Dzieci z chodnika

Eleanor McCullen, działaczka pro-life: Matki często zostają same ze swoimi problemami. Pro-life trzeba wypełniać czynami, inaczej to pusty slogan.

11.06.2012

Czyta się kilka minut

PIOTR WŁOCZYK: Ile osób uratowała Pani przez ostatnie 12 lat?

ELEANOR MCCULLEN: Każdy zawsze chce to wiedzieć, ale ja nie jestem w stanie podać konkretnej liczby. Wydaje mi się, że bezpiecznie byłoby powiedzieć, że jest ich od stu do dwustu.

Skąd się wzięła ta skuteczność?

Myślę, że dużą rolę odgrywa tu mój wiek – mam 75 lat i jestem babcią piątki wnuków. Kobiety w ciąży czują chyba mój babciny urok (śmiech).

Jak nazwać to, co Pani robi?

Sami siebie nazywamy „pomocą chodnikową” („sidewalk counseling”). Wraz z innymi członkami bostońskiej grupy Operation Rescue [Operacja Ratunek – red.] jest nas w sumie 15 osób, pomagamy kobietom przed dwiema klinikami aborcyjnymi. Jesteśmy jedyną taką grupą w Bostonie. Stanowczo odrzucamy przemoc jako środek walki z aborcją. Z zasady nikogo nie osądzamy i przestrzegamy prawa.

Co Pani robi pod drzwiami klinik aborcyjnych?

Moim zadaniem jest podejść do kobiety, która zmierza do drzwi kliniki, i powiedzieć: „Dzień dobry, musi być coś, co mogłabym zrobić dla pani”. Dyżuruję pod kliniką we wtorki i w środy od 7.00 do 11.00. Zwykle zabieram ze sobą wózek dziecięcy, w którym mam kilka modeli nienarodzonych dzieci w poszczególnych tygodniach ciąży. Noszę też ze sobą przenośny odtwarzacz DVD, na którym pokazuję przykładowe badanie USG, aby kobieta wiedziała, co się dzieje w jej organizmie. Niestety bardzo wiele z nich nie ma pojęcia, jak wygląda rozwój dziecka. Ludzie nie wiedzą na przykład, że serce zaczyna bić już w czwartym tygodniu ciąży – ze zdumieniem pytają się wtedy: „naprawdę tak jest?”

Wiem, że mam tylko kilka minut na przekazanie wiedzy, która może uratować nienarodzone życie. Często zaczynam od słów: „Proszę, pozwól mi z sobą porozmawiać. Dzięki tej rozmowie możesz uniknąć błędu, którego będziesz żałować do końca życia”. Nierzadko kobiety są zdumione, że ktoś interesuje się ich losem. W wielu przypadkach kobieta nie chce słuchać niczego na temat dziecka. Trzeba się skupić na niej, na jej problemach.

Co się dzieje potem?

Zabieram ją swoim autem do naszego centrum pomocy kobietom w ciąży. W bardzo przyjaznej atmosferze wysłuchujemy tam jej historii – często chodzi o chęć skończenia szkoły albo o problemy w związku. Każdy ma swoją historię. W razie potrzeby pomagamy przyszłej matce w znalezieniu dachu nad głową i w zapewnieniu podstawowych środków do życia. Prowadzimy dom, w którym obecnie przebywa pięć kobiet. Mogą w nim zostać aż do trzeciego miesiąca po porodzie. Dom funkcjonuje dzięki pracy wolontariuszy. Jest też drugie centrum, gdzie mamy ultrasonograf. Złożyliśmy się wszyscy i kupiliśmy go za 30 tys. dolarów. Dostajemy też pomoc materialną z archidiecezji bostońskiej. Kiedy kobieta zdecyduje się urodzić dziecko, to każdy z pro-life klaszcze w dłonie i krzyczy: „och, jakie to cudowne!”, tylko że potem matki często zostają same ze swoimi problemami. Trzeba im pomagać w zapewnieniu godnych warunków, czasem trzeba przyjąć taką osobę do siebie na kolację albo np. pomóc jej przenieść meble do nowego mieszkania. Pro-life trzeba wypełniać czynami, bo inaczej to tylko pusty slogan.

Czy pełnicie dyżury pod kliniką przez cały dzień?

Niestety nie. Mamy tak mało osób, że nie jesteśmy w stanie być tam cały czas, choć bardzo byśmy chcieli. Kiedyś mieliśmy „rezerwy”, które przychodziły na zmianę popołudniową, ale teraz się to zmieniło. Przez lata nasza duża grupa stopniała.

A przecież wydaje się, że powinno być odwrotnie. Obiektywnie rzecz biorąc, ruch pro-life jest przecież silniejszy niż kiedykolwiek.

Tak, ale mimo wszystko „pomoc chodnikowa” umiera. Coraz mniej ludzi chce wychodzić na ulicę w tej sprawie, bo to naprawdę nie jest łatwe. Może częściowo wynika to z tego, że odchodzi starsze pokolenie. W mojej grupie średnia wieku to ok. 50 lat. Nie ma wśród nas żadnych 20- ani 30-latków! Kolejnym problemem jest to, że człowiek z natury rzeczy chce robić rzeczy przynoszące jakieś rezultaty. Łatwo sobie wyobrazić, że każdy obrońca życia nienarodzonego chciałby opowiedzieć, jak to udało mu się uratować dziecko. Tymczasem można wystawać pod kliniką tygodniami, rozmawiać z setkami osób, a żadna z nich nie zawróci spod drzwi. Ludzie chcą od razu odnosić sukcesy, a kiedy ich nie ma, szybko się zniechęcają.

„Pomoc chodnikowa” jest najbardziej wymagającą pracą w ramach pro-life?

Tak. Bywa przecież nieznośnie upalnie, przeraźliwie zimno, wietrznie albo deszczowo. W zeszłym tygodniu zadzwoniła do mnie pewna osoba i powiedziała, że jest cała przemoczona i nie sądzi, by wróciła jeszcze pod klinikę. Jest jeszcze problem z reakcją ludzi. Niektórzy dziękują za rozmowę, ale są też tacy, którzy przeklinają nas i krzyczą: „zajmijcie się swoimi sprawami!” To nie jest praca dla każdego.

Spotkały Panią jakieś nieprzyjemności ze strony pracowników klinik aborcyjnych?

Planned Parenthood bardzo nas nie lubi. Za każdym razem, gdy widzą, że odjeżdżam z kimś spod kliniki, to widzą też, jak wraz z tą osobą odjeżdża ich zarobek. Nie lubią mnie, ale raczej mnie szanują. Kiedyś usłyszałam od jednej z pracownic: „Doceniamy to, że pani tu jest, bo mamy choć trochę czystsze sumienie – mówi pani wszystkim tym kobietom, że nie muszą tego robić”. Innym razem udało mi się znaleźć pracę w szpitalu dwóm pracownikom Planned Parenthood po tym, jak zostawili u mnie swoje CV. To też cieszy.

Ma Pani kontakt z kobietami, którym udało się pomóc?

Tak, „mój” najstarszy chłopiec ma 11 lat. Wciąż utrzymujemy kontakt. Całe drzwi od lodówki oklejone mam zdjęciami dzieci przysłanymi przez kobiety, którym pomogliśmy dokonać właściwego wyboru. 95 procent tych kobiet szybko znajduje sobie pracę i układa sobie życie – wygląda na to, że Bóg nagradza je za przyjęcie dziecka. Ale jest też te 5 proc., które potrzebuje pomocy dłużej. A to wymaga pewnych poświęceń ze strony obrońców życia.

W jaki sposób trafiła Pani przed kliniki?

W 2000 r. pewien ksiądz podszedł do mnie i powiedział: „Eleanor, wydaje mi się, że byłabyś świetna w pomaganiu kobietom przed klinikami aborcyjnymi”. Nie wydawało mi się, aby to była prawda. Ale ksiądz nie odpuszczał. Dodał, że widzi, iż jestem po stronie ruchu pro-life, ale spytał, czy robię cokolwiek w tej sprawie. Wtedy jeszcze oczywiście nic nie robiłam. Moje „pro-life” ograniczało się tylko do deklaracji. Na początku tylko odmawiałam różaniec pod kliniką. Dopiero po kilku miesiącach odważyłam się porozmawiać z pierwszą kobietą.

Pamięta Pani swój pierwszy sukces?

Oczywiście. To było małżeństwo. On wyszedł na chwilę z kliniki, żeby dorzucić drobne do parkometru. Ona cały czas była w środku. Podeszłam do niego i spytałam się, czy wie, że serce dziecka zaczyna bić w czwartym tygodniu ciąży. Ku mojemu zdumieniu człowiek ten nagle zaczął się emocjonować. Po chwili pobiegł po swoją żonę i razem stanęli obok mnie. Wtedy uświadomiłam sobie, że tak właściwie to nie wiem, co mam dalej zrobić (śmiech). Pomyślałam sobie z przerażeniem – „O Matko, oni naprawdę mnie posłuchali!”. Spanikowana zawiozłam ich do siebie do domu i podałam im kawę i ciasteczka. Wzięłam do ręki książkę telefoniczną, znalazłam numer centrum pomocy kobietom w ciąży i zadzwoniłam tam. Niedługo potem ktoś od nich przyjechał i bardzo profesjonalnie zajął się tym małżeństwem. Co roku ci ludzie przesyłają mi zdjęcie swojego synka, które potem wieszam sobie na lodówce. Z ostatniego zdjęcia uśmiecha się do mnie 11-letni młody mężczyzna ubrany w strój do baseballu. Bezcenne. 


ELEANOR MCCULLEN (ur. 1937 r.) należy do bostońskiej grupy pro-life Operation Rescue, od 11 lat prowadzi „pomoc chodnikową” – koczując przed klinikami aborcyjnymi, rozmawia z osobami chcącymi usunąć ciążę.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 25/2012