Konsekwencje konsekwencji

W negocjacjach nad traktatem nicejskim nie uprawiamy tradycyjnie rozumianej dyplomacji, która często jest kluczeniem i próbą gry.

TYGODNIK POWSZECHNY: - Długi czas nawet komentatorzy nie należący do zwolenników rządu Leszka Millera przyznawali, że choć jego polityka wewnętrzna jest pasmem porażek, to polityka zagraniczna jest w porządku. Z czego brała się ta dysharmonia?

- Pytanie to zmusza mnie do komentowania całej polityki rządu. Uważam, że we wszystkich obszarach jest dobra.

- To różni się Pan z opinią większości obywateli...

- Niestety, nie zdarzyło mi się zostać zapytanym o zdanie przez żaden z ośrodków badania opinii. Ale zgoda: rząd popełniał błędy. Gdy przed kongresem SLD odbywała się dyskusja o błędach partii, wypowiedziałem pogląd, który najłagodniejszy nie był. Warto pamiętać, że w Polsce istnieją zadawnione problemy społeczne. Nikt nie może przy pomocy czarodziejskiej różdżki rozwiązać kwestii ubóstwa, bezrobocia - obiektywnych źródeł napięć. Ekonomiczna racjonalność nakazuje nam podejmowanie trudnych przedsięwzięć, co nieuchronnie prowadzi do niezadowolenia. Można jedynie zastanawiać się nad zręcznością realizacji tych przedsięwzięć.

  • Czas po polskiej stronie

W polityce zagranicznej czas sprzyjał nam bardziej. Ale swoje robiło też zaangażowanie polskiej dyplomacji. Wielokrotnie w sprawach o kluczowym znaczeniu występowaliśmy we właściwym momencie z właściwymi propozycjami. Nie byliśmy tylko komentatorami wydarzeń, ale ich współtwórcami. Przykładem zgłoszone przez Polskę na początku 2003 r. propozycje wspólnej polityki wschodniej Unii Europejskiej po rozszerzeniu: kiedy kilka tygodni później UE zaprezentowała koncepcję tzw. szerszej Europy, zawierała ona założenia identyczne z naszym stanowiskiem. Chodziło m.in. o indywidualizowanie polityki UE wobec poszczególnych państw Europy Wschodniej. W trakcie dyskusji zainteresowano się i innymi polskimi propozycjami: szerszym zaangażowaniem organizacji pozarządowych czy projektem sieci Centrów Informacji Europejskiej. Trwają prace nad tzw. nowym instrumentem sąsiedztwa, czyli mechanizmem finansowania współpracy ze wschodnimi sąsiadami - tu też chcemy przeforsować rozmaite pomysły.

Aktywność popłaciła też w przypadku zgłoszonej przez Polskę we wrześniu ub. roku koncepcji prac nad reformą ONZ. Późniejsza burza w tej organizacji i wokół niej - związana ze sprawą Iraku - uświadomiła wszystkim wagę i pilność problemu. Stąd wzięło się zainteresowanie naszą inicjatywą. Chodzą słuchy, że inaugurując najbliższą sesję Zgromadzenia Ogólnego NZ, przewodniczący Kofi Annan przedstawi plan zmian tożsamy lub bardzo bliski polskim propozycjom.

- A może przyczyną sprawnej polityki zagranicznej jest i to, że polityczny podział łupów w MSZ ogranicza się co najwyżej do posad i - w przeciwieństwie do paru innych resortów - trudno zrobić tu duży przekręt finansowy czy to na prywatne, czy partyjne konto?

- Ważniejsze jest co innego: że politycy decydujący o personaliach mają świadomość, że na pracy w dyplomacji trzeba się znać. To wymusza określony dobór ludzi. W MSZ, jak w każdej instytucji, są ludzie o różnych kwalifikacjach, ale na szczęście dominują fachowcy - i to niezależnie, od kiedy są w dyplomacji i jakimi drogami do niej trafili. Ogromne znaczenie miało, przykładowo, namówienie do pracy w kierownictwie tego resortu prof. Adama Daniela Rotfelda, wieloletniego dyrektora sztokholmskiego Międzynarodowego Instytutu Badań nad Pokojem, czy pracującej z nami przez półtora roku Danuty Hübner.

O sile polskiej polityki zagranicznej w ostatnich kilkunastu latach zdecydowała też konsekwencja. Wśród najpoważniejszych sił politycznych kraju panowała zgoda co do jej podstawowych założeń: jeśli się sprzeczano, to o akcenty, nie o priorytety. O skuteczności jakiejkolwiek polityki można mówić po spełnieniu warunku upartej realizacji jej zamierzeń: nie kontestowania ich ani zmieniania wraz z kolejnymi wyborami. W Polsce z wyborów na wybory do władzy dochodzi inna orientacja polityczna czy wręcz ideologiczna i pociąga to za sobą rotacje personalne, naruszające tzw. pamięć instytucjonalną oraz zmiany merytoryczne w rozmaitych obszarach polityki. Szczęśliwie polityka zagraniczna realizowana była w inny, spokojniejszy, sposób.

- Ale ministrowie spraw zagranicznych kolejnych polskich rządów nie ustrzegli się zakażenia partyjniactwem: złą tradycją stało się, że gdy przed nadchodzącymi wyborami mogli spodziewać się porażki swych środowisk politycznych, ulegali presji, by obsadzić placówki za granicą zasłużonymi partyjnymi towarzyszami. Karuzela się kręci. Teraz też czekają nas wybory. Przetnie Pan tę tradycję?

- Robię to od dwóch lat. W MSZ pod moją władzą nie było ani jednej nominacji politycznej. I nie będzie. Wszystkie mianowania, na które mam bezpośredni wpływ, są i będą oparte wyłącznie na kwalifikacjach kandydata. Zawsze można powiedzieć “przydałby się lepszy" - tyle że trzeba takiego mieć.

Jest paradoksem, że polityka personalna w dyplomacji bywa krytykowana i z lewa, i z prawa. Jedni są zawiedzeni, że tu nie obowiązuje teoria łupów. Inni nie mogą znieść, że na placówki często wyjeżdżają dyplomaci z dużym stażem. Może to wywoływać polityczne skojarzenia, ale przecież nie wszyscy, którzy pracowali w MSZ jeszcze za PRL, zostają ambasadorami. Tymi mogą być tylko ludzie o niepodważalnych kwalifikacjach. Znamienne, że w komisji spraw zagranicznych sejmu, poza jednym kontrowersyjnym przypadkiem, wszystkie kandydatury na ambasadorów przechodziły większością przekraczającą wpływy mojego zaplecza politycznego.

W ub. roku uruchomiliśmy Akademię Dyplomatyczną, która jest pomysłem na politykę kadrową MSZ. Do Akademii można się dostać wyłącznie w drodze trudnego postępowania konkursowego. Jej absolwenci mają w przyszłości stanowić trzon kadr polskiej służby zagranicznej. Choć bywa, że gdy potrzebujemy specjalisty o określonym doświadczeniu, na określone stanowisko w jakimś państwie czy w strukturze międzynarodowej, a nie mamy go wśród aktualnych pracowników, musimy sięgnąć po kogoś spoza resortu.

  • Kontrowersyjne inicjatywy i trudne przypadki

- Do tej pory polska polityka zagraniczna miała o tyle łatwe zadanie, że jej cele były w zasadzie oczywiste: wejście do NATO i integracja z Unią Europejską. Teraz czas łatwych wyborów się skończył. Zaczynają się schody: spór o Centrum Wypędzonych, dyskusja wokół konstytucji europejskiej, nastroje w kraju oraz zmiana pozycji międzynarodowej Polski w związku z naszym udziałem w interwencji w Iraku.

- To normalne, że w stosunkach międzynarodowych pojawiają się kontrowersyjne inicjatywy, trudne przypadki, dramatyczne sytuacje.

- I trzeba na nie adekwatnie reagować. Ale czy, zaczynając od sprawy inicjatywy pani Eriki Steinbach, polski rząd - a w gruncie rzeczy cała klasa polityczna - nie spóźnił się z reakcją? Trzeba było dopiero protestów Marka Edelmana, Władysława Bartoszewskiego i innych autorytetów, by sprawą zajęli się także politycy: prezydent, premier, minister spraw zagranicznych.

- Centrum przeciw Wypędzeniom to koncepcja znana od lat. Powstała w jednym ze środowisk ziomkowskich, nikt jej do końca poważnie nie traktował, bo takich kontrowersyjnych pomysłów środowisk ziomkowskich było wiele. Faktu, że prezydent czy premier jej początkowo nie komentowali, nie można uznać za błąd: to nie są inicjatywy, na które należy reagować oficjalnie, bo taka reakcja nadałaby im większą rangę. Oficjalny protest może niechcący sprawić, że inicjatywa, która ma duże szanse umrzeć śmiercią naturalną, raptem nabierze wagi i stanie się przedmiotem poważnej dyskusji.

- Inicjatywa Eriki Steinbach zyskała i bez tego dynamikę w Niemczech.

- Tak, jest tam coraz poważniej dyskutowana, co też wywołało zainteresowanie w Polsce. Ale rację ma szef niemieckiej dyplomacji, Joschka Fischer, gdy mówi, że jest to przede wszystkim wewnętrzny problem niemiecki; że to Niemcy Niemcom muszą przypomnieć prawdę historyczną i nie dopuścić, by ktokolwiek w imieniu całego narodu próbował zmieniać historię. Fischer czy kanclerz Gerhard Schröder nie pozostawiają co do tego wątpliwości.

Nasza nieufność jest zrozumiała, bo zrealizowanie pomysłu w pierwotnym kształcie musiałoby doprowadzić do poważnych konsekwencji w stosunkach polsko-niemieckich. Mamy też podstawy do nieufności wobec samych intencji: pani Steinbach była jednym z nielicznych członków Bundestagu, którzy głosowali przeciwko ratyfikacji traktatu polsko-niemieckiego. Tym samym zademonstrowała niechęć do ułożenia normalnych stosunków między naszymi narodami. Jeśli teraz proponuje taką inicjatywę jak Centrum, mamy prawo podejrzewać, że zamiary ma podobne.

W przypadku Centrum zareagowaliśmy we właściwym czasie i we właściwy sposób: przecież żadne decyzje w Niemczech nie zapadły.

- Bundestag już w lipcu ub. roku podjął rezolucję o budowie Centrum. Nie sprecyzowano, gdzie ma ono powstać, ale inicjatywa Związku Wypędzonych tak czy tak nabrała wymiaru państwowego. Może wtedy należało zaprotestować, by pomysł nie zaczął żyć własnym życiem?

- Była to rezolucja wzywająca do dyskusji na temat europejskiego wymiaru problemu wypędzeń, ale także nietolerancji, konfliktów narodowościowych, religijnych itp. Takiemu apelowi nie sposób się sprzeciwić. Można jedynie dyskutować, do jakiego stopnia politycy odpowiedzialni za teraźniejszość i przyszłość powinni koncentrować swoją uwagę, wysiłek i środki publiczne na przedsięwzięciach, które są zakorzenione w przeszłości. Jeśli podejdziemy do problemu nietolerancji, nacjonalizmów, waśni religijnych w ich pełnym wymiarze, dostrzeżemy, że to nie jest wyłącznie historia, lecz także teraźniejszość, o czym przypomniały Bałkany w latach 90. Gdybyśmy zrozumieli, że Europa nie jest immunizowana na powrót tych patologicznych zachowań czy ideologii, to moglibyśmy się porozumieć co do powołania instytucji mającej cele co najmniej badawcze, a może także upamiętniającej przeszłość ludzi, którzy w różnych okolicznościach doznali w Europie XX wieku cierpień.

Podczas wizyty Joschki Fischera w Białowieży zasugerowałem, by wspólnie wystąpić z taką inicjatywą do Rady Europy. To nadałoby jej pozytywny charakter i zapobiegło złowieszczemu projektowi, który z powodu nieuczciwego traktowania historii, próby pisania jej na nowo, może doprowadzić do konfliktów.

- Minister Fischer podjął tę propozycję?

- Dziennikarze często po spotkaniach dopytują się o konkrety. A to złożony proces. Moją intencją nie było uzyskanie natychmiastowej zgody lub odmowy. Chodziło o to, by Fischer przedstawił to swoim kolegom w rządzie i by to przedyskutować.

Moglibyśmy powiedzieć: to nie nasz problem, niech Niemcy sobie z tym radzą. Ale mamy świadomość, że jeżeli oni popełnią błąd, to konsekwencje odczują wszyscy.

- A może, paradoksalnie, ten niemiecki problem jest dziś Polsce na rękę? Bo stawia nas w oczach Europy wyżej na płaszczyźnie moralnej - a to ważne, zważywszy na różne ostatnio notowania Polski. Nie mówiąc o tym, że rząd Leszka Millera może teraz podkreślać swoją rolę obrońcy narodowych interesów. I ma w tej kwestii za sobą całe społeczeństwo. Takie analizy pojawiły się już w niemieckiej prasie.

- Są granice rozsądku i logiki w komentowaniu polityki. Jeżeli rząd odnosi się do problemu w sposób akceptowany przez większość społeczeństwa, nie można z tego czynić zarzutu.

Różnica pozycji w wymiarze moralnym nie wynika z obecnej dyskusji, ale z historii. Mądrzy i uczciwi Niemcy wiedzą, że to oni, nie my, są odpowiedzialni za wszystkie tragedie II wojny światowej. Tak się historia ułożyła, że racje moralne rozłożone są praktycznie w kategoriach biało-czarnych.

- W sprawie Centrum uderza jeszcze, że doszło w niej do zdumiewającego sojuszu politycznego. Oto Fundację pani Stein-bach firmują - prócz przedstawicieli ziomkostw - także poważni politycy chadecji, a nawet ludzie kojarzeni z socjaldemokracją. Czy Joschka Fischer tłumaczył Panu w Białowieży ten fenomen?

- Dostrzegamy to. Ale też nie przeceniajmy faktu, że inicjatywę Związku Wypędzonych poparli w Niemczech nie tylko politycy radykalnej prawicy. Skoncentrujmy się na tym, co jest oficjalnym stanowiskiem władz Republiki Federalnej. A rozstrzygające znaczenie mają wypowiedzi trzech ludzi: prezydenta, kanclerza i ministra spraw zagranicznych. Im zaś nie mamy powodu niczego zarzucać. Zachowują się tak, jak powinni się zachować z punktu widzenia prawdy historycznej i troski o stosunki polsko-niemieckie.

- Ale rząd się kiedyś zmieni, władzę obejmie zapewne chadecja, a wielu jej działaczy popiera panią Steinbach.

- Nie bawmy się w prognozy. Wyborcy niemieccy zadecydują, jaki chcą mieć rząd. Zresztą często opozycja mówi co innego przed wyborami, a co innego po objęciu władzy. O czym świadczy także doświadczenie polskie - z czym się pewnie ochoczo zgodzicie. Nadto możliwość wpływania na zachowania polityków w innych krajach jest ograniczona. Można używać rozmaitych form argumentacji, lecz w gruncie rzeczy do niej trzeba ograniczyć działania.

- Wydaje się, że rządowi Leszka Millera łatwiej byłoby się dogadać z rządem kanclerza Schrödera. Polscy socjaldemokraci wiele razy podkreślali, że z ludźmi SPD łączą ich osobiste przyjaźnie. To może być element oceny rządu w tej sprawie. Bo kiedy do władzy w Niemczech dojdzie prawica, będzie trudniej rozmawiać.

- Może się zdarzyć, że prawica dojdzie do władzy i tu, i tu. Wtedy - wedle takiego myślenia - byłoby łatwiej. Chyba że nie wierzycie w polską prawicę?

- Pytamy o te przyjaźnie także dlatego, że socjaldemokratyczny rząd niemiecki ma też inne zdanie od socjaldemokratycznego rządu polskiego w fundamentalnych kwestiach dla rozwoju integracji europejskiej. Chodzi o zapisy w konstytucji europejskiej oraz o los ustaleń Traktatu Nicejskiego.

- Moje ostatnie rozmowy z Joschką Fischerem miały charakter nieformalny. Ta formuła pozwala posunąć się dalej w otwartości prezentowania argumentów. Ale w Białowieży żadnych negocjacji nie prowadziliśmy - ich miejscem będzie nadchodząca konferencja międzyrządowa. Gdy chodzi o wstęp do konstytucji, czyli odwołanie się do tradycji chrześcijańskiej jako elementu dziedzictwa europejskiego, sporu między Polską a Niemcami nie ma.

  • Twardo i niekonwencjonalnie

Co do przyszłego liczenia głosów w strukturach europejskich, to owszem, zajmujemy odległe stanowiska. Pamiętajmy jednak, że stanowisko niemieckie nie jest tylko stanowiskiem niemieckim - podziela je wiele państw Unii. Sporu nie można zatem sprowadzać do problemu polsko-niemieckiego. Idea zmiany ustaleń z Nicei wynika z przekonania, że w rozszerzonej Unii trzeba stosować łatwiejsze procedury decyzyjne. Jest to logiczne założenie: w większym gronie trudniej jest podjąć decyzję nawet w ramach takiego samego systemu głosowania. Z drugiej strony, nicejski system głosowania nie został narzucony państwom Unii przez kraje kandydujące. To dotychczasowi członkowie go wymyślili. Dlatego może dziwić nas zmienność podejścia do kwestii, co jest dobre dla przyszłej Unii, a co nie. Rozsądek podpowiada, by przed ewentualnymi decyzjami o zmianach dać szansę sprawdzić się systemowi nicejskiemu. Zwłaszcza, że on i tak wejdzie w życie, bo przecież nawet zwolennicy zmian wiedzą, że obowiązywałyby one dopiero od 2009 r. Jaki sens miałoby, gdyby Polska - śladem innych - zaakceptowała zmiany, a potem okazało się, że system nicejski działa dobrze?

Rozmowy są trudne, zwłaszcza że zdecydowaliśmy się - z lojalności wobec europejskich partnerów - na niekonwencjonalne zachowanie. Mówimy bowiem otwarcie, że nie przewidujemy zmiany stanowiska. Może być irytujące dla państw mających inne zdanie, że przed przystąpieniem do negocjacji określamy swoje stanowisko jako sztywne. Ale to uczciwsze niż zaskakiwanie ich w ostatnich godzinach.

- Ale czy takie zachowanie jest zgodne z regułami dyplomatycznej taktyki? A po drugie: często zarzuca się Francji, czasem Niemcom, że w swojej polityce nie myślą w perspektywie Europy, tylko swojego interesu. Czy w tej materii egoistycznie nie zachowuje się aby Polska?

- Owszem, nie uprawiamy w tym przypadku tradycyjnie rozumianej dyplomacji, która często jest kluczeniem i próbą gry. Nie zachowujemy się egoistycznie, lecz stoimy na gruncie obowiązującego prawa: Traktatu Nicejskiego. Nie ma wątpliwości, że większa UE potrzebuje nowych rozwiązań, by co najmniej utrzymać dotychczasowy poziom sprawności decyzyjnej. Każdy, kto przystępuje do jakiejś struktury, powinien być zainteresowany, by była ona efektywna. My po prostu mówimy jasno, które rozwiązanie uważamy za lepsze.

Zachęcamy nadto naszych partnerów do zastanowienia się nad polską rzeczywistością polityczną. To czynnik, który powinien być uwzględniony nie tylko przez polski rząd. Nasze stanowisko wynika z przekonania o tym, co jest słuszne w wymiarze prawnym, a także co jest możliwe w polskich realiach.

- Właśnie dlatego można postawić hipotezę, że to nieprzejednane stanowisko jest elementem gry politycznej - tyle że na polu krajowym. Jest niemal pewne, że Polsce nie uda się przewalczyć swoich postulatów, ale stawiając w tak ostrej formie sprawę siły naszych głosów oraz wpisania do konstytucji europejskiej wartości chrześcijańskich i invocatio Dei, rząd robi ukłon pod adresem potencjalnych wyborców oraz Kościoła.

- Jeżeli byłoby to działanie na pokaz, to byłoby krótkowzroczne - obliczone najwyżej na najbliższe trzy miesiące - bo wtedy trzeba by było zapłacić wysoką cenę za niepowodzenie.

Co do ukłonu wobec Kościoła: domagamy się nawiązania w konstytucji do roli tradycji chrześcijańskiej w dziejach Europy. Gdyby ktoś proponował wprowadzenie do katalogu fundamentów, na jakich opiera się współczesna konstrukcja europejska, pojęcia wartości chrześcijańskich, musiałoby to być kontrowersyjne - choćby dlatego, że w Europie rośnie udział religii niechrześcijańskich. Natomiast mowa o tradycji chrześcijańskiej jest kwestią prawdy historycznej. Jestem zaskoczony, że tak wielu polityków w Europie ma kłopoty z zaakceptowaniem tego, co można przeczytać w każdym podręczniku historii. Jakby zapomnieli, czego się uczyli w szkole. Stanowisko polskiego rządu wynika z przekonania, że w dokumencie tej rangi, jak pierwsza konstytucja w historii Europy, trzeba posługiwać się w opisie źródeł dziedzictwa językiem prawdy.

- Powiedział Pan niedawno w wykładzie w Akademii Dyplomatycznej, że “jeżeliby traktat konstytucyjny został nam nieomal narzucony, albo też zawierał w bardzo istotnych kwestiach rozstrzygnięcia ewidentnie naruszające polskie interesy", to dojdzie do referendum, którego nie sposób będzie wygrać. Co wtedy? Prawo i Sprawiedliwość już wystąpiło z żądaniem referendum. Czy rząd twardym stanowiskiem negocjacyjnym nie strzela bramki samobójczej nie tylko sobie, ale i przyszłości integracji?

- Nie wyobrażam sobie nie tyle wygrania referendum, co przeprowadzenia na temat konstytucji europejskiej powszechnego głosowania, w którym weźmie udział ponad 50 proc. uprawnionych. Nawet referendum w sprawie Konstytucji III RP przyciągnęło do urn mniejszą liczbę obywateli.

O tym, jaka powinna być procedura ratyfikacyjna europejskiego traktatu konstytucyjnego, można dyskutować, gdy będzie znany jego tekst. Jeżeli traktat będzie w fundamentalnych rozwiązaniach - np. systemu decyzyjnego - zawierał coś odmiennego od ustaleń z okresu naszego referendum odnośnie samej integracji, uczciwość wobec obywateli wymaga poddania tego pod głosowanie, nawet jeśli byśmy mieli wątpliwości, czy to referendum będzie skuteczne. Natomiast gdyby nie nastąpiły istotne, jakościowe zmiany, zwłaszcza z punktu widzenia pozycji Polski w UE, wtedy należy się zastanowić, czy referendum jest niezbędne. Dyskusja na ten temat jest przedwczesna i ma wymiar gry politycznej. Nie ma jeszcze wszystkich racjonalnych przesłanek do rzeczowej rozmowy. Byłoby fatalne, gdyby nałożyły się dwa procesy: międzynarodowy, europejski z naszym wewnętrznym cyklem politycznym i gdyby dyskusja o konstytucji europejskiej doprowadziła do zinstrumentalizowania problematyki europejskiej w ramach gry partyjnej.

Jeśli uda się zakończyć konferencję międzyrządową w najbliższych kilku miesiącach, podpisać traktat konstytucyjny w maju przyszłego roku, ratyfikacja będzie musiała nastąpić najwcześniej jesienią 2004 r., a może na wiosnę 2005 r, - czyli w bezpośrednim styku z naszą kampanią wyborczą. Łatwo będzie wtedy do celów doraźnej gry politycznej wykorzystać coś, co powinno być ponadpartyjne. Z trudnymi do przewidzenia konsekwencjami.

  • Decydujemy sami

- Ostatnio coraz większy odsetek Polaków deklaruje sprzeciw wobec naszego zaangażowania w Iraku. Ale o nastrojach społecznych zdecyduje wynik tej operacji. Co dziś można powiedzieć o szklance z napisem “sytuacja w Iraku": jest ona w połowie pełna, czy w połowie pusta?

- Dopiero od kilkunastu dni ponosimy pełną odpowiedzialność za jedną ze stref w Iraku. Jak dotąd wszystko idzie dobrze. Mam nadzieję, że będzie tak nadal: zarówno ze względu na przygotowanie naszej misji, profesjonalizm żołnierzy, jak też na przychylny zazwyczaj stosunek Irakijczyków do Polaków i polskiego zaangażowania w rekonstrukcję polityczną, społeczną i gospodarczą ich państwa. Dalsze działania będą miały w większym stopniu charakter cywilny. Chodzi o zaangażowanie organizacji pozarządowych m.in. w odbudowę systemu edukacyjnego oraz w różnego typu akcje pomocy. Nie tylko medycznej: przykładowo polscy archeolodzy przedstawili w UNESCO oryginalną koncepcję ochrony zabytków irackich zarówno przed naturalnym procesem niszczenia, jak przed grabieżą.

Mamy świadomość ryzyka. Staramy się je na różne sposoby zmniejszać - w tym przez aktywność dyplomatyczną: kontakty z przywódcami głównych frakcji religijnych i plemiennych. Ale wyeliminować go nie sposób. Rząd i prezydent podejmując decyzję o zaangażowaniu naszego kraju w Iraku mieli świadomość braku aprobaty większości społeczeństwa. Niemniej z powodów wiążących się zarówno z samym Irakiem, jak ze strategią bezpieczeństwa Polski, uznaliśmy, że taka decyzja jest konieczna. I mimo wszystkich problemów napotykanych przez koalicję w Iraku, nadal uważamy tę decyzję za niezbędną.

- Co zrobi polski rząd, gdy zostanie poproszony przez sojuszników o pomoc w kolejnych takich akcjach: choćby w Iranie czy w północnej Korei?

- Decyzje, po pierwsze, zawsze podejmujemy samodzielnie. Po drugie: w oparciu o rozpoznanie problemu i analizę, jaka reakcja na zagrożenia czy naruszenia prawa międzynarodowego jest najwłaściwsza. Porównania sytuacji Iraku, Iranu i Korei Północnej nie są uprawnione choćby dlatego, że Irak przez 12 lat nie respektował nakładanych nań przez Radę Bezpieczeństwa NZ zobowiązań.

W przypadku Iranu wszystko wskazuje na to, że - mimo napięć związanych z programem nuklearnym realizowanym w tym kraju - podstawowy postulat społeczności międzynarodowej zostanie zrealizowany. Chodzi o to, by Teheran podpisał protokół dodatkowy do już podjętych w ramach Agencji Energii Atomowej umów, który pozwalałby na międzynarodowe kontrole instalacji atomowych w Iranie - w dowolnym momencie i miejscu.

Dużo trudniejszym problemem jest groźba rozwoju wojskowego programu nuklearnego w Korei Północnej. Podjęto już jednak pierwsze inicjatywy polityczne: niedawno odbyła się inauguracyjna runda wielostronnych rozmów na ten temat i wiele wskazuje na to, że są spore szanse na usunięcie tego zagrożenia na drodze dyplomatycznej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 39/2003