Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Kraje strefy euro i zainteresowane państwa spoza „eurolandu” miały przyjąć na nim tekst paktu fiskalnego, czyli „Traktatu o stabilności, koordynacji i zarządzaniu w Unii Gospodarczej i Walutowej”, zabezpieczającego strefę i Europę przed nowymi wstrząsami. Nie wiadomo było również, czy do traktatu przystąpiła Polska. Przed szczytem premier Donald Tusk zadeklarował, że jeśli kraje spoza „eurolandu” nie otrzymają choćby statusu obserwatora (bez prawa głosu, ale z prawem uczestniczenia w obradach, czyli – politycznej przynajmniej – obecności w tym „europejskim jądrze”), wówczas polski rząd traktatu nie podpisze.
Było to posunięcie ryzykowne, wręcz va banque, bo politycznie wiążące premierowi ręce. I to w sytuacji, gdy – wbrew temu, co twierdziła i twierdzi prawicowa opozycja oraz sympatyzujące z nią media – Polska powinna przystąpić do „Traktatu o stabilności, koordynacji i zarządzaniu w Unii Gospodarczej i Walutowej” nawet wówczas, gdyby traktat ten nie przewidywał dla niej (i dla innych państw spoza „eurolandu”) statusu obserwatora.
A miałoby to sens nawet w takiej właśnie sytuacji – choć, przyznajmy, dla polskiego premiera mało komfortowej w perspektywie debaty ratyfikacyjnej w parlamencie – ponieważ, mówiąc najkrócej, traktat fiskalny to przyszłość. Ponieważ, prędzej czy później, Europa sprowadzi się do państw strefy euro, i ponieważ strategiczne miejsce Polski jest w strefie euro. Prócz argumentów gospodarczych za taką tezą, jest też argument polityczno-cywilizacyjny: innego europejskiego centrum nie będzie.
Kwestia, jaki dokładnie status miałyby dostać tutaj kraje nieposiadające wspólnej waluty, jest drugorzędna i bardziej prestiżowa. Ze statusem obserwatora czy bez, sygnatariusze traktatu niemający wspólnej waluty i tak będą mieć niewiele do powiedzenia w sprawach najważniejszych – i jest to dość logiczne, bo dlaczego mieliby mieć, skoro nie posługują się euro?
Zamiast się spierać o sprawy prestiżowe, Polska powinna przystąpić do traktatu fiskalnego i przygotowywać się do przyjęcia wspólnego pieniądza – rozsądnie, nie na gwałt, ale też bez zbędnych opóźnień. Przypomnijmy, że w swoim berlińskim wystąpieniu – którego tezy premier Tusk poparł „w stu procentach” – minister Radosław Sikorski zapowiedział, że „na koniec kadencji tego rządu Polska będzie spełniała kryteria członkostwa w strefie euro”.
Ponieważ w chwili zamykania tego wydania „Tygodnika” nieznany był finał brukselskiego szczytu, pozostawało – zamiast komentarza analizującego to, co już się wydarzyło – sformułowanie następującej konstatacji: jeśliby w imię kwestii prestiżowych Donald Tusk miał powiedzieć „nie” nowemu traktatowi, popełniłby błąd, za który zapłaciłby wyższą cenę, niż gdyby podpisał traktat nieprzewidujący dla Polski nawet statusu obserwatora. Przed konfrontacją z opozycją (zwłaszcza prawicową) Tusk i tak nie ucieknie.
Patrząc jednak na „przedszczytową” dynamikę, wolno zaryzykować prognozę, że europejscy partnerzy wyszli naprzeciw oczekiwaniom Polski i Tusk traktat zaakceptował. Jeśli zaś pomyliłem się w tej prognozie, to ciąg dalszy i tak nastąpi – bo skoro Polska ma znaleźć się za kilka lat w „eurolandzie”, najtrudniejsze spory, te polsko-polskie, dopiero przed nami.