Spowiedź patrioty

Zdzisław J. Starostecki: Ponieważ na wykradzionych planach był mój podpis, zjawiło się u mnie FBI i zaczął się dla mnie koszmar. FBI zastanawiała zbieżność polskiego pochodzenia - mojego i rzekomego biznesmena z PRL. Okazało się, że na obu biegunach afery są Polacy: konstruktor i szpieg. Rozmawiał w Nowym Jorku Waldemar Piasecki

26.08.2008

Czyta się kilka minut

Waldemar Piasecki: Jak się Pan czuł, oglądając w telewizji parafowanie umowy polsko-amerykańskiej, na mocy której Polski będzie bronić pocisk rakietowy Pana konstrukcji?

Zdzisław Starostecki: Co tu kryć, łzy płynęły mi do oczu. Spełnia się moje marzenie. Skoro "Patriot" zdał egzamin na tylu frontach i w tylu krajach służy ich obronie, czułem żal, że nie pomaga mojej ojczyźnie, która od 1999 r. jest sojusznikiem USA w NATO.

Polska dostanie "Patrioty" wraz z systemem tarczy antyrakietowej, który nawet w USA budzi kontrowersje.

Nie oceniam systemu tarczy, nie znam go dokładnie. Ale znam "Patriota".

Zanim tym się zajmiemy, porozmawiajmy o Panu.

Urodziłem się w 1919 r. przy ul. Kilińskiego 13 w Łodzi. Ojciec był oficerem policji, kierował komisariatem przy tej ulicy. Pod numerem 71. mieszkał starszy ode mnie o cztery lata Jan Kozielewski, późniejszy kurier Polski Podziemnej o pseudonimie Jan Karski. Po roku przenieśliśmy się do Grudziądza, w okolicy rodzina matki miała majątek. Zdecydowano, że kiedyś przejmę to gospodarstwo i powinienem studiować rolnictwo na SGGW w Warszawie. Ale byłem synem oficerskim i ojciec uznał, że najpierw przyda mi się Korpus Kadetów w Chełmie. Przyznaję, nie miałem wojskowej duszy, na co być może po cichu liczył tata. W kadetach zastał mnie wrzesień 1939 r.

Trafił Pan z kadetami na front?

Walka była oczywistym obowiązkiem, nawet dla zapamiętałego cywila. Nikt nie nazywał tego patriotyzmem, było jasne, że tak trzeba. Trafiłem do Samodzielnej Grupy Operacyjnej "Polesie" gen. Franciszka Kleeberga, brałem udział w ostatniej bitwie wojny obronnej pod Kockiem. Ale do niewoli iść nie chciałem, bocznymi drogami dostałem się do Warszawy, gdzie byli rodzice.

Tam zaczął Pan szukać kontaktu z konspiracją.

Młodzi, którzy mieli za sobą przegraną kampanię wrześniową, pałali żądzą odwetu na Niemcach. Do organizującego się ruchu oporu, Służby Zwycięstwu Polski, trafiłem dzięki kontaktom ojca. Jedna z pierwszych moich akcji miała miejsce w alei Szucha, gdzie powiewały ogromne flagi niemieckie. Któregoś dnia nadleciał na nie rój papierowych samolocików ze znakami RAF. Było o tym głośno w Warszawie. Chodziło o dodanie rodakom otuchy. Ludzie się cieszyli, Niemcy wściekali. Przede wszystkim jednak chcieliśmy walczyć z bronią w ręku. Wielu szło do Francji, do naszego wojska, przeprowadzanych przez Słowację, na Węgry i dalej. Ruszyłem tą drogą zimą 1940 r. W Dolinie Kościeliskiej spotkałem Karskiego, "kolegę z Kilińskiego". Szliśmy z różnymi przewodnikami. Spędziliśmy noc w punkcie przerzutowym. Cofnięto nas z drogi, bo szlak został zdekonspirowany. Zgadaliśmy się na temat tego epizodu w Ameryce w połowie lat 90.

Spróbował Pan innej drogi.

Tym razem przez okupowany przez Sowietów Lwów i Karpaty. Wpadłem koło granicy sowiecko-węgierskiej. Trafiłem w ręce NKWD, które uznało mnie za szpiega USA. Dostałem osiem lat łagru. Najpierw rąbałem lasy nad Peczorą, potem pracowałem w kopalni złota na Kołymie. Tam poznałem Aleksandra Swanidze. Więźniowie mówili, że to "przyjaciel Josifa Wissarionowicza", ale mnie to nic nie mówiło. Z zapartym tchem słuchałem jego opowiadań o Sowietach. Któregoś dnia wyznał mi, że jest szwagrem Stalina. Zdębiałem, przestraszyłem się. Opowiadał mi, że jego siostrę Stalin kazał zabić; nie umarła na atak serca, jak podawano. Do dziś nie potrafię pojąć, dlaczego mnie polubił i zaufał. Był dobrym człowiekiem. Niestety, łagru nie przeżył, został rozstrzelany. Podobnie jego żona. Stalin nie miał litości także dla rodziny.

Próbował Pan uciec z łagru.

Dwa razy. Miałem dość nieludzkiej pracy i poczucia beznadziei. Gdy zwiałem z obozu nad Peczorą, złapano mnie szybko, skatowano i dołożono dwa lata odsiadki. Próbowałem uciekać z obozu nad Kołymą, ale po kilkunastu godzinach brodzenia przez bagna sam wróciłem do obozu. Koledzy zdołali jeszcze ukryć moją nieobecność i władze obozowe się nie połapały. Myślałem, że to koniec. Ale okazało się, że doszło do porozumienia polsko-sowieckiego, tworzona jest armia, a w łagrach pojawiły się komisje kwalifikujące do niej polskich więźniów. Dzięki temu udało mi się przeżyć. Znów mogłem nosić mundur. Armia gen. Andersa była szykowana do walki u boku Armii Czerwonej. Sowietom zależało na szybkim wprowadzeniu nas do walki, a gen. Anders­

uważał, że bić się powinien żołnierz wyszkolony, bo inaczej będzie mięsem armatnim. Na tym tle doszło do znanego konfliktu, zakończonego ewakuacją do Iranu. W 1942 r. trafiłem do podchorążówki w Iraku. Tam poznałem przyszłą żonę Irenę, zesłaną z Kresów i także ewakuowaną.

Był Pan już pancerniakiem?

Z podchorążówki trafiłem do 4. Pułku Pancernego "Skorpion". W 1943 r. jednostka została przeniesiona do Egiptu, a stąd do Włoch. Trafiliśmy pod Monte Cassino. 17 maja zaczął się ostateczny szturm z udziałem II Korpusu, w składzie którego był nasz pułk. Szczególnie ponurą sławę zyskało tzw. wzgórze Widmo. Zdobywaliśmy je. A potem przez wiele lat musiałem toczyć walkę o prawdę na ten temat. W swej słynnej książce "Bitwa o Monte Cassino" Melchior Wańkowicz napisał, że Widmo zdobył por. Jan Kochanowski ze szwadronem czołgów, ruszając ze wsparciem dla piechurów z Dywizji Strzelców Karpackich. Bo Kochanowski tak to zrelacjonował w szpitalu Wańkowiczowi. Prawda była inna. Czołgi wspinały się pod ostrzałem. Kochanowski zwątpił i nakazał odwrót. Powiedziałem mu, że przejmuję dowództwo. Wyrwał mi mikrofon, żebym nie mógł komunikować się z resztą czołgów. Walnąłem go sierpowym. I ucichł. Wzięliśmy wzgórze.

Gdy udzielił Pan na ten temat wywiadu "Zeszytom Historycznym" Giedroycia, wybuchła burza. Wielu kombatantów groziło procesem, inni trzymali Pana stronę. Było to słowo przeciw słowu, bo zdawało się, że świadkowie już nie żyją.

Okazało się, że żył uczestnik zdarzenia - Tadeusz Trejdosiewicz, który złożył oświadczenie i przekazał Giedroyciowi. Redaktor je opublikował. Nikt nie był w stanie świadczyć, że było inaczej.

Po co Panu była ta latami się ciągnąca walka, wykpiwana jako "druga bitwa o Monte Cassino"?

To była kwestia honoru i prawdy. Kochanowski opowiadał swoją wersję nie tylko Wańkowiczowi. Puentując, że stracił wtedy dwa czołgi i nogę, ale Widmo zdobył. Puszczałem to mimo uszu, ale do czasu. Potem postanowiłem powiedzieć, jak było. Uważam, że w wydaniach "Monte Cassino" powinien być przypis mówiący prawdę.

Nie krył Pan sceptycyzmu wobec epopei Wańkowicza.

Nie polemizowałem nigdy w warstwie generalnej faktografii czy polityki. Miałem zastrzeżenia do warstwy reportażowej. Nazbyt często Wańkowicz zbierał materiały z dala od frontu, opierając się na relacjach, które bywały ubarwiane. Za rzadko je weryfikował. Mylił nazwiska, bywał mało precyzyjny. Wszystko to nie zmienia jednak znaczenia jego książki. Ale dla wielu te "drobiazgi" były irytujące.

Został Pan ciężko ranny w kwietniu 1944 r. pod Bolonią. Polscy lekarze cudem ocalili Panu nogę przed amputacją. Leczenie trwało rok. Co było potem?

Kończyłem wojnę w stopniu porucznika, z Virtuti Militari i Krzyżem Walecznych, ze zrabowaną mi przez komunistów ojczyzną. Osiadłem z żoną w Londynie. Urodził się pierwszy syn. Nie wiedziałem, co dalej. Poszedłem na studia handlu zagranicznego, równocześnie pracując. W 1949 r. urodził się drugi syn. W 1952 r. wyemigrowaliśmy do USA. Szukaliśmy szans na lepsze życie, ale także, przyznaję z goryczą, doskwierała duszna atmosfera polonijnego Londynu, pełnego kłótni i intryg.

W USA zamieszkaliśmy w podnowojorskim Harrison. Wykształcenie z Anglii okazało się nieprzydatne, a żyć było trzeba. Zacząłem pracować jako tokarz. Po jakimś czasie otrzymałem pracę kreślarza w Edison Laboratories. Stąd poszedłem na studia wieczorowe na politechnice Stevens Institute of Technology. Skończyłem je po siedmu latach, uzyskując tytuł inżyniera. To były lata wyrzeczeń dla całej rodziny.

Jak trafił Pan do Centrum Badań Obronnych Armii USA?

Był rok 1960, "zimna wojna". Oczywiście do takiej pracy nie trafiało się łatwo. Zatrudniano ludzi absolutnie pewnych. Sprawdzanie trwało długo. W moim przypadku decydowała zapewne dobra opinia z Edison Laboratories, wykształcenie inżynierskie i przeszłość wojenna. Zostałem przyjęty. Najpierw pracowałem nad pociskami do dział, zdolnymi do przenoszenia głowic jądrowych. Potem trafiłem do działu rakiet przeciwpancernych. Wiązało się to z koniecznością dalszych studiów w dziedzinie balistyki. Te doświadczenia okazały się przydatne w zespole pracującym nad rakietą do zestrzeliwania samolotów na dużych wysokościach, na których zdolne były latać sowieckie Migi.

Jak pojawił się "Patriot"?

To fascynująca historia. Na początku lat 80. zostałem szefem 40-osobowej grupy projektującej radar i głowicę rakiety przeznaczonej do zwalczania samolotów. Wkrótce projekt rakiety przeszedł najśmielsze oczekiwania. Okazało się, że można jej użyć do niszczenia rakiet dużego i średniego zasięgu z ładunkiem jądrowym. W naszych rękach powstawała pierwsza broń mogąca niszczyć takie rzeczy. Uczestniczyłem w pracach nad pierwszą tzw. antyrakietą.

Skąd się wzięła nazwa?

Wbrew pozorom, tu nie chodzi o skojarzenie rakiety z jej patriotyczną funkcją obronną. PATRIOT to akronim od "Phased Array Tracking to Intercept of Target", czyli "matrycowo fazowane śledzenie przechwytujące cel". "Patriota" można określić mianem inteligentnego systemu samonaprowadzania na cel-rakietę innego pocisku rakietowego, który go niszczy w bezpiecznej odległości od celu. System składa się ze stanowiska dowodzenia, radaru i wyrzutni. System dowodzenia gromadzi i przetwarza dane. Może śledzić nawet sto celów w odległości kilkudziesięciu kilometrów i naprowadzać na nie kilka pocisków równocześnie. Jest połączony z wyrzutniami, skąd odpalane są pociski.

Z Pańskimi głowicami. Co robi taka rakieta po odpaleniu?

Jest naprowadzana przez autopilota na wstępną trajektorię. Radar przechwytuje pocisk i śledzi jego cel. Komputer porównuje położenia celu i rakiety, oblicza optymalną trajektorię lotu pocisku i wypracowuje komendy sterowania. Pozostaje w sprzężeniu zwrotnym z głowicą rakiety "Patriot". Jej radar namierza wrogi pocisk, a dane o torze poruszania, kierunku i szybkości zakodowuje i wysyła do komputera stanowiska dowodzenia. Tam są one porównywane z danymi układu poszukującego rakiety, potem odpowiednie dyspozycje przekazywane są z powrotem do głowicy "Patriota". Efektem jest naprowadzenie rakiety w sąsiedztwo nadlatującego pocisku wroga i zniszczenie go.

Jakie kraje mają dziś ten system poza USA?

Różne wersje systemu mają Izrael, Niemcy, Hiszpania, Grecja, Holandia, Japonia, Tajwan, Korea Południowa, Arabia Saudyjska, Kuwejt, Zjednoczone Emiraty Arabskie.

Czy Polsce ten system jest potrzebny?

Oczywiście. Abstrahując od tarczy antyrakietowej, bo to inne zagadnienie, "Patrioty" służą obronie skupisk ludności (np. dużych miast), zgrupowań wojska, instalacji wojskowych czy cywilnych. To system skutecznie chroniący przed rakietowymi pociskami balistycznymi krótkiego i średniego zasięgu oraz innymi celami powietrznymi. Jest łatwy do transportu. To system wyłącznie obronny. Jeśli jest potrzebny, to tylko do obrony, do planowania której Polska ma suwerenne prawo.

Dlaczego ten system tak irytuje Rosję?

Bo jest skuteczny przeciw znacznej części jej arsenału w klasie uzbrojenia rakietowego. Ale jeśli Rosja jest państwem wolnym od zamiarów agresywnych, instalacje obronne Polski nie powinny jej przeszkadzać. Nie protestuje przeciw "Patriotom" w Niemczech, które są dokładnie zabezpieczone ich bateriami.

"Patrioty" bardzo interesowały wywiady "bloku wschodniego". Pierwsze skrzypce w jego wykradzeniu mieli odegrać Polacy. Czy to nie bolesny paradoks?

Dokumentację "Patriota" wykradł agent PRL ppłk. Zdzisław Przychodzeń, choć w Polsce powszechnie uważa się, że była to robota mjr. Mariana Zacharskiego. Tymczasem Zacharski nie miał z tym nic wspólnego. To Przychodzeń zwerbował do współpracy małżeństwo Jamesa Harpera i Rudy Schiller, zatrudnionych w firmie "Systems Controls" w Kalifornii, dzięki m.in. swym talentom uwodzicielskim. Firma miała dostęp do planów "Patriota", otrzymywanych z naszego ośrodka badawczego. Przez nich Przychodzeń pozyskał dokumentację. Amerykanie wykryli kradzież, ale plany były już w Polsce. Harper z żoną zostali aresztowani. Przychodzeń zdążył uciec z USA. Był zaocznie sądzony i skazany, wyrok amerykańskiego sądu nadal nad nim wisi.

Czy wiadomo coś więcej na temat akcji Przychodzenia?

Po przybyciu z PRL założył w Palo Alto firmę elektroniczną, która była przykrywką dla jego działalności. Wynajął mieszkanie w apartamentowcu, gdzie mieszkali Harperowie. Nawiązał romans z Rudy. Zaczęło się od gry w tenisa i wyjść do restauracji. Przychodzeń poprosił ją o pokazanie kilku rysunków, nad którymi pracuje mąż w biurze. Kilka udało jej się wynieść, ale powiedziała, że wynoszenie kolejnych nie będzie możliwe, bo nie ma przepustki do biura. Agent poradził więc, by mąż załatwił jej dorywczą pracę w biurze, zapewniającą przepustkę. I tak Rudy Schiller pod pretekstem prac biurowych zostawała dłużej. Po wyjściu pracowników zabierała rysunki do Przychodzenia, które ten przez noc kopiował. Rano, nim przyszli inni, odwoziła plany na miejsce.

Głupota czy świadome działanie?

Jestem przekonany, że wiedziała, co robi, że wykrada tajemnice. Być może motyw erotyczny był silniejszy niż poczucie odpowiedzialności.

Jak właściwie Amerykanie wpadli na ślad Przychodzenia?

Przez Warszawę. Plany "Patriota" trafiły do Warszawy, a stąd od razu do Moskwy, ponoć na biurko Andropowa, szefa KGB. Były tak rewelacyjne, że zaczęto się zastanawiać, czy to nie amerykański podstęp. W końcu stwierdzono, że to kopie autentycznych planów. W Warszawie nie przewidziano jednak, że jeden z polskich speców zaangażowanych w to analizowanie pracuje dla USA. Przekazał, że plany "Patriota" zostały wykradzione.

Ponieważ na rysunkach był mój podpis, zaczął się dla mnie koszmar na jawie. Pewnego dnia zjawiło się u mnie w pracy dwóch agentów FBI. Poprosili o rozmowę w obecności szefa ochrony placówki. Okazało się, że wykradziono 17 rysunków głowicy sygnowanych przeze mnie. FBI szybko ustaliła, że z Harperami przyjaźnił się "biznesmen" Przychodzeń. Zastanawiająca była zbieżność jego i mojego polskiego pochodzenia. Okazało się, że na obu biegunach afery są Polacy: konstruktor i szpieg. Sytuacja budziła oczywiste podejrzenia. Musiałem cierpliwie je rozwiewać podczas wielu długich spotkań. Pokazywano mi podczas nich jakichś facetów w różnych sytuacjach i miejscach: przy samochodzie, przy pniu drzewa (jak się okazało, w lesie pod Waszyngtonem) i w innych nierzucających się w oczy sytuacjach. Nie rozpoznałem nikogo. Mężczyźni byli agentami PRL-owskiego wywiadu.

Przychodzenia już w Ameryce nie było?

Uciekł w ostatniej chwili. Mniej szczęścia miał Zacharski, który wykradł Amerykanom m.in. prawie kompletny zestaw technologii rakiety przeciwlotniczej "Hawk" i rakiety balistycznej "Minuteman". Został złapany i skazany na dożywocie, a potem wymieniony na kilkunastu agentów USA. Wrócił do Polski. To, że fetował go gen. Jaruzelski - rozumiem. Jednak nigdy nie potrafiłem zrozumieć zachwytów, dla których był hołubiony przez ministrów z rządu Mazowieckiego. Powierzono mu nawet kierownictwo wywiadu wolnej Polski. Pisałem do premiera Mazowieckiego, domagając się, by dla PRL-owskich szpiegów, takich jak Przychodzień i Zacharski, pośrednio pracujących przecież dla Moskwy, nie było miejsca w służbach III RP.

Zacharski mówi dziś, że pracował dla Polski, takiej jaka była, a nie dla Moskwy.

Bzdura. Każdy najmujący się w PRL do tej roboty wiedział, jakie są relacje PRL z Sowietami. Nie kryję jednak oburzenia, że pokazuje się film o Zacharskim gdzie portretowany jest jako polski bohater i patriota. Celu nie jestem w stanie pojąć. Nie będę tego dalej komentował.

Przygoda z Przychodzeniem nie wpłynęła na dokończenie przez Pana prac nad "Patriotem"?

Nie. Prace nad "Patriotem" zostały zakończone z sukcesem w 1987 r. W 1989 r. znalazł się na wyposażeniu armii USA. W 1991 r. stał się technicznym bohaterem wojny w Zatoce Perskiej, zwalczając rakiety sowieckiej produkcji wystrzeliwane przez Irak na Izrael. Jeszcze lepiej spisał się "Patriot 3" podczas wojny irackiej w 2003 r.

Czuł Pan wtedy satysfakcję?

Oczywiście. Rezultatami nie byłem jednak zaskoczony. Tak to po prostu miało działać.

Otrzymywał Pan wtedy gratulacje. Od kogo?

Od prezydenta, Kongresu, Pentagonu. Wspominano mnie w mediach. Na rocznicę wojny pamiętał o mnie następny prezydent, przysyłając serdeczny list rozpoczynający się "Drogi Zdzisławie", a kończący "szczerze oddany Bill Clinton".

Doświadczył Pan dowodów uznania od ojczyzny?

Za II wojnę otrzymałem od gen. Andersa Krzyż Walecznych i Virtuti Militari. W 1993 r. odznaczał mnie w Warszawie Lech Wałęsa Krzyżem Czynu Zbrojnego z komentarzem, że to za "Patriota". Potem, od prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego otrzymałem Krzyż Oficerski Orderu Zasługi RP. Przed rokiem Komandorią tego orderu uhonorował mnie prezydent Lech Kaczyński. Otrzymywałem kolejne awanse, do pułkownika. Na brak pamięci nie narzekam, choć nigdy o nią nie zabiegałem.

Czym się Pan zajął na emeryturze?

Wyprowadziliśmy się na Florydę. Znalazłem się tam w doborowym polskim towarzystwie wielu weteranów, jak choćby płk Wojciech kołaczkowski, dowódca Dywizjonu 303. Mieszkał tu też przez kilkanaście ostatnich lat życia płk Ryszard Kukliński, łączyła nas przyjaźń. Gościłem też prof. Jana Karskiego, z którym wspominaliśmy łódzkie dzieciństwo i wojnę. Tu mieszkają także moi dwaj synowie Ryszard i Andrzej z rodzinami. Tu mogłem też oddać się mojej pasji, jaką było żeglarstwo. Angażowałem się we wspieranie "Solidarności", potem w lobbowanie, by Polska została przyjęta do NATO. Dziś dobiegam dziewięćdziesiątki, dokucza mi noga pogruchotana pod Bolonią. Poruszam się z trudem. Moja droga dobiega końca. Wiem jednak, że życia nie zmarnowałem.

ZDZISŁAW JULIAN STAROSTECKI (ur. 1919) jest emerytowanym inżynierem, pułkownikiem Wojska Polskiego. W dniu podpisania porozumienia o instalacji w Polsce elementów tarczy antyrakietowej Kongres Polonii Amerykańskiej zaapelował do prezydenta RP i ministra obrony narodowej o jego awans do stopnia generała.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 35/2008