydają rekomendacje, które nie są respektowane przez część społeczeństwa”. Następca ministra Szumowskiego, Adam Niedzielski, choć z czasem wycofał się z rekomendowania lockdownów, tłumaczył to głównie nieposłuszeństwem obywateli: w listopadzie 2021 r. wciąż twierdził, że pierwsze restrykcje działały, ponieważ „społeczeństwo na nie reagowało, było bardziej zdyscyplinowane”. Badania tymczasem sugerują, iż wymagania rządów mogą być tak wygórowane, że okazują się irracjonalne, zaś społeczeństwo samodzielnie hamuje rozwój epidemii, i to całkiem umiejętnie (a rządy ledwie za tym procesem nadążają).

Zachwycamy się kolektywną inteligencją i instynktowną umiejętnością reagowania mrówek albo ryb na zagrożenia. Ale jakoś nie dowierzamy, że na to samo stać Homo sapiens. To zresztą było fałszywe założenie ukryte w modelu matematycznym Fergusona: że ludzie nie zmieniają swojego zachowania w trakcie epidemii.

Herby stwierdza: „Nasze badania pokazują, że lockdowny miały niski lub zerowy wpływ na spadek śmiertelności na covid-19”. I stawia sprawę ostro: „lockdowny powinny zostać od ręki odrzucone jako instrument polityki pandemicznej”. To nie jest jednak aż tak oczywiste. Przecież w końcu nawet mała skuteczność to zawsze coś: a może korzyści z lockdownów mimo wszystko przewyższają straty? Czy da się to w ogóle policzyć?

Bezduszne rachunki

Punktem wyjścia dla tego typu analiz jest dziś ekonomia zdrowia. To ta sympatyczna dziedzina wiedzy, która w cywilizowanych krajach dostarcza decydentom argumentów, czy np. lepiej jest wydać 1000 dolarów na ocalenie życia 5-latka, czy na przedłużenie życia o rok dziesięciu 70-latkom. Konkretne liczby w tego typu analizach są z gruntu podejrzane, a często brzmią bezdusznie. A jednak musimy o nich porozmawiać, jeżeli chcemy racjonalnie odpowiedzieć na pytanie, jak się mają do siebie ocalone dzięki lockdownom życia do, przykładowo, 76 milionów uczniów na terenie całej Unii Europejskiej, którzy stracili średnio ok. 3 miesiące edukacji.

Wstępna, choć z każdym miesiącem wygłaszana coraz śmielej opinia ekonomistów jest taka, że koszty lockdownów znacznie przewyższyły korzyści. W pierwszym przybliżeniu wynika to z dwóch przyczyn. Pierwsza z nich to niska skuteczność lockdownów: zapobiegły one niewielu chorobom i śmierciom, miały więc niewielu beneficjentów. Koszty lockdownów, jak straty edukacyjne, bezrobocie czy szkody psychiczne i zdrowotne zamknięcia w czterech ścianach, dotyczą zaś praktycznie wszystkich. Druga przyczyna w pełni wprowadza nas w trudny świat ekonomii zdrowia: ponieważ covid-19 szkodzi znacznie silniej osobom starym i chorym, uniknięcie go przynosi względnie niewiele „lat życia w zdrowiu”. Średni wiek ofiary covidu to 73 lata i szacuje się, że osoba umierająca nań straciła średnio 16 lat życia (w Polsce: 13 lat). Prosto i brutalnie: przeciętne życie uratowane przez lockdowny to życie krótkie i w chorobie. Na drugiej szali są zaś miliony 10-latków, którzy całe swoje życie przeżyją z rozproszonymi i „miękkimi”, ale bardzo realnymi skutkami utraconego kontaktu z rówieśnikami, zdalnej edukacji czy gorszej sytuacji psychicznej i finansowej rodziców.

Tak przynajmniej mówi ekonomia, której nie musimy jednak przecież wierzyć na ślepo. Nawet samo przeprowadzenie tego typu analizy – tylko po to, by ją odrzucić jak drabinę, uprzednio po niej się wspiąwszy – jest pożytecznym ćwiczeniem. Uczy nas, że decyzji wpływających na życie milionów (i miliardów!) ludzi nie musimy podejmować kierując się zdroworozsądkowymi przekonaniami na temat tego, które skutki tych decyzji są dla ludzi najbardziej dotkliwe oraz co jest w ich życiu najważniejsze. Jeśli komuś nie odpowiada suchy język ekonomii, rozmowę tę można też – i trzeba – prowadzić na gruncie wartości.

Porozmawiajmy więc. Co jest dla ciebie ważniejsze: zdrowie i życie czy może wolność przemieszczania się i prowadzenia biznesu? Czy godzisz się na ryzyko zarażenia covidem podczas spotkania na ulicy z osobą zarażoną w zamian za swobodę spacerowania? Opublikowane ostatnio badanie wykazało, że prawdopodobieństwo zachorowania na covid po 15-minutowym kontakcie (w odległości poniżej 1 metra) z chorą, zarażającą akurat osobą wynosi ok. 0,5 proc.: mniej więcej jeden tego typu kontakt na 200 spowoduje zarażenie. Porozmawiajmy więc i o tej liczbie: czy byłbyś gotów ponieść tak zdefiniowane ryzyko?

Nie możemy dalej w przyszłości zakładać, że istnieje uniwersalne porozumienie co do „obowiązującego” systemu wartości albo poziomu skłonności do ryzyka.

Jak dorośli

Gdy podsumuje się wyniki nawet tak pośpiesznego przeglądu, wyłania się ciekawy zestaw rekomendacji przed ową następną pandemią: opracujmy jakąś racjonalną skalę powagi chorób zakaźnych i ani ich nie bagatelizujmy, ani nie dramatyzujmy. Nie straszmy, tylko informujmy. Nie zamiatajmy pod dywan niewygodnych faktów i nie bójmy się mówić o niepewności nauki. Nie dajmy się naiwnym narracjom o „złych” i „dobrych”. Nie dajmy się przekonać, że rozsądne wątpliwości to teorie spiskowe. Mówmy otwarcie o swoich wartościach.

Krótko mówiąc, rozmawiajmy ze sobą jak dorośli.



Cena jednego życia

Ekonomiści przeliczają zwykle korzyści i koszty lockdownów albo na pieniądze, albo na lata życia. Przykładowo, już w listopadzie 2020 r. Dimitri Christakis i współpracownicy przeliczyli straconą szansę edukacyjną amerykańskich dzieci na stracone lata życia, powołując się na znane statystyki wiążące osiągnięty poziom edukacji z późniejszym stanem zdrowia i długością życia. Ich zdaniem zamknięcie szkół tylko w 2020 r. kosztowało amerykańską populację 13,8 mln straconych lat życia, podczas gdy ocaliło tylko 4,4 mln lat życia.

Podobne analizy można przeprowadzić dla innych strat, np. ekonomicznych. Prosty przykład: lockdown zwiększa poziom bezrobocia, to zaś zwiększa prawdopodobieństwo samobójstwa. W sierpniu 2020 r. Roger McIntyre i współpracownicy oszacowali w ten sposób liczbę samobójstw wynikających z ekonomicznych skutków lockdownu, w samej tylko Kanadzie, na 418-4127 „nadmiarowych” śmierci.
Nie każde życie ma w ekonomii identyczną wartość. Zespół Lisy Robinson przedstawił w lipcu 2020 r., ku rozwadze rządzących, jeden z popularnych przeliczników dotyczących wieku. Jedno życie osoby w wieku 5-14 lat jest w nim warte 13 mln dolarów; osoby w wieku 45-54 lata – 9,2 mln; a osoby w wieku powyżej 85 lat – 2 mln.

Ekonomista Douglas Allen, opierając się na podobnych wyliczeniach, przedstawił w sierpniu 2021 r. łączną analizę zysków-strat przeprowadzoną dla Kanady. Jego zdaniem stosunek kosztów do korzyści wynosi 141: koszt lockdownów był 141-krotnie  wyższy  od korzyści, którą dzięki nim odnieśliśmy! Jego wniosek: „lockdowny prawdopodobnie przejdą do historii jako jedna z największych współczesnych porażek z obszaru polityki publicznej”.



Jak stracić zaufanie

Odette Wegwarth i współpracownicy zbadali, jakie błędy w komunikacji publicznej skłoniły Niemców do nieufności wobec szczepionek. Oto ich niektóre wnioski przedstawione w styczniu 2024 r.:

„Pandemia covid-19 ujawniła, że asymetria informacji pomiędzy ekspertami i zwykłymi obywatelami skurczyła się, za to wzrosło ryzyko utraty zaufania. Wiedza, do której kiedyś mieli dostęp tylko eksperci, dziś jest powszechnie dostępna online, a obywatele mogą z łatwością sprawdzać tezy ekspertów u źródeł. Niedokładności oraz przemilczenia mogą więc zostać z łatwością wykryte i upublicznione, co skutkuje utratą zaufania do instytucji zdrowia publicznego”.

„Nie uważamy, aby przedstawiciele zdrowia publicznego mieli trudności z komunikowaniem niepewności albo nie rozumieli naukowych podstaw szczepień. Problem pojawił się raczej, gdy celowo nie przedstawiali uczciwie swojego faktycznego stanu wiedzy w publicznych komunikatach, chcąc raczej przekonywać niż informować”.

„Fundamentalne pytanie brzmi, czy naukowcy i politycy powinni formułować swoje komunikaty tak, aby przekonywać ludzi do zachowań prozdrowotnych, czy tylko precyzyjnie i transparentnie informować o tym, co wiedzą i czego nie wiedzą. Zasady komunikacji opartej na wiedzy głoszą tymczasem, że konieczna jest pełna jawność na temat korzyści i szkód interwencji medycznych [...]. Standardy te rzadko są przestrzegane”.


 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Filozof przyrody i dziennikarz naukowy, specjalizuje się w kosmologii, astrofizyce oraz zagadnieniach filozoficznych związanych z tymi naukami. Pracownik naukowy Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie, członek Centrum Kopernika Badań Interdyscyplinarnych,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 10/2024

W druku ukazał się pod tytułem: Rozliczenia z pandemią