Jak się zmienia to, co jemy

Niech was nie zmylą blokady i protesty. Jeśli mamy uniknąć żywieniowej katastrofy, to wyjściem nie jest powrót do „dawnych sposobów”, tylko jak najszybsza ucieczka do przodu.

27.02.2024

Czyta się kilka minut

Bezglebowa produkcja pomidorów w inteligentnym parku rolniczym. Meishan, Chiny, 13 września 2023 r. / fot. Costfoto  /NurPhoto / Getty Images
Bezglebowa produkcja pomidorów w inteligentnym parku rolniczym. Meishan, Chiny, 13 września 2023 r. / Fot. Costfoto / NurPhoto / Getty Images

W lewej ręce mam sklepowy koszyk z zakupami – kiść bananów, parę jabłek, siatka ziemniaków, paczkowany chleb, serek Mascarpone i mielona kawa. W prawej smartfon, którym zaraz zapłacę, przechodząc przez kasę, która nie tylko „widzi” oznaczone kodem opakowania, ale sama rozpoznaje, jaki owoc czy warzywo położę do zważenia na szybie. Która z rąk trzyma dowód na nieskończoną kreatywność ludzkiego umysłu, na zdolność tworzenia rzeczy trudnych do wyobrażenia jeszcze pokolenie temu? W której trzymam pochodnię postępu?

W lewej. Wiktuały w koszyku, gdyby im się przyjrzeć na zimno i bez złudzeń, krzyczą wręcz o nieustannych przemianach, jakie wymuszamy na poddanej nam ziemi. Świadczą o serii prawdziwych, wywracających wszystko przełomów i innowacji, o splocie bezinteresownego geniuszu i oportunistycznej władzy. Dzięki nim ciągle jest na świecie co jeść – i najprawdopodobniej dalej będzie.

Głód pokonany

Taką historię, jak powyższa, dałoby się łatwo opowiedzieć o każdym hipernowoczesnym, futurystycznym wręcz produkcie w naszym codziennym koszyku. Weźmy np. banany: połowa tych sprzedawanych na całym świecie, ale praktycznie 100 procent zjadanych w Europie i Ameryce, to jedna i ta sama odmiana Cavendish. Obecna na rynku dopiero od lat 50., wcześniej nie cieszyła się uznaniem, aż grzybowa choroba zwana „panamską” spustoszyła plantacje poprzednio najwyżej cenionej odmiany Gros Michel. Wtedy dopiero jako jedno z remediów wkroczyła azjatycka odmiana Cavendish - miała podstawową zaletę, czyli odporność na chorobotwórczego grzyba, ale też rozliczne wady, tak z punktu widzenia konsumenta, jak i producenta (np. miękka, bardziej wrażliwa na uszkodzenia skórka).

United Fruit Company, jedna z wielkich korporacji trzęsących republikami bananowymi (poprzedniczka znanej wam doskonale Chiquity) długo się opierała, aż w końcu nie miała wyjścia, gdy ich plantacje weszły w fazę ostatecznego upadku. Dostosowano proces uprawy, zbioru, przechowywania i transportu do wymogów nowej odmiany. Powstała infrastruktura skrojona pod jej wymogi oraz rozbudowane know-how, pozwalające optymalizować wszystkie ogniwa procesu, od dojrzewalni aż po model skrzynek.

Monokultura, w której następuje wyzerowanie różnorodności genetycznej, przypomina (dopóki wszystko działa) perpetuum mobile. Kiedy jednak pojawia się zagrożenie, potrafi runąć jak domek z kart. W latach 90. XX wieku w Ameryce pojawił się nowy szczep grzyba wywołującego chorobę panamską, zdolny omijać system obronny dotąd odpornej odmiany Cavendish. Jeśli zdoła się rozprzestrzenić, praktycznie żadna palma, żadna plantacja nie będzie bezpieczna. Trwają gorączkowe dwutorowe prace: nad nowymi krzyżówkami, które pozwoliłyby zachować maksimum właściwości „starego" Cavendisha, albo nad znalezieniem i udoskonaleniem jednej z licznych innych odmian, która mogłaby go zdetronizować.

Co dzisiaj je świat

Zielony Tydzień to największe międzynarodowe targi rolnicze w Europie. Wystawcy przez kilka dni częstują setki tysięcy gości przekąskami, owocami, wędlinami, winem i tym, co mają najlepszego w swoim regionie. Jest bardzo, bardzo lokalnie.

Jest przy tym ważna bariera biznesowa: przejście oznaczałoby konieczność ponownej rewizji modeli upraw, zbiorów, pakowania, transportu i sprzedaży, co oznacza poważne koszty. Biznes bananowy poniesie je dopiero, gdy znajdzie się naprawdę pod ścianą.

Chociaż istnieje jeszcze jedno wyjście, analogiczne do tego, które umożliwiło w latach 90. przetrwanie papai, dziesiątkowanej wirusem pierścieniowej plamistości: dzięki interwencji transgenicznej (czyli dodaniu papai genu innego gatunku) udało się wówczas uchronić plantacje. Ponieważ papaja jest – przynajmniej w Europie – niszowym, mało istotnym owocem, nikt o tym nie pamięta, nikt nie protestuje. ale na hasło „banan GMO” rozpętałaby się konsumencka i polityczna apokalipsa.

Niezależnie od naszej krótkiej pamięci, skłonności do wypierania, jak bardzo zmieniają się nasze obyczaje i leżące u ich podstaw nasze święte racje – mamy za sobą tak znaczne przyspieszenie w sposobach produkcji, a także dystrybucji jedzenia, że to, co będzie nas czekać niezależnie od pozornie szokujących nazw („mięso z bioreaktora!”, „pionowe farmy!”), to tylko aneksy do już napisanej historii trwałego pokonania głodu.

Główny zaś temat tych aneksów to nie dalsza ewolucja smaków lub nowe gatunki, lecz zagrożenia, jakie przyniosły rozdziały napisane dotąd przez dziadków i rodziców. Wprawdzie to nie unowocześnione w przyspieszonym tempie rolnictwo odpowiada za wzrost stężenia dwutlenku węgla i cały łańcuch zdarzeń, jakie w związku z nim zagrażają równowadze przyrodniczej. Ale za emisje metanu – drugiego na liście gazów cieplarnianych – jak najbardziej. A także za zniszczenie bioróżnorodności w bardzo wielu ekosystemach.

Ostatnie nowe pożywienie

Warto zdać sobie sprawę, że cywilizacja europejska już dwa stulecia ćwiczy zapowiedzi rychłej katastrofy żywnościowej. Pod sam koniec XVIII w. Robert Malthus rozumował, że ludzi przybywa zbyt szybko, by dało się ich wykarmić. A było ich wtedy około 800 milionów. Skoro dziś jest nas 8 miliardów, coś dobrego musiało się po drodze zdarzyć. Przy 4 miliardach głos zabrali kolejni prorocy wielkich głodów i zagłady ludzkości, z lat 60. zeszłego stulecia. Emblematyczna dla tego ponurego nurtu modnej wówczas pseudonaukowej futurologii i inżynierii społecznej (postulującej m.in. drakońską kontrolę urodzin) była głośna książka „Ludnościowa bomba” amerykańskiego biologa i ewolucjonisty Paula Ehrlicha z 1968 r. (mniej więcej w tym czasie zakładano też głośny niegdyś Klub Rzymski, tworzący raporty o rychłym osiągnięciu ostatecznych granic wzrostu gospodarczego).

Choć sam przyznawał się do maltuzjańskiego dziedzictwa, Ehrlich nie umiał zrozumieć, co takiego zadało kłam tezom jego duchowego ojca. Nie dostrzegał, że pod presją ludnościową doszło od początku XIX w. do szybkich i głębokich przemian w produkcji żywności: pojawiły się nowe techniki, nowe ustroje własnościowe i mechanizmy rynku, a przede wszystkim upowszechniła się nowa roślina jadalna – ziemniak (znany w Europie od XVI w., ale nie uprawiany wcześniej na masową skalę – tak samo jak pomidor, traktowany aż do tego czasu nieufnie, choćby z powodu trujących liści).

Zauważmy przy okazji, że ziemniak to, jak dotąd, ostatnie prawdziwe „nowe pożywienie” odgrywające tak istotną rolę w historii Europy, widzianą w krzywych demograficznych i gospodarczych. Jeśli mamy dziś opory przed jedzeniem świerszczy, tak chętnie wykorzystywane przez polityków, to nic dziwnego – od czasów ziemniaka w naszym kręgu kulturowym nie musieliśmy sobie przyswajać niczego istotnie nowego, to znaczy zupełnie nieobecnego w diecie naszych rodziców. Wszystkie bowiem rzekome „nowości” na naszym stole (pomijając niszowe pomysły, typu kryl czy komosa ryżowa), to tylko wariacje na temat wciąż tej samej puli roślin i zwierząt.

Tej samej, ale nie takiej samej. Od początków hodowli i rolnictwa wszystkie wykorzystane przez człowieka gatunki są zmieniane, selekcjonowane pod kątem plonów, przyrostu wagi, właściwości ziarna lub mięsa i wreszcie dostosowania do nowych warunków zewnętrznych czy nowych możliwości technicznych. Ehrlich zachowywał naukowy rygor w rachunkach demograficznych, ale nie brał w swoich równaniach pod uwagę zmiennej agronomicznej. I to mimo że powinien być już mądrzejszy o doświadczenie co najmniej 50 lat przyspieszenia w przemysłowej obróbce żywności. Miał przed oczami rolnictwo na potęgę korzystające z mikrobiologii, chemii i genetyki, gdzie postępy w produkcji następują skokowo w horyzoncie życia jednego pokolenia.

Taki skok o rząd wielkości dokonał się zaledwie parę dekad przed publikacją jego książki np. w sferze uprawy zbóż, dzięki odkryciu dającej się stosować przemysłowo metody syntezy amoniaku. Przez kilkanaście tysięcy lat ludzkość próbowała sobie poradzić ze wzbogaceniem gleby w azot. Obornik wyznaczał właściwie maksimum dostępnych możliwości. Metoda wrocławskiego chemika Fritza Habera (wdrożona na skalę przemysłową przez Carla Boscha u progu XX w.) w ciągu parunastu lat praktycznie usunęła ten problem. Mówiło się o Haberze (późniejszym wybitnym specjaliście od gazów bojowych), że „stworzył chleb z powietrza”. Wydajność z hektara, która od czasów starożytnych rosła bardzo powoli, mogła szybko się podwoić, potroić, wzrosnąć czterokrotnie.

Równolegle działa się kolejna, nazwana potem zieloną, rewolucja: powszechne zastosowanie tworzonych z coraz większym rozpędem od lat 20. XX w. środków ochrony roślin i zastosowanie silników do prostych i tanich systemów nawadniania. Prowadząc do zupełnie innego rodzaju zagrożeń  – związanych nie z głodem, lecz raczej źle zarządzaną obfitością.

Demokracje, jak twierdził ekonomista Amartya Sen, laureat Nagrody Nobla z 1998 r., są w stanie lepiej wykarmić obywateli dzięki temu, że są zmuszone przez opinię publiczną czy media do rozsądnego (relatywnie) gospodarowania zasobami. Miał na myśli Indie i porównywał je z Chinami. Odnosił się do klęsk głodowych z ofiarami liczonymi w milionach. Dziś politycy – powołani, by podejmować „w naszym imieniu” decyzje i wyznaczać kierunki – mają przed sobą zupełnie inne problemy.

Kiełkujący ziemniak z korzeniami / Fot. Krasowit / Shutterstock

Naturalne, nienaturalne

Przytoczona na początku historia banana i jego najbliższe perspektywy pokazują nam właściwie wszystko, co trzeba wiedzieć, gdy myślimy o przyszłych produktach żywnościowych. Nie wystarczy, że naukowcy i media będą opowiadać o zagrożeniach (specyficznych dla danej branży czy ogólnoplanetarnych). Dopiero spodziewane rychło bankructwo modelu „business as usual” może skłonić do zmiany praktyk – która wtedy nastąpi niemal z dnia na dzień. Z drugiej zaś strony, niektóre oczywiste dla naukowca i racjonalne biznesowo wyjścia z sytuacji pozostają zamurowane przez zgubne podejście opinii publicznej do postępu i zmian.

Korzystamy garściami z osiągnięć nauki i manipulacji żywą materią, ale upieramy się o tym nie wiedzieć i tego unikać. Wciąż ulegamy zmitologizowanym lękom przed bliżej nieokreślonym „GMO”. Tymczasem jedynym wyjściem, jeśli chcemy mieć rolnictwo wydajne, a zarazem zrównoważone, czyli takie, które obywa się bez „chemii”, to interwencja w rośliny i zwierzęta na poziomie genetycznym. Przy czym tzw. nowe techniki genomiczne niewiele mają wspólnego z tym, co wcześniej pod tym groźnym skrótem się zazwyczaj ukrywało, czyli transgenezą (gdy np. włączano jeden z genów słonecznika do genomu pszenicy, by znacznie podnieść jej odporność na suszę).

Nowe techniki, zwane też wspomaganą ewolucją, stanowią znacznie subtelniejsze interwencje w obrębie tej samej rośliny, obliczone na to, by np. zwiększyć odporność pszenicy na choroby lub uzyskać ryż dający sobie radę w wodzie o wyższym zasoleniu. Ale dopiero niedawno Unia Europejska zabrała się za rewizję swoich przepisów okołogenetycznych, mających już ponad 20 lat, tak aby dało się zrównać prawnie organizmy uzyskane dzięki wspomaganej ewolucji z tymi „naturalnymi” – tak jakby było cokolwiek „naturalnego” w odmianie pszenicy uzyskanej sto lat temu lub „przedwojennej” jabłoni.

Trzy tygodnie temu Parlament Europejski wydał zgodę na sfinalizowanie nowej legislacji, pytanie teraz, czy rządy poszczególnych krajów zdążą wraz z Komisją Europejską dojść do zgody – efektywny czas do końca kadencji unijnych organów właściwie już się wyczerpał i wydaje się, że główni gracze na europejskiej scenie najchętniej wymazaliby ze swoich agend jakiekolwiek zmiany w odniesieniu do rolnictwa.

Z wydanych dopiero co przez Komisję zaleceń wobec tego, jak kontynent powinien dążyć do redukcji emisji gazów cieplarnianych o 90 proc. w roku 2040, wygumkowano starannie konkrety dotyczące udziału rolnictwa w tym wysiłku. Ani słowa o metanie, ani słowa o konieczności zapobiegania szkodom w ekosystemach, jakie powoduje nadmierne stężenie azotu wokół ośrodków przemysłowych hodowli bydła lub drobiu.

Pod naciskiem komisarza Janusza Wojciechowskiego w ostatniej chwili wyleciały też zdania o wspieraniu rozwoju syntetycznego mięsa, to znaczy pochodzącego z hodowli specjalnie wypreparowanych tkanek. To branża wciąż w powijakach, o rząd wielkości mniejsza od hodowli i uboju normalnych zwierząt, ale zaczyna jawić się jako biznesowo sensowna droga dostarczania konsumentom mięsa (a nie zamienników sojowych, nasączonych enzymami dla oszukania naszych mózgów). Sensowna zwłaszcza, jeśli państwa europejskie zaczną kiedyś wdrażać jakieś nieśmiałe – fiskalne, a nie tylko propagandowe – zachęty do ograniczenia ilości zjadanego mięsa z masowej hodowli.

Być może tego doczekamy, ale dopiero w dalekiej przyszłości: spójrzmy na bezczynność władz krajowych i unijnych w obliczu twardych danych pokazujących skalę zaburzeń przyrodniczych i szkody klimatyczne, jakie wywołuje produkcja mięsa i nabiału w obecnej ilości. Ta całkiem niedawna zdobycz – codzienny tani kotlet – tak mocno zagnieździła się w mózgach europejskich konsumentów, że żaden czytający sondaże i statystyki (np. podające nikły nadal odsetek wegetarian poza wielkomiejskimi bańkami) polityk nie poważy się wyjść poza puste deklaracje. A propozycje konkretnych bodźców finansowych i zakazów pozostaną domeną uznawanych za skrajnych działaczy i działaczek wegańskich. Dopóki wielkie hodowle mięsne nie ogarnie jakaś pandemia, mięso z bioreaktorów będzie tylko marginalną nowinką.

Agrobiznes

Komisarz Wojciechowski nie był sam w swoich wysiłkach, by wybić zęby wszystkim proponowanym przez ostatnie lata regulacjom naruszającym status quo wielkotowarowego rolnictwa. W ramach Zielonego Ładu ogłoszono w 2020 r. strategię „Od pola do stołu”, obejmującą szesnaście inicjatyw legislacyjnych mających zdjąć z żywności Europejczyków balast szkód klimatycznych i przyrodniczych. Z nich częściowo udało się przepchnąć siedem, ale i tak nie te najważniejsze (np. obowiązek zmniejszenia o połowę użycia pestycydów do 2030 r.); pozostałe tkwią w zamrażarce. Te, co przeszły, uzyskały nieraz znacznie bardziej rozwodnioną postać w stosunku do propozycji Komisji – jak np. dyrektywa o bioróżnorodności, która zawierała dość istotne procentowe progi odtwarzania stanu pierwotnego na połaciach ziemi obecnie wykorzystanej rolniczo.

I to wszystko w obliczu protestów, zwanych skrótowo „rolniczymi”, choć należałoby je raczej nazwać „agrobiznesowymi” w najszerszym znaczeniu, z chemią i branżą transportową włącznie. Dlaczego widowiskowe, ale przecież nie masowe (blokadę dwustu ludzi na traktorach widać dobrze w telewizji, ale nadal to jest tylko dwustu ludzi) protesty trafiają w tak słaby punkt polityków, którzy mają przecież za sobą dość szybką likwidację np. górnictwa węglowego?

Propozycje ujęte w strategii „Od pola do stołu” można było z grubsza uznać za rozsądne minimum tego, co trzeba zrobić, żebyśmy w sposób planowy i wyważony w dużym stopniu zachowali znany nam z końca XX wieku sposób odżywiania, jednocześnie hamując rozwój katastrofy klimatycznej. Ich los jednak został przypieczętowany mniej więcej rok temu, kiedy centrowe, znane dotąd z umiaru i godzenia wszystkich stron środowiska polityczne, jak Europejska Partia Ludowa, w pogoni za uciekającym na prawo wyborcą, weszły w populistyczne koleiny obrony wsi i rolnictwa z wykorzystaniem wszystkich możliwych nostalgicznych klisz.

Łącznie z groteskowymi plakatami z Czerwonym Kapturkiem, gdy zeszłej jesieni dyskutowano o zniesieniu ścisłej ochrony gatunkowej wilka, co było głośnym postulatem lobby hodowlanego. Rzecz się rozchodziła bardziej o symbole niż o pieniądze – straty wyrządzane przez wilki są marginalne w porównaniu z tym, co czynią inne dzikie zwierzęta, np. dziki i sarny, które to gatunki figurują skądinąd wysoko w menu wilka, o ile nie zostanie skuszony źle chronionymi owcami na pastwisku.

Brzmi to wszystko śmiesznie i niepoważnie, a Europa długie dekady już żyła bez wilków w lesie, więc być może ponowne ich wybicie nie czyniłoby ekologicznego wyłomu. Ostatnie decyzje unijnej egzekutywy o utopieniu kluczowych propozycji pestycydowych pokazują jednak, że gra się toczy na głównym boisku. Nie, nie chodzi o zabawne marginalia.

Kostium reakcjonisty

W obecnym sezonie politycznym, przed wyborami do europarlamentu (ale i w kontekstach rozgrywek krajowych) partie na wyścigi zaczynają się „ludowić”, pochylać z troską nad losem rolników, zapewniać, że „nie rzucim ziemi” (choć ta ziemia dawno sprzedana wielkim konglomeratom). W paru krajach Europy, w tym we Francji, dodano do szyldu resortu rolnictwa hasło „suwerenności żywnościowej".

Dzieje się tak z uwagi na żywe w nas archetypy, sięgające daleko głębiej niż racjonalne wyjaśnienia, co i jak naprawdę człowiekowi dziś zagraża ze strony sił przyrody. Mamy nowy, wygodny, bo raczej nie kontrowersyjny kostium, w który można ubrać odruch niezgody na nowoczesność, podkarmić drzemiącego w każdym z nas reakcjonistę. Do niedawna nie wypadało w pewnych kręgach mówić wprost, że już basta z tym Zielonym Ładem, ale wypadało powiedzieć, że nie może on zagrażać wsi. Nie wypada powiedzieć, że może lepiej będzie, jak kobiety wrócą do kuchni i zaczną rodzić więcej dzieci, ale nie ma wstydu mówić, że się jest przeciwko GMO i dużym farmom.

I to nie jest tylko kostium dla tych, którzy sytuują się po prawej stronie politycznego spektrum. Niezgoda na to, że jedzenie nasze czeka jakaś przyszłość i że ta przyszłość, co prawda, nie będzie totalnie inna (chyba że się pojawi coś równie epokowego jak ziemniak), ale oznacza rozstanie z wieloma przyzwyczajeniami oraz iluzjami, np. z utopią „naturalnej żywności", jest językiem, którym mówią wielkomiejscy, raczej liberalni i postępowi obyczajowo klienci ekotargowisk i tak zwanych „alternatywnych sieci żywieniowych”. Są to np. kooperatywy stanowiące grupy rekonstrukcyjne ogrodnictwa, rolnictwa i handlu spożywczego sprzed około stu lat (minus wyzysk, klasowe bariery oraz brud i zatrucia z tamtego czasu).

Wyparcie racjonalnego, wydyskutowanego w kompetentnych instytucjach założenia, że jeśli mamy uniknąć katastrofy, to wyjściem nie jest powrót do „dawnych sposobów”, tylko jak najszybsza ucieczka do przodu – to jest reakcjonizm doskonale współgrający z mentalnością wielkomiejskiej lewicy, w swoim mniemaniu proekologicznej, unikającej samochodów i plastiku.

Być może cały ten, pełen sprzecznych interesów i wewnętrznych sprzeczności obraz niemogącej jeszcze się wydarzyć głębokiej przemiany w jedzeniu czeka na swój moment grozy, zderzenia ze ścianą. A potem? Może uda się go uniknąć, tak jak za czasów Malthusa czy Ehrlicha. Trudno to przewidzieć. Ale to że większość z nas dożyje całkiem innych bananów, to pewne.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 9/2024

W druku ukazał się pod tytułem: Nauczka z ziemniaka