Nie wierzę w cudze sny

Robert Rient, pisarz, terapeuta: Kiedy miałem siedem lat, w głowie powtarzała mi się myśl: „Jehowa jest głupi”. Obsesyjnie starałem się ją wyłączyć, ale poczucie winy rozsadzało mi czaszkę. Jehowa znał przecież myśli.

27.06.2015

Czyta się kilka minut

Robert Rient / Fot. Magda Kuc
Robert Rient / Fot. Magda Kuc

NATALIA DE BARBARO: Wychowałeś się w rodzinie świadków Jehowy, byłeś inny niż koledzy z klasy. Kiedy porzuciłeś religię, zostałeś wykluczony z grona rodziny i najbliższych. Potem przez kilka lat próbowałeś „wyleczyć się” z homoseksualizmu. Sporo tej inności. Jak teraz na to patrzysz?

ROBERT RIENT: Jakbym przez większość życia tylko je podglądał, lecz nie miał prawa w nim uczestniczyć. Byłem chłopcem „kociej wiary”, który nie przyjmuje cukierków na urodziny, kiedy wszyscy inni się nimi częstują, który nie śpiewa hymnu, nie obchodzi gwiazdki. Później zostałem wykluczony ze wspólnoty, utraciłem religię, dziedzictwo, znaczną część rodziny.

Do tego dochodzi wykluczenie z plemienia prawdziwych mężczyzn, skoro jestem gejem. Przez większość życia uważałem to za przekleństwo, za – jak to nazywam w książce „Świadek” – cierń wbity w ciało. Ale od niedawna patrzę na to w kategoriach daru. Większość ludzi uczy się poruszać w ludzkim świecie, w systemie rodziny, pracy, religii, w systemie ról, męskości, kobiecości – poprzez naśladowanie, wykonanie drobnej korekty zachowania, życia. I to wystarcza. Ale już ci, którzy są na obrzeżach grupy, albo ci, którzy są z niej wykluczeni, ci, którzy nie pasują, muszą poświęcić dużo więcej uwagi, żeby rozgryźć ten system, żeby go poznać szczegółowo, po to, by móc w nim żyć, albo udawać, że są jego częścią. Tak robiłem przez ponad 20 lat, udając heteroseksualistę – uczyłem się, z czego skonstruowana jest męskość. Dzisiaj myślę, że ta inność była prezentem, dzięki któremu mam więcej wolności, większe zrozumienie tego, jak iluzoryczne są systemy, na których opiera się ludzki świat.

Zapytałam Cię kiedyś, jak to jest być Tobą. Odpowiedziałeś mi listą zaprzeczeń – kim nie jesteś. Jakbyś wykrawał, odkrawał takie kawałki: tym nie jestem, tym też nie jestem. 

Bo właśnie wiem, kim nie jestem. Wiem, jakie role pełnię i czym się zajmuję, ale to przecież nie jest odpowiedź na pytanie, kim jestem.

A chciałbyś znać tę odpowiedź?

Tak. Chciałbym mieć odpowiedź na pytanie o prawdziwe ja, a nie moje ego, nie snute przeze mnie opowieści, nie to, jak układam narrację o sobie. W znalezieniu tej odpowiedzi jest śmierć. I to jest moje marzenie, by umrzeć przed śmiercią – tą ostateczną – i jeszcze pochodzić po świecie, doznać tej absolutnej wolności. Nie tylko mnisi zamknięci w odległych klasztorach doświadczają czasami czegoś, co możemy nazwać oświeceniem.

Oświecenie jako odpadnięcie wszystkich złudzeń, wygaszenie ego?

To najbardziej pociągająca mnie droga, pozbywania się, a nie nabywania. Wtedy odpadają kolejne iluzje. Przez wiele lat byłem pochłonięty psychologiczną drogą doskonalenia się i zyskiwania nowych kompetencji, czuję się nią zmęczony. Zawsze jest jakiś finał, jakiś sukces, certyfikat, nowy poziom, ale to nigdy nie wystarcza, nie daje prawdziwego spełnienia. Ciągłe zdobywanie i gromadzenie rzeczy oraz kompetencji wydaje mi się szalonym pomysłem, bo przecież za kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt lat stracimy to wszystko. Nie mówię, że warto być abnegatem, smutnym głupkiem albo klaunem. W utracie tego, co fałszywe, w utracie każdej fałszywej wiary widzę mądrość.

Wychowując się wśród świadków Jehowy, byłeś wyposażony w komplet odpowiedzi na wszystkie pytania. 

Tak, gotowe odpowiedzi na wszystkie pytania, przede wszystkim te duże, o sens życia, o to, co po śmierci, o to, skąd przychodzimy.

Na wszystko był cytat z Pisma Świętego. 

Czasami cytat, częściej interpretacja tego cytatu. Świadkowie Jehowy są bardzo restrykcyjni: nie wolno palić papierosów, przeklinać, upijać się, nie wolno umawiać się z ludźmi spoza zboru – nie wolno przyjaźnić się z nimi ani chodzić na randki. Świadkowie nie obchodzą świąt, nie chodzą na wybory, nie powinni studiować kierunków artystycznych, filozofii, w ogóle nie powinni studiować, bo to odciąga od ważniejszej służby dla Jehowy. Właśnie temu powinni poświęcić cały swój czas. To patriarchalny system, który wypełnia mizoginia teologiczna.

Mężczyźni awansują, nauczają, przewodzą, uczestniczą w specjalnych szkoleniach, na samym szczycie znajduje się Ciało Kierownicze złożone wyłącznie z mężczyzn. Kobiety mogą głosić i sprzątać Sale Królestwa, czyli miejsca spotkań wyznawców. Poza tą restrykcyjnością dotyczącą zachowań zakazane są też wątpliwości. Ci, którzy odeszli albo zostali wykluczeni, nazywają je „myślo-zbrodniami”. Za wątpliwości, za ich głośne artykułowanie, można zostać wykluczonym. Kiedy miałem jakieś siedem lat, poszedłem do mamy z płaczem, żeby jej powiedzieć, że w głowie powtarza mi się taka myśl: „Jehowa jest głupi”. Im bardziej próbowałem o tym nie myśleć, tym nachalniej to zdanie wracało. Nie umiałem sobie z tym poradzić, wiedziałem, że to myśl od szatana, że włożył mi ją do głowy. Obsesyjnie starałem się wyłączyć myśli, po dziecięcemu modliłem się do Jehowy, ale poczucie winy rozsadzało mi czaszkę. Jehowa zna przecież myśli.

Mimo szczelności systemu, mimo poczucia winy, perspektywy kary i wszystkich innych narzędzi tego systemu, odszedłeś. I to cierpienie stało się źródłem wolności, prawda? Znalazłeś w sobie odwagę nie tylko, żeby odejść, ale też żeby to wszystko opisać w książce. 

Wciąż mnie zaskakuje, że ludzie gratulują mi odwagi. Nie znajduję jej w sobie. Po prostu nie mogłem wytrzymać, inną opcją było umrzeć, zabić siebie. Apostoł Paweł napisał: „kiedy jestem słaby, wtedy jestem mocny”. Przez lata zatrzymywał mnie ten fragment, analizowałem go, próbowałem poczuć jego słowa, teraz wydaje mi się, że w końcu rozumiem. Być może odwagi wymaga tkwienie w więzieniu, w systemie religii, w kleszczach mężczyzn, starszych zboru albo księży, pastorów, biskupów, którzy głoszą prawdy o życiu, którzy dzielą ludzi na lepszych, bo naszych, i gorszych, bo innych. Z mównicy oznajmiają, jak żyć, jak wychowywać dzieci, i to, że dwójka ludzi, która kocha się nawzajem i jest tej samej płci, zasługuje w oczach Boga na leczenie, nienawiść i piekło lub śmierć w Armagedonie.
Teraz żyje mi się dużo lżej niż wtedy, pod jarzmem mojej religii, albo – presją leczenia swojej orientacji, pod samowezwaniem do dostosowania się, naprawienia, udoskonalenia, ciągłego wymogu, by być jakimś, i niemożności uznania, że już jestem wystarczający. Gdy pytasz mnie o wolność, o ducha wolności, to myślę, że on się wyrywał z miażdżącego lęku, poczucia winy i wstydu – tego, co każdy wyznawca musi czasami poczuć, żeby być wyznawcą. Nie było w tym odwagi, ale rozpaczliwa potrzeba życia. A może to tylko odruch ucieczki z tego, co fałszywe.

Kiedy jedni odchodzą z miejsc, które zakazują wątpliwości, to inni w nich zostają. Zostają przy, jak napisałeś w „Świadku”, „Bogu, który kocha w sterylnych warunkach”. Jak to się dzieje? Czy da się powiedzieć, co odróżnia jednych od drugich?

Pewnie niektórzy lubią kochać w sterylnych warunkach. W naszym społeczeństwie lubimy również sterylnie i szybko umierać, udawać, że śmierć jest odległa, a nie stale obecna. Wolimy się jej bać i wypierać, niż znaleźć w niej ukojenie i uwolnienie od przymusu gromadzenia. Żyjemy w świecie, w którym codziennie za grubymi murami mordowane są miliony zwierząt, a my kupujemy ich ciała zapakowane w kolorowe opakowania. Bo lubimy też sterylnie jeść. Te martwe ciała są pocięte na fragmenty, posolone albo zamarynowane. Nie chcemy widzieć filmów dokumentalnych, na których ludzie zabijają maczetą ludzi. Rwanda to przecież był 1994 r. Holokaust wydarzył się niedawno, a w głowach tych, którzy ocaleli, i ich dzieci, trwa nadal. Tych przykładów jest mnóstwo. Dlatego już dzieci uczy się gry w posłuszeństwo lub rozpychanie się, osiąganie sukcesów, kończenie kursów, łaszenie się i kokietowanie, wspinanie się po drabinie społecznej hierarchii, która jest iluzją, bo przecież śmierć i tak przyjdzie i wszystko zabierze, każdemu z nas. Mało kto kontempluje tę myśl, a przecież to ona daje wolność.

Myśl o śmierci jest źródłem wolności?

Tak – myśl o śmierci tego, co fałszywe, co jest iluzją. Żeby podtrzymywać tę iluzję, wielu zapisuje się, przynależy lub zostaje w religii, która daje poczucie bezpieczeństwa, daje właśnie odpowiedzi, zastępczą rodzinę, gdy tej potrzebujemy. Religia daje poczucie misji, bycia ważnym, wybranym. A obok żyją ludzie, którzy nie wierzą albo wierzą w co innego. Świadkowie Jehowy chcą ich zbawić i nawrócić, pukają do ich domów. Między sobą, tych, którzy nie chcą się nawrócić, nazywają pogardliwie światusami, Filistynami, skazanymi na śmierć w Armagedonie. Inne religie pozwalają sobie na mordowanie obcych, gorszych wyznawców, jeszcze inne wysyłają misjonarzy, nawracają, przekupują, obiecują lepsze życie, pochylają się nad innowiercami z podszytą wyższością troską. Trwa subtelna wojna w moje i twoje, moja religia prawdziwa, twoja fałszywa. Niektórzy w duchu ekumenicznym mówią, że wszystkie religie są w porządku, ale ich wyznawcy nie pozwalają sobie na poznawanie tych innych, chociaż to mogłoby być bardzo pouczające doświadczenie.

Piszesz i mówisz o tym tak, jakby każda wiara była dla Ciebie wiarą ślepą, zakładającą brak wątpliwości – tak, jak było z Twoją. Trudno mi to przyjąć. Religia, która mówi: głosuj, pracuj, przyjaźnij się, odsłaniaj kolana, jeśli chcesz, i taka, która tego zabrania, to dla Ciebie bez różnicy?

Każda religia w moim poczuciu przyczynia się do ograniczania wolności. Przypadki pedofilii, historia wojen, morderstw, podżegania do ludobójstwa, kapelani poświęcający sprzęt wojskowy, ukrywanie przemocy, system patriarchalny – to tylko kilka przykładów wskazujących na zaniechania czy grzechy religii.

A czy religia może być też, według Ciebie, źródłem wolności? Czy tylko zniewolenia?

Jiddu Krishnamurti mówił, że „prawda to kraina bez dróg”. Jezus Chrystus na wiele różnych sposobów namawiał do miłości, a nie zakładania religii, przeciwko której sam występował. „Królestwo moje nie jest z tego świata” – powtarzał. Budda miał bardzo podobny przekaz, mówił: „Jesteś swoim jedynym mistrzem, któż jeszcze mógłby nim być”. Obecnie w takim samym duchu wypowiada się Tony Parsons. Religia może z pewnością być źródłem wielu psychologicznych korzyści, może również podprowadzić do Boga, do wolności. Ale jako system nie może być źródłem wolności. Może być tylko źródłem pozornej wolności.

„Moje wyjątkowe przeżycia okazują się powszechne” – napisałeś w swojej książce, opisując ostracyzm, utratę rodziny, miłości, wszystkie te powody, dla których chciałeś się zabić. W każdym życiu, nawet wtedy, kiedy nie stawiamy sobie pytań o wolność, albo szczególnie wtedy, jesteśmy narażani, codziennie, na nieuchwytne, niewykrywalne jej utraty. Jak jej strzec, jak sprawdzać, o co siebie pytać?

Warto przyjrzeć się temu, w co wierzymy, i momentowi, kiedy zaczęliśmy w to wierzyć. Kiedy uwierzyłem, że dwoje ludzi, żeby być szczęśliwymi, musi mieć wspólną sypialnię? Kiedy uwierzyłem, że należy głosować w wyborach? Kiedy uwierzyłem w Boga? Kiedy uznałem przyjaźń za podrzędną wobec miłości? Kiedy uznałem, że w miłości tzw. romantycznej mam spędzać więcej czasu niż w przyjaźni? Dobrze to zbadać. Nie po to, żeby wszystko odrzucić, ale żeby odrzucić to, co do nas, trochę jak strój, nie pasuje. Tkwimy w wielu przekonaniach, nigdy ich nie kwestionując, bo okrutnie trudno nam dostrzec ich początek.

 W „Świadku” porównałeś wyznawców do ryb z marikultury, żyjących w naturalnym zbiorniku, ale wewnątrz ogromnej sieci: „Ryby z marikultury wierzą w sieć chroniącą je przed złym światem, który nie ma końca. Nie są winne swojej ignorancji, nie one zbudowały sieć”. Kto zbudował sieć? Bo przecież zarządzający organizacją, ci, którzy tworzą Ciało Kierownicze, też nie są szczęśliwi. Gdzie jest reżyser? Kto to robi, czyimi agentami są ci, przez których szesnastu, jak wyliczyłeś, twoich bliskich zabiło się albo próbowało się zabić?

Poszukiwanie reżysera to dla mnie poszukiwanie winnego, odpowiedzialnego, to również poszukiwanie rozgrzeszenia. Każdy z nas może być reżyserem, ale najczęściej trafiamy do już zaplanowanego świata, wyreżyserowanego, ze starannie dobraną siecią właśnie. Myślę też, jak Hannah Arendt, że tylko dobro jest głębokie i radykalne, zło jest banalne, nie wymaga kunsztu, przenosi się jak grypa, szybko. Wystarczy, żeby organizm był osłabiony gonitwą za prestiżem, uznaniem, sukcesem, spełnianiem oczekiwań innych, wystarczy, żeby zabrakło czujności i uważności, i wtedy można być zainfekowanym np. ideą faszyzmu albo inną zbiorową halucynacją. Wierzę, że czasami na samej górze organizacji znajdą się cyniczni liderzy, nastawieni na przyrost wyznawców i gotówki. Ale każda grupa i każda wspólnota w pewnym momencie zmusza do konformizmu, uległości, podporządkowania. Uśpionych jest najwięcej, tych którzy określają się jako wierzący i niepraktykujący. Jeśli wiara nie zachęca mnie do głębokiej praktyki, to marna wiara. Wierzący niepraktykujący również budują sieć, z powodu ospałości są trybikami w tej machinie.

Doświadczam tego wyraźnie teraz, kiedy zwracają się do mnie ludzie po lekturze książki, piszą takie historie, o których rozmawia się nocą z przyjaciółmi.

O czym piszą?

O tym, jak cierpią, bo uwierzyli w cudze sny. O zniewoleniu, poczuciu winy. Pisze sporo byłych świadków Jehowy, od których odwrócili się rodzice i cała rodzina. Piszą osoby homoseksualne o swoim wstydzie, próbie bycia normalnymi w zupełnie nienormalnym świecie. Piszą wyznawcy wielu innych wyznań, którzy w „Świadku” znaleźli fragmenty swoich zmagań, swojego poczucia winy za to, kim są, piszą o lęku przed pustką, samotnością, utratą tego, co bezpieczne, nawet jeśli już wiedzą, że to, co bezpieczne, jest iluzją.

Piszesz, że po tym, jak porzuciłeś religię, Twoją nową religią została psychologia. Co się stało, że i ją porzuciłeś?

Po tym, jak rozpadł się mój ponadsześcioletni związek, dotarło do mnie, że schowałem się w kolejnym, tym razem terapeutycznym systemie. Nadal piszę psychologiczne teksty, ale mam do tej młodej nauki duży dystans. I patrzę na nią krytyczniej. Dla przykładu: słynny eksperyment Zimbardo dzielący studentów na więźniów i strażników został przeprowadzony na grupie 24 białych mężczyzn ze Stanów Zjednoczonych. Na jego podstawie stworzono wiele tekstów akademickich na temat kondycji, odwagi lub ukrytego w nas ekstremisty. A to jest dalej opowieść o 24 białych mężczyznach z Ameryki. Nie było w tym eksperymencie ani jednej kobiety, ani osoby o innym niż białe pochodzeniu etnicznym. W psychologii, która ma wielu ojców, i tak mało matek, często zaprasza się do badań nawet dużą, ale jednorodną grupę. I na podstawie tego ustala prawdę o ludziach.

„Jestem bardzo szczęśliwy, bo wreszcie żyję prawdą, kocham Boga, rodziców, brata i ludzi” – napisałeś w swoim pamiętniku jeszcze jako świadek. Nazywałeś się wtedy Łukasz Zamilski. Książka, którą napisałeś, rozłożona jest na dwa głosy – Łukasza i Roberta. Pokazujesz, jak rodził się Robert i jak znikał Łukasz. Co się stało z Łukaszem? Czy on żyje? Kim jest dzisiaj dla Ciebie? 

Łukasz nie żyje – albo żyje tylko w pewnym sensie. Jest tam, gdzie wszyscy umarli, we wspomnieniach, zdjęciach, w przejętych gestach, słowach, czasami w zachowaniu. Niekiedy wnuczka dostaje imię po ukochanej babci, której już nie ma. Wie, po kim ma imię i dlaczego, niesie jej historię w sobie, ta historia odzywa się za każdym razem, gdy ktoś woła imię wnuczki. Czy babcia przez to żyje? Myślę, że w pewnym sensie tak. Łukasz zawsze będzie we mnie, tak jak każda bliska, ukochana, ważna osoba, z którą spędziło się większość życia.

A jednak musiał być bardzo inny od Ciebie-Roberta, skoro nie chciałeś dłużej nim być, żyć pod jego imieniem.

Nie chcę i nie potrafiłbym, tak jak Łukasz, fanatycznie głosić prawdy, bo nie ma jednej prawdy, albo ja już jej nie znam. Nie potrafiłbym również i nie chciałbym przynależeć do zboru, kościoła, ale wiem, że on robił to z czystym sercem, z wiarą głębszą i silniejszą od mojej. Wiem, że nie mógł inaczej, wiem, że przecinał skórę nożem, żeby ukoić ogromny ból. Wiem, że bardzo się starał, wiem też, że gdybym mógł się teleportować, to chciałbym go uratować, zabrać na spacer, opowiedzieć o innej miłości i wolności. Ale nie wiem, czy by mnie posłuchał. Lecz gdyby nie on, nie byłoby mnie dzisiaj. Mam dla niego wyłącznie wdzięczność i miłość. ©

ROBERT RIENT jest dziennikarzem, trenerem interpersonalnym rekomendowanym przez Polskie Towarzystwo Psychologiczne. Debiutował powieścią „Chodziło o miłość”. Publikował w magazynach: „Duży Format”, „Coaching”, „Przekrój”, „Sens”, „Wysokie Obcasy”, „Zwierciadło”, „Vege” i innych. Urodził się i dorastał w Szklarskiej Porębie. Właśnie ukazała się jego książka non-fiction „Świadek”, nakładem wydawnictwa Dowody na Istnienie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 27/2015