Świat na talerzu: co będziemy jeść w przyszłości

George Monbiot, dziennikarz i felietonista „The Guardian”: Gdyby ustalić, że należy jeść tylko to, co wyrośnie mniej niż 100 kilometrów od naszego domu, nie przeżyłaby nawet połowa ludzkości. Minimalny dystans „od pola do stołu” to 2,2 tys. km.

26.03.2024

Czyta się kilka minut

George Monbiot w przydomowym sadzie, maj 2022 r.  // Fot. Tom Pilston / Panos Pictures / Forum
George Monbiot w przydomowym sadzie, maj 2022 r. // Fot. Tom Pilston / Panos Pictures / Forum

Krzysztof Story: Rano poszedłem na targ po warzywa. Zahaczyłem o małą piekarnię, gdzie mają taki warkocz z pomidorami doprawiony bazylią – mój ulubiony. Do tego oliwa przywieziona z Grecji. Wszystko wydawało się dobre – nie tylko smaczne, ale też zrównoważone i zdrowe. Coś przegapiłem?

George Monbiot: Niewiele. Może jedynie to, że w wielu gajach oliwnych owoce zbiera się nocą [zachowują dzięki temu lepszy aromat i nie trzeba pracować w upale – red.] albo przy użyciu maszyn do potrząsania drzewem, albo ogromnych odkurzaczy próżniowych, które wciągają nie tylko oliwki, ale np. gniazda ptaków wraz z lokatorami. Może akurat w tym rejonie Grecji tak nie robią.

Oliwa kojarzy się ze spokojem i naturalnością, a nie odkurzaczami próżniowymi. Statystyczny jej zjadacz nie ma o tym pojęcia.

Nie tylko zjadacz oliwy. Wyżywienie 8 miliardów ludzi mniej przypomina uprawę domowego ogródka, a bardziej nowoczesną fabrykę pełną nowych technologii, norm i taśm produkcyjnych. Często tego nie wiemy, jeszcze częściej – nie chcemy wiedzieć.

„Jak z taśmy” – myślę, gdy oglądam stosy identycznych pomidorów w supermarkecie. Nie potrafię powiedzieć, jak je otrzymano. W ten sam sposób nie wiem, jak dokładnie działa komputer, dzięki któremu rozmawiamy.

Oba te wynalazki – laptop i masowo produkowany owoc – mają podobny poziom komplikacji. Wielu ludzi kreśli czarno-biały podział: „zła, nieekologiczna wielka uprawa i dobry mały rolnik sprzedający swoje płody rolne na pobliskim targu”. To droga donikąd. Oczywiście, lokalność jest ważną częścią systemu produkcji żywności – daje miejsca pracy, nie poddaje się tak mocno presji korporacji, zwiększa różnorodność na rynku, ale...

Warzywa hodowane we własnym ogródku czy na miejskim balkonie nie uratują świata?

Ani go nie wykarmią. Nasze miasta są tak duże, że nie da się ich wyżywić lokalną produkcją. Musimy polegać na tym, co wyrośnie na wielkich, pustych i żyznych obszarach naszej planety: rosyjskich stepach, ukraińskich czarnoziemach, kanadyjskiej i amerykańskiej prerii, w brazylijskim interiorze. Gdyby ustalić, że człowiek może jeść tylko to, co wyrośnie mniej niż 100 kilometrów od jego domu, nie przeżyłaby nawet połowa ludzkości. Minimalny dystans „od pola do stołu”, który pozwoli wykarmić wszystkich, to 2,2 tys. kilometrów.

Tyle co z Warszawy do Madrytu. Nie obrazi się Pan, kiedy powiem, że uprawiam pomidorki w podmiejskim ogrodzie?

Wprost przeciwnie: sam to robię i uważam za piękne i satysfakcjonujące hobby. Takie hobby ma naturalnie dużo większy ślad węglowy w przeliczeniu na kilogram owoców niż profesjonalna uprawa, ale nawet nie o to chodzi. Wszystkie ludzkie zabudowania zajmują 1 procent planety. Potrzebujemy fabryk jedzenia, tylko że działających zupełnie inaczej niż dzisiaj. Opowiadanie bajek o miejskim rolnictwie w dyskusji o bezpieczeństwie żywnościowym tylko zaciemnia obraz. 

Jaki jest ten obraz? Od systemu żywnościowego oczekujemy trzech rzeczy: kalorii, długowieczności i bezpieczeństwa. Chcemy, żeby nas wyżywił, nie zniszczył środowiska i żeby nic się w nim nie psuło.

Dla tej pierwszej sprawy poświęciliśmy dwie pozostałe. To, co dzieje się w środowisku, kryzys bioróżnorodności, widzimy od lat. Kryzys w trzeciej kwestii – bezpieczeństwa – dostrzegamy dopiero od niedawna. Sprowadza się on do tego, że na całym świecie zaczynamy jeść to samo.

Wchodząc do przeciętnego polskiego marketu, można odnieść przeciwne wrażenie. Jeszcze nigdy nie mieliśmy takiego wyboru.

Ale jeśli wejdziesz do marketu w Tajlandii, São Paulo czy Nairobi, zobaczysz bardzo podobne produkty, a na etykietach nazwy tych samych firm. Wybór jest ogromny, tyle że jednakowy na całym świecie. Dążymy do standardowej globalnej diety.

Suszenie owoców kaki w gospodarstwie rolnym w prowincji Shandong, Chiny, październik 2017 r.  // Fot. Zhao Dongshan / Xinhua / East News

To źle?

Wszystko, czego dotykamy w tej rozmowie, ma dobre i złe strony. Dobra jest taka, że pozwala wielu ludziom (tym, których na to stać) na zdrowszą, bardziej zróżnicowaną dietę niż w czasach, kiedy jedliśmy tylko to, co było dostępne w bliskiej okolicy.

Zła jest taka, że na poziomie całego systemu żywnościowego tego wyboru praktycznie się pozbyliśmy, a to ogromne ryzyko. Tak złożonym układom, jak system żywnościowy czy bankowy, bezpieczeństwo zapewniają dwie rzeczy: zróżnicowanie i „zbędne” części.

Cały świat spożywa jedną odmianę banana. Jeśli jej plantacje zaatakuje jakiś np. wyjątkowo skuteczny grzyb, tracimy wszystko. To akurat prawdziwa historia bananów Gros Michel z lat 50.

Dość powiedzieć, że dzisiaj 60 proc. kalorii na całym świecie czerpiemy z czterech gatunków roślin: pszenicy, ryżu, kukurydzy i soi. Ale nie chodzi tylko o to, co jemy, ale też, jak to obrabiamy i sprzedajemy. Nasze jedzenie jest w jednym z tysięcy identycznych terminali przeładowywane z ciężarówki na identyczne wagony, potem na identyczne statki, płynie przez pół świata, by wylądować na dokładnie takiej samej ciężarówce.

Ta standaryzacja jest coraz mocniejsza na każdym etapie. Korporacje, które karmią miliardy ludzi, realizują bardzo podobne strategie, ubezpieczają się i kredytują w podobnych miejscach. Szlaki handlowe przechodzą przez kilka konkretnych punktów – wystarczy spojrzeć, jakie zamieszanie w światowym handlu wywołało zablokowanie Kanału Sueskiego przez kontenerowiec Ever Given w 2021 r. 

Albo wyłączenie z systemu czarnomorskich portów zaatakowanej przez Rosję Ukrainy. Nagle okazało się, że obiad dla ogromnej części Afryki zależy od możliwości podejścia do portu w Odessie. Czy czekają nas większe kryzysy?

Być może. Żywność na świecie warto traktować jak system złożony – tak samo jak system finansowy, ludzki mózg czy ocean. Naukowcy od dawna badają, jak w układzie tak pełnym wzajemnych powiązań i zależności (często nam nieznanych) przewidzieć jakiś wstrząs czy zmianę. Zaczyna się od usuwania „niepotrzebnych” (z punktu widzenia wydajności) hamulców, procedur, nieoptymalnych strategii. Potem, i to już widzimy, system wpada w drgawki, a efekty jego pracy stają się bardzo nieregularne. Spójrzmy tylko na ceny zbóż w ostatnich dwóch latach. Podobnie gwałtowne skoki widzieliśmy w sektorze bankowym przed upadkiem Lehman Brothers w 2008 r. Tamten kryzys udało się rozwiązać zastrzykami pieniędzy dla banków. Z jedzeniem nie byłoby tak prosto.

W książce „Regenesis. Jak wyżywić świat nie pożerając planety” odwiedza Pan wielu nietypowych rolników w poszukiwaniu odpowiedzi na tytułowe pytanie. Jakie kryteria musi spełniać jedzenie przyszłości?

Potrzebujemy zdrowej żywności, na tyle taniej, by każdego było na nią stać, i wysokich plonów z hektara, aby wyżywić świat bez konieczności pokrywania całej planety polami uprawnymi. Jej uprawa nie może wyjaławiać gleby, bo wtedy musimy zalewać ją nawozami lub pozostawiać odłogiem na lata. Technologie, które wybieramy, powinny być na tyle proste i tanie, żeby mogli z nich korzystać drobni rolnicy, i mocno zróżnicowane. Myślę, że to wykonalne.

Wśród pomysłów, które stosują Pana bohaterowie – płodozmian, odtwarzanie naturalnego krajobrazu wewnątrz upraw, uprawa zbóż bez orania ziemi – jest kilka, które pojawiły się w europejskim „Zielonym Ładzie” i przeciwko którym od miesięcy protestują rolnicy w całej Europie.

Widzę te protesty jako niestandardową i bardzo skuteczną strategię lobbingową. Rzadko która branża wykorzystuje protesty uliczne do obrony swoich przywilejów, żądając rozwiązań ewidentnie szkodliwych dla środowiska i reszty społeczeństwa. To ewidentnie działa. Komisja Europejska w zasadzie poddaje kluczową reformę bez walki, bo politycy w całej Unii drżą teraz o każdy głos.

Dlatego że protesty rolników, przynajmniej w Polsce, popiera większość społeczeństwa.

Chyba uwierzyliśmy, że to walka o przetrwanie europejskiego rolnictwa. A przecież nawet jeśli zależy nam na ochronie środowiska, chcemy by rolnictwo przetrwało, bo żadna inna branża nie jest tak dobrze osadzona w naszej wyobraźni. Od dziecka czytamy książeczki, w których krowa na farmie robi „muuu”, gęś wesoło gęga, a kura dziobie ziarenka. Nie ma znaczenia, że to wszystko od dawna już tak nie wygląda.

Tak naprawdę dzisiaj nie decydujemy o końcu europejskiego rolnictwa. Decydujemy o tym, jak ono ma wyglądać, skoro dalej ma do tej branży trafiać jedna trzecia unijnego budżetu – publicznych pieniędzy. Oczekiwanie, że w zamian za to rolnicy będą realizować pewien interes społeczny, jest uczciwym postawieniem sprawy.

Wróćmy do kontekstu globalnego. Do niedawna myśleliśmy, że lada chwila wyeliminujemy głód na świecie.

A potem od 2017 r. linia na wykresie zaczęła piąć się do góry. Najszybciej w Południowej Azji – regionie, który produkuje mnóstwo żywności.

Z czego to wynika? Wiele mówi się o tym, że produkujemy wystarczająco dużo jedzenia, tylko bez przerwy je marnujemy.

To kolejna droga donikąd. Oczywiście, że marnujemy i warto z tym walczyć, ale do pewnych granic. Myślenie, że zaraz zaprojektujemy system, który dostarczy jedzenie ośmiu miliardom ludzi i nic po drodze nie zgubi, to bujanie w obłokach.

Chyba że zatrzymamy największe marnotrawstwo żywności na świecie: masową hodowlę zwierząt.

Znam statystyki. Wiem, że kurczaki ważą więcej niż wszystkie inne ptaki na świecie razem wzięte. Wiem, że 60 proc. masy wszystkich ssaków na Ziemi to zwierzęta hodowlane. I że one wszystkie muszą jeść.

Od dawna wiemy, że masowa hodowla zwierząt ma katastrofalny wpływ na klimat i środowisko. Rzadziej myślimy o tym jak o marnowaniu jedzenia, ale dokładnie tak jest. Jedna trzecia kalorii z naszych zbóż staje się paszą dla zwierząt, dodatkowo dwie trzecie ziemi rolnej na całej planecie przeznaczyliśmy na wypas. W Wielkiej Brytanii ludzie zajmują 7 proc. ziemi, a pastwiska – ponad połowę. Gdyby wylądowali tu kosmici, za gatunek dominujący mogliby uznać owce.

To wszystko wiemy, a jednak nie zanosi się na to, byśmy nagle przestali jeść mięso, jajka i sery. W książce pokazuje Pan za to dwie technologie, które mogą być początkiem rewolucji. Pierwsza to wieloletnie odmiany zbóż, które nie wymagają orania ziemi każdego roku. Druga to białko otrzymane z hodowanych do tego celu bakterii. Jak to działa?

Oczywiście, pomysłów na jedzenie przyszłości jest więcej – np. mięso komórkowe czy hodowla owadów. Ten, o którym pan wspomina, to technologia precyzyjnej fermentacji. Dr Pasi Vainikka z Finlandii, założyciel firmy Solar Foods, pracuje z bakteriami, które odżywiają się wodorem. Można je rozmnażać w specjalnych bioreaktorach, ususzyć i dostać odżywczą „mąkę”, pełną białka. Jadłem, polecam, naleśniki były pyszne.

Zalety?

Dostalibyśmy pół świata z powrotem. Przykład: powierzchnia upraw soi w USA jest dziś większa niż terytorium Włoch. Taką samą ilość białka dałaby nam „uprawa” bakterii o powierzchni 21 tys. hektarów [to odrobinę więcej niż powierzchnia Świnoujścia – red.].

Mięso z probówki, jedzenie robaków, białko z bioreaktora. Nie brzmi smacznie.

Dlatego tak chętnie straszą nas tym rolnicze korporacje. W rzeczywistości fermentacja to proces o wiele starszy niż ludzkość, nic niezwykłego. W tej rozmowie skupiamy się na tym, jak wyżywić planetę, ale dodam coś jako kucharz i smakosz: wiele z tych technologii ma potencjał, by stać się czymś znacznie więcej niż tylko ekologicznym zamiennikiem mięsa. Mogą z nich powstać smaki, których sobie nie wyobrażamy – tak jak camembert był niewyobrażalny dla pierwszych ludzi, którzy schwytali dzikiego tura.

Na razie hasło ograniczenia hodowli zwierząt to na całym świecie najszybszy sposób na przegranie wyborów. Jak zatem ma dojść do zmiany, skoro ludzie jej nie chcą?

To kolejna lekcja z teorii systemów złożonych: zmiana często nie zachodzi stopniowo, tylko jest nagłym przechyłem. Najpierw przez dekady mówimy sobie „to niemożliwe”, „ta sprawa jest beznadziejna”. Później docieramy do jakiegoś punktu krytycznego i zanim się zorientujemy, kilka lat później mówimy: „to było nieuchronne”. Tak było z równouprawnieniem kobiet, równością małżeńską w większości Europy czy zakazem palenia w miejscach publicznych. Pamiętam, jak w Wielkiej Brytanii nie mogłeś dojrzeć drugiego końca sali w restauracji, bo było siwo od dymu. Ludzie uważali prawo do palenia za świętość. Dzisiaj palacze kryją się gdzieś za rogiem jak licealiści i nie potrafimy sobie nawet wyobrazić, że może być inaczej.

Z jedzeniem będzie tak samo? Jest Pan optymistą?

Nie wiem, czy ze zmianą społeczną zdążymy przed zmianami klimatycznymi. Widzę, jak ciężki to proces. Ale też nie daję sobie wmówić, że obecny system jest nie do ruszenia. Zawsze się uśmiecham, kiedy słyszę, że to się nie uda, bo ludzie są przyzwyczajeni do swojego jedzenia. Owszem, czasem nam się wydaje, że lubimy jeść tak jak nasze prababcie i pradziadkowie. Zastanówcie się na spokojnie: co z waszej diety wasza prababcia by w ogóle rozpoznała? Co uznałaby za „jedzenie”? Co pojawiało się regularnie na jej stole? Awokado? Sery? Ryż? Może się okazać, że prawie nic. Dlatego nie daję sobie wmówić, że zmiana jest niemożliwa, bo przecież widzę ją na swoim talerzu.

Zaczęliśmy tę rozmowę moim śniadaniem. Skończymy Pana obiadem?

Upiekę pszenne placki i zrobię do nich pastę ze smażonej czarnej fasoli. Dodam trochę kukurydzy i ostry sos pomidorowy. Do tego pomidory, świeży ogórek, kolendra i czosnek. Smacznego!

George Monbiot, lipiec 2021 r. // Fot. Guy Reece / Materiały prasowe

George Monbiot jest brytyjskim dziennikarzem, publicystą i działaczem ekologicznym. Stały felietonista dziennika „The Guardian”. Książka „Regenesis. Jak wyżywić świat nie pożerając planety” ukazała się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.

Jak powstaje jedzenie?

„Wydaje się, że największym problemem, przed którym stoi globalny system żywnościowy, jest on sam” – to cytat z książki G. Monbiota „Regenesis. Jak wyżywić świat nie pożerając planety”. I kilka faktów z tejże:

  • Monopol ludzi: ponad 70 proc. terenów uprawnych na świecie należy do zaledwie 1 proc. posiadaczy.
  • Monopol firm: cztery spółki – Cargill, Archer Daniels Midland, Bunge i Louis Dreyfus – kontrolują ok. 90 proc. handlu zbożem. Kolejne cztery firmy – ChemChina, Corteva, Bayer i BASF – sprzedają dwie trzecie chemii rolniczej na świecie, a gdy dodamy do tej grupy firmę LimaGrain – ponad połowę nasion. Podobny zespół kilku gigantów znajdziemy w prawie każdym aspekcie rynku: od pokarmu dla kaczek po maszyny rolnicze.
  • Monopol roślin: 60 proc. kalorii w naszej diecie pochodzi z czterech roślin – pszenicy, ryżu, kukurydzy i soi. Według danych ONZ od 1900 r. światowe uprawy straciły 75 proc. swojej różnorodności genetycznej.
  • Monopol zwierząt: wszyscy ludzie, którzy urodzą się do 2050 r., będą w sumie ważyć ponad 100 milionów ton, a łączna masa nowych zwierząt hodowlanych – jeśli utrzymają się obecne trendy – wyniesie cztery razy więcej. Już dzisiaj około trzech czwartych antybiotyków, które sprzedaje się w UE i USA, nie służy leczeniu ludzi, lecz zwierząt hodowlanych.
Monbiot Regenesis

Paweł Bravo: jedzenie i wino to autorski newsletter, w którym co dwa tygodnie nasz felietonista pisze specjalnie dla subskrybentów Tygodnika, no cóż, o jedzeniu i winie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter „Tygodnika Powszechnego”, członek zespołu Fundacji Reporterów. Pisze o kwestiach społecznych i relacjach człowieka z naturą, tworzy podkasty, występuje jako mówca. Laureat Festiwalu Wrażliwego i Nagrody Młodych Dziennikarzy. Piękno przyrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 13/2024

W druku ukazał się pod tytułem: Świat na talerzu