My, zasoby ludzkie

RAFAŁ ŁĘTOCHA, badacz katolickiej nauki społecznej: Chrześcijaństwo mówi nam wyraźnie: żyjemy tu nie po to, żeby się bogacić, tylko żeby żyć.

23.04.2018

Czyta się kilka minut

 / ARCHIWUM PRYWATNE
/ ARCHIWUM PRYWATNE

BŁAŻEJ STRZELCZYK: Jeździ Pan busem z Myślenic do Krakowa?

Prof. RAFAŁ ŁĘTOCHA, UJ: Zdarza się. Mieszkam w Myślenicach, dojeżdżam na Uniwersytet do Krakowa.

Kto jeździ tymi busami?

Zależy chyba, o której godzinie. Ale większość to z pewnością ludzie, podobnie jak ja, dojeżdżający do pracy.

Jechałem niedawno wieczornym busem z Warszawy do Kozienic. To miasteczko pod Radomiem.

Busy kursujące między dużymi a mniejszymi miastami to jeden z symboli klasizmu. W Warszawie pasażerów tych busów nazywa się często „słoikami”.

Rozmawiałem z jedną z pasażerek. Od poniedziałku do soboty dojeżdża tym busem do pracy z Góry Kalwarii do Warszawy, do banku.

O której wstaje?

Mówi, że chwilę po piątej rano. Przed siódmą dojeżdża do pierwszej w Warszawie stacji metra, bo bus nie wjeżdża w godzinach szczytu do centrum. Przesiada się więc do metra i około ósmej jest już w pracy.

A o której wraca?

O dwudziestej.

Zakładając więc, że pracuje osiem godzin i wstaje trzy godziny przed rozpoczęciem pracy, żeby do niej zdążyć, do tego – załóżmy wersję optymistyczną – wraca z pracy dwie godziny, jej czas na „pracę” w ciągu dnia to 13 godzin. Publicyści ekonomiczni posługują się takim określeniem: „czasobieda”.

Co ono oznacza?

Przede wszystkim to, że jeśli pana rozmówczyni ma rodzinę, to raczej nie spędza z nią zbyt wiele czasu. To niemal tak samo jak w XIX wieku, kiedy dzień pracy trwał nawet do 16 godzin. Dzień pracownika dzielił się na dwie części: w pierwszej pracował, a w drugiej – trzeba raczej powiedzieć „regenerował siły do pracy na drugi dzień”, niż „odpoczywał”. W takim systemie nie ma miejsca na dbanie o rodzinne więzi, o przyjacielskich nawet nie wspominając. A hobby, samorozwój i dbanie o zdrowie w ogóle nie wchodzą w grę.

W 2015 r. statystyczny Polak pracował 1963 godziny rocznie. Wyłączając święta i urlopy wychodzi trochę ponad 40 godzin tygodniowo. Czyli uczciwe osiem godzin w dni robocze.

Ale te wyliczenia nie biorą pod uwagę godzin dojazdu do pracy, pracy wykonywanej z domu itd.

Już bez przesady, może ta kobieta z Góry Kalwarii akurat chce pracować tam, gdzie pracuje, i dojeżdżać tym busem?

To argument podobny do racjonalnego niby pytania, które się pojawia, gdy ktoś namawia do bojkotu firm odzieżowych, wykorzystujących niewolniczą pracę dzieci w Azji. Brzmi ono mniej więcej tak: „No dobrze, może i te dzieci są niewolniczo wykorzystywane do pracy, ale przecież jednak mają pracę! Zarabiają tego dolara dziennie, więc w czym problem?”.

To chyba jednak różnica.

Niewielka. Bo czy ta pani z Góry Kalwarii ma możliwości pracy w swoim mieście? Czy rzeczywiście może wybrać między wstawaniem o piątej rano a wstawaniem trochę później, żeby spokojnie dbać o rodzinę, czy jednak jej wybór jest ograniczony? W XIX wieku we Francji przedsiębiorcy przekonywali, że wielu pracowników chce pracować po 16 godzin i dodatkowo część wynagrodzenia dostawać w naturze, czyli w wyprodukowanych przez siebie dobrach. Problem polegał na tym, że wybór mieli prosty: albo pracować tyle, ile sobie pracodawca życzy, i dostawać pensję taką, jaką sobie pracodawca życzy – albo głodować.

Z pracą w Polsce jest dziś chyba lepiej niż w XIX wieku we Francji.

To prawda. Jednym z ważniejszych osiągnięć jest m.in. to, że zgodziliśmy się na ośmiogodzinny dzień pracy i z pewnymi wyjątkami jest to egzekwowane. Czyli dzień składa się już jakby z trzech części. Człowiek ma szansę na osiem godzin pracy, później na odpoczynek i samorozwój, wreszcie na sen.

Po co człowiek pracuje?

Najprościej można odpowiedzieć, że po to, aby zapewnić byt sobie i rodzinie.


CO SIĘ STAŁO Z NASZA PRACĄ: Praca znajduje się pod ochroną Rzeczypospolitej Polskiej – głosi konstytucja. W tym przypadku reguła rozdziału Kościoła od państwa działa wprost perfekcyjnie.


Czytam encykliki papieskie na temat pracy. W katolickiej nauce społecznej słowo „praca” niemal jednym tchem wypowiadane jest ze słowem „godność”. „Praca uświęca” – pisał Jan Paweł II. Pius XI z kolei, że ważne jest, żeby „przywrócić pracy jej społeczne znaczenie”.

Rzeczywiście, niemal wszystkie encykliki papieskie traktujące o pracy podkreślają kwestie społeczne i szukają w pracy sensu człowieczeństwa. Najprościej rzecz ujmując, „człowiek dzięki pracy bardziej staje się człowiekiem”. Więcej nawet: w dokumentach papieskich mówi się, że praca jest czymś, co upodabnia człowieka do Boga i jest uczestnictwem w kreatywnym dziele Stwórcy.

Praca w call center uświęca?

I tu właśnie mamy zasadniczy problem, bo są takie zawody, które nie uświęcają, tylko raczej uwłaczają.

Bo?

Trudno, wykonując obowiązki pracownika call center, rozwijać się i samodoskonalić.

A to nie kolejny klasistowski stereotyp?

Mam nadzieję, że pan rozumie, iż mówiąc o „jałowości” pracy w call center, nie obrażamy pracowników, a zwłaszcza z nich nie szydzimy. Do hasła „prekariat”, które parę lat temu cieszyło się popularnością, można mieć wiele zastrzeżeń, ale raczej nie to, że zwróciło ono uwagę, jak bardzo wielu współczesnych pracowników jest sfrustrowanych, przerażonych przyszłością, niepewnych i rozgniewanych.

A jakie ma Pan zastrzeżenia do hasła „prekariat”?

Trudno uchwycić, kogo tak naprawdę to słowo opisuje. Z jednej strony będą to właśnie pracownicy call center, ale z drugiej strony cała sfera budżetowa, a nawet tzw. białe kołnierzyki.

Ci ostatni raczej się nie awanturują ani nie strajkują.

Pracownicy korporacji, wykonujący niejednokrotnie jałową pracę, bardzo często mamieni są perspektywą awansu, ale również żyją w poczuciu podniesionych standardów.

A może rozumieją, że nic nie przychodzi za darmo i trzeba pracować, żeby coś osiągnąć?

Tylko że w pewnym momencie człowiek musi się zorientować, iż nie należy osiągać wszystkiego za wszelką cenę. Nie chcę przez to powiedzieć, że wszyscy powinni teraz „rzucić pracę i wyjechać w Bieszczady”.

To do czego Pan namawia?

Przede wszystkim do tego, żebyśmy nie ulegali tak łatwo dyktaturze rynku pracodawcy, który staje się panem decydującym o wszystkim. Żebyśmy poddawali refleksji wszystko, co robimy. Rynek pracy się zmienia: kiedy Jan Paweł II pisał o „uświęcającej pracy”, miał z pewnością na myśli własne doświadczenie – pracy, której sam doświadczył, także fizycznej. Dziś, kiedy mówimy o „klasie robotniczej”, mamy raczej na myśli właśnie „białe kołnierzyki” – pracowników korporacji, którzy bardzo często nie wykonują pracy twórczej.

Bo może nie ma takiej pracy? Nie wszyscy musimy być twórczy.

Byłoby dużym nadużyciem tworzenie miejsc pracy tylko dla samej pracy. Z jednej więc strony możemy podjąć próbę odnajdywania sensu pracy, o czym pisali papieże, a z drugiej możemy kazać ludziom kopać doły, a później je zasypywać, i tak w kółko, w myśl zasady, że „żadna praca nie hańbi”.

Czyli hańbi?

Problem wielu zawodów polega na tym, że nie rozwijają one twórczego pierwiastka, który jest w człowieku. W XIX wieku nie chodziło oczywiście o call center, ale na przykład o pracę w fabryce. „Praca taśmowa” przez swoją monotonię ma dehumanizujący charakter. Ciekawie ujął to Jan Paweł II w „Laborem exercens”, czyli najważniejszej encyklice podejmującej temat pracy. Papież pisał o błędzie ekonomizmu i materializmu, z którym mamy do czynienia w różnych ustrojach gospodarczych, zarówno w kapitalizmie, jak i w innych, kolektywistycznych. Problem polega na tym – twierdził Jan Paweł II – że człowieka sprowadza się do poziomu środków wytwórczości. Pracownik w tym ujęciu to raczej nie człowiek, tylko „kwantum energii”, które ma określoną cenę. Praca staje się towarem. Takim jak zboże czy inne produkty.

To się dziś ładnie nazywa „zasoby ludzkie”.

Otóż to. Ludzie jako zasoby. Ale podobnie mamy z określeniem „przedsiębiorstwo” – ono nie jest zrzeszeniem osób, czyli wspólnotą, lecz zrzeszeniem kapitału, czyli – bo ja wiem? – „współistnieniem produktów”. To ewidentne odczłowieczenie. W takim sensie praca ludzi traktowana jest jako koszty produkcji. Pan wie, co się robi z kosztami produkcji?

Tnie się.

Nie! Koszty produkcji w neoliberalnej narracji trzeba „minimalizować”. Jeśli więc nasza praca staje się kosztem produkcji, który to koszt trzeba „minimalizować”, to nie możemy się dziwić, że wszystko to pachnie niewolnictwem.

Niewolnictwo? Już widzę komentarze: „co za lewackie brednie”.

Wiem, że to brzmi bardzo ostro, ale naprawdę ideał, który mamy wobec realiów rynku pracy – także w katolickiej nauce społecznej – w praktyce wypada dość blado.

Papież Franciszek: „Kiedy bogactwo osiąga się na drodze wyzysku ludzi, to owi bogacze wyzyskują pracę ludzi, którzy stają się niewolnikami. Ale pomyślmy o dniu dzisiejszym, tutaj – na całym świecie jest tak samo. »Chcę pracować« – »Dobrze: sporządzają umowę. Od września do czerwca«. Bez możliwości przejścia na ­emeryturę, bez ubezpieczenia zdrowotnego... w czerwcu zawieszają kontrakt, a w lipcu i sierpniu masz jeść powietrze. Od września praca na nowo. Ci, którzy tak robią, to prawdziwi krwiopijcy, żyjący z upuszczania krwi ludzi, których czynią niewolnikami pracy”.

W Polsce widać to bardzo wyraźnie. Tak naprawdę za każdym razem, gdy mówi się o pracy, chodzi przede wszystkim o udogodnienia dla pracodawców. Żyjemy w przekonaniu, że to oni są najważniejsi, są „solą tej ziemi”, która wypracowuje dochód narodowy. Jednocześnie na pracowników najemnych – czyli większość z nas – patrzy się jak na ludzi nie do końca radzących sobie w życiu, którzy nie umieją na przykład założyć własnej działalności gospodarczej. Nie potrafią prowadzić własnego biznesu, więc nie są w pełni wartościowi. Najlepszym rozwiązaniem będzie więc dostrzeganie obu tych światów. Dbanie o przedsiębiorców jest ważne, ale nie możemy lekceważyć pracowników. To w gruncie rzeczy pracownik najemny jest głównym wytwórcą kapitału.

Opowiem Panu anegdotę. Podobno jej autorem jest Heinrich Böll. Rybak wrócił z połowu, oddał złowione ryby na targ i położył się na brzegu, żeby odpocząć. Podchodzi do niego turysta i mówi: – Dlaczego nie jest pan na morzu? – Złowiłem już tyle, ile trzeba – odpowiada rybak. Na co turysta: – Jakby pan zaczął łowić więcej, to kupiłby pan jacht, zwiększył zyski, zatrudnił pomocników, otworzył przedsiębiorstwo i zdominował rynek. – Ale po co? – dziwi się rybak. – Gdyby pan to osiągnął, to już nic by pan nie musiał robić, tylko siedzieć tu i patrzeć w morze. – Ależ ja to właśnie robię! – odpowiada rybak.

Tak, znam, to anegdota o naszym podejściu do pracy i niepisanej umowie społecznej, która mówi wprost: wartościowy jesteś tylko wtedy, kiedy się bogacisz. Katolicka nauka społeczna, o której chciał pan rozmawiać, wyraźnie podkreśla, że godność w pracy jest rzeczą fundamentalną, ale przecież podstawowe zasady chrześcijańskie mówią nam wyraźnie: żyjemy tu nie po to, żeby się bogacić, tylko po to, żeby – przepraszam bardzo – żyć.

Jeszcze Zygmunt Bauman, który mówi: „nakaz brzmi następująco: musisz iść do pracy, nawet jeśli nie pojmujesz, co takiego może ci ona dać, czego byś już nie miał”.

To znowu mówi jasno: masz się bogacić za wszelką cenę. Więcej nawet – gdzieś podświadomie mamy wdrukowane przekonanie, które da się streścić w tym okrutnym zdaniu: „odpoczywał to ja będę w grobie”.

„Pracować jest rzeczą dobrą, a nie pracować rzeczą złą”.

Mam znajomego, który mówi, że pracuje, by na starość mieć przyzwoitą emeryturę i dorobić się, żeby już niczym się nie martwić. Zawsze trochę się denerwuje, gdy pytają go: „No stary, a co będzie, jak nie dożyjesz do emerytury?”.

To co, mam teraz wszystko roztrwonić? Może chociaż zapewnię byt swoim dzieciom, tak jak moi rodzice zapewnili komfort mnie.

A ma pan dzieci?

Nie mam.

No właśnie. Może właśnie dlatego, że dał pan sobie wmówić, iż „najpierw trzeba się dorobić”. Tymczasem czas ucieka. Nie chcę pana straszyć, ale wszystko, co robimy w życiu, ma swój czas. Jeśli więc chce pan „zapewnić byt swoim dzieciom”, to niech pan jednak nie zapomni mieć te dzieci. W tym sensie nie rozumiem, dlaczego katolicka nauka społeczna jest w Kościele tak niepopularna. Nie ma pan wrażenia, że to, o czym rozmawiamy, powinno iść w parze z ową „troską Kościoła o rodzinę”?

Powinno, a nie idzie?

Rzadko słychać kazania na temat praw pracowniczych, wyzysku, cichego niewolnictwa, umów śmieciowych, chwilówek, które biorą przecież ci, których widujemy co niedzielę w kościele. To są chyba jednak żywotne problemy polskich katolików: jak nie być wykorzystywanym w pracy, jak związać koniec z końcem i spłacić kredyt. Jeśli tę kwestię będziemy pomijać, to katolicy będą mieli prawo się czuć jednak osieroceni. ©℗

 

RAFAŁ ŁĘTOCHA (ur. 1973) jest politologiem i religioznawcą, zajmuje się przede wszystkim katolicką nauką społeczną. Kierownik Zakładu Historii Chrześcijaństwa w Instytucie Religioznawstwa UJ. Profesor w Instytucie Politologii PWSZ w Oświęcimiu. Autor m.in. „O dobro wspólne. Szkice z katolicyzmu społecznego”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, autor wywiadów. Dwukrotnie nominowany do nagrody Grand Press w kategorii wywiad (2015 r. i 2016 r.) oraz do Studenckiej Nagrody Dziennikarskiej Mediatory w kategorii "Prowokator" (2015 r.). 

Artykuł pochodzi z numeru Nr 18-19/2018