Paryż – Drezno – Warszawa

Był rok 1975, gdy Piotr Jegliński napisał z Paryża do chłopaków w Lublinie, że kupił powielacz, ale nie ma jak go przesłać... Była to pierwsza maszyna drukarska przerzucona wtedy z Zachodu do PRL.

10.11.2016

Czyta się kilka minut

Zdjęcie operacyjne SB: kurierzy Michał Zulauf i Paweł Nowacki na dworcu w Krakowie w trakcie podróży z Drezna, skąd zabrali przesyłki nadesłane przez Jeglińskiego. Grudzień 1977 r. / Fot. Archiwum IPN
Zdjęcie operacyjne SB: kurierzy Michał Zulauf i Paweł Nowacki na dworcu w Krakowie w trakcie podróży z Drezna, skąd zabrali przesyłki nadesłane przez Jeglińskiego. Grudzień 1977 r. / Fot. Archiwum IPN

Rok 1978. Cela w klasztorze misjonarzy św. Wincentego a Paulo przy Rue de Sèvres w Paryżu. Piotr Jegliński odkorkowuje butelkę, rozlewa do kubeczków czerwone wino. U sufitu słaba lampka, cela jest ciemna. Nawet w dzień jest tu ponuro, bo okienko wychodzi na mur kościoła.
W środku niewiele przedmiotów. Pod ścianą wąskie łóżko. Naprzeciw umywalka, obok maleńki stolik do pisania.

Jest ciasno, klaustrofobicznie. Gość nie ma gdzie uciec. Musi siedzieć z nim twarzą w twarz. Rozmowa się nie klei. Trochę dowcipkują. Wspominają spędzone wspólnie wakacje w Szwajcarii. Ale Jegliński co chwilę rzuca: „No, powiedz wreszcie!”.

Kazimierz Charzewski zbywa go milczeniem. Popijają, Jegliński pyta coraz natarczywiej: „Powiedz prawdę!”. Wreszcie gość nie wytrzymuje i rzuca: „I co, zastrzelisz mnie?”. Zapada cisza. Jegliński patrzy mu w oczy: „Zastrzelę!”. Po chwili powtarza: „Jeśli trzeba będzie, zastrzelę”.
Charzewski nie wytrzymuje. Głos mu się łamie, ale wyrzuca z siebie: „Nie wracaj! Oni wszystko wiedzą!”.

Paryż, rok 1978

Od czasu przyjazdu Kazimierza Charzewskiego do Francji Jegliński stara się go zmiękczyć. Nie ma pewności, że kolega zdradził. Potrzebuje przyznania się do winy.

Jadą najpierw do Szwajcarii. Łażą po górach. Jak tylko gdzieś siądą, wyciąga aparat i robi mu zdjęcie. „Po co mnie tak fotografujesz?” – pyta Charzewski, a on rzuca od niechcenia: „Wiesz, Kaziu, ludzie się zmieniają, a ja potrzebuję do centrali”.

Żadnej „centrali” nie ma, ale Kazik o tym nie wie.

W Polsce esbecy naopowiadali mu, że „Reszka” – taki pseudonim nadali Jeglińskiemu, gdy podjęli akcję jego rozpracowania – jest zdolny do wszystkiego. „Panie Kaziu, jak coś pójdzie źle, mogą pana znaleźć w Loarze w walizce” – straszyli Kazika.

Tymczasem teraz siedzieli na polanie, podziwiali góry. A Piotr znienacka klepał go w ramię i mówił kpiąco: „A jak tam twoi przełożeni? Naciskają?”.

Zdrady Jegliński domyślił się, gdy przed przyjazdem Charzewski zadzwonił do klasztoru. Umówili się, że nigdy, pod żadnym pozorem, nie będzie dzwonił do misjonarzy. Telefon stał na korytarzu.

Najpewniej na podsłuchu, ale to nie było najgorsze. Zakonnicy krzyczeli na głos: „Jegliński, telefon!”. Dał mu za to inny, alarmowy numer. Tymczasem ten złamał zasady. „Skąd dzwonisz?” – zapytał przerażony Jegliński, gdy odebrał telefon u misjonarzy. „Od siebie z domu. Wszystko w porządku?” – powiedział Charzewski.

To było wtedy, gdy do Polski nie dotarł z Francji Piłsudski. Zresztą nie tylko on – od jakiegoś czasu książki do Polski dochodziły tylko częściowo. Tym razem zaginęły ważne dla niego dwa tomy życiorysu Piłsudskiego.

„Musiałem zlikwidować jedną walizkę” – wyjaśniał Kazimierz. Nigdy nie rozmawiali przez telefon wprost. „Na tym moście obok Zwingeru, spadła” – mówił Charzewski.

Jak to spadła? Do rzeki? Jegliński wyobraża sobie, jak Charzewski idzie przez most w Dreźnie i wrzuca do rzeki walizkę z książkami oraz z tysiącami ulotek po rosyjsku. Nawet w Paryżu by to wyglądało podejrzanie, a co dopiero w Dreźnie, w komunistycznych Niemczech Wschodnich.

Więc kolejny dzwonek w głowie.

Jegliński zna Drezno dobrze. To on wymyślił, aby przez to miasto przerzucać książki. Woził je tam z Francji sam. Czasem na fałszywym paszporcie. Francuscy przyjaciele z bogatych rodzin wyrabiali sobie paszporty z jego zdjęciem. To było szaleństwo, ale działało. Tak dostarczał książki z Zachodu, czasem nawet pod polską granicę. Stąd, z Drezna, mieli zabierać je koledzy – i wieźć dalej do Polski. To już było względnie proste: w latach 70. ruch PRL–NRD odbywał się bez wiz i na masową skalę. Głównie w celach handlowych.

Drezno, rok 1976

Pierwszy raz z książkami – wydrukowanymi na Zachodzie, a w PRL zakazanymi – Piotr Jegliński pojechał z Francji do Drezna pod koniec 1976 r.

Jest zimno, gdy wysiada na drezdeńskim dworcu. Ma ze sobą dwie potwornie ciężkie walizki i plecak z powielaczem. Peron jest pusty, żywej duszy. Słyszy swój ciężki oddech i bicie serca, bo ledwo wygramolił się z pociągu, runął plecami na ziemię. Z trudem przeciąga walizki przez peron. W przechowalni bagażu w każdym rogu stoją lustra. Kuca i do najniższej półki wpycha najpierw walizki. Szamoce się z plecakiem, który jest zbyt długi.

Nagle słyszy odgłos podkutych butów i kątem oka dostrzega milicjanta z wilczurem, który kieruje się w jego stronę. Musi wyjąć część książek, by wsunąć plecak, i akurat wypada rosyjska wersja „Archipelagu GUŁAG” Sołżenicyna. Mundurowy schyla się, kartkuje książkę. „Ktoś mnie wydał! Ile dostanę? Cztery lata za posiadanie jednej książki, a za dystrybucję dwa razy tyle. A może gorzej?” – myśli Jegliński.

Milicjant oddaje książkę i pyta: „Russisch?”. Jegliński kiwa skwapliwie głową. „Gut, gut” – mundurowy klepie go po ramieniu i znika.

Jegliński zamyka skrytkę i próbuje się podnieść, ale nie może. Nogi ma jak z waty. Powietrze na zewnątrz trochę go otrzeźwia. Nagle na wprost zajeżdżają z piskiem dwa łaziki z sowieckimi żołnierzami. Jest pewien, że to po niego.

Ale gdy z pojazdów wyskakuje kilku żołnierzy, zamiast go aresztować, biegną do pobliskiego budynku. Z auta wytacza się oficer. Jegliński, aby pokryć zmieszanie, pyta po rosyjsku, jak dojść do Zwingeru. Ten, chwiejąc się, rzuca po rosyjsku wskazując na miasto: „To wszystko nasze!”. Sowieci zabierają pijanego, odjeżdżają.

Jegliński idzie przez Drezno. Co rusz – ruiny. Stare Miasto nie zostało odbudowane po nalotach z 1945 r. Co chwilę widzi Sowietów – w mieście stacjonuje duży garnizon.

Dociera wreszcie do muzeum Zwinger. Tu umówili się z Januszem Krupskim, w Galerii Obrazów Starych Mistrzów pod dziełem Rubensa „Leda z łabędziem”. Ma tu być o każdej nieparzystej godzinie.

Tylko ile razy można przychodzić pod ten sam obraz? Minęło pół dnia i Janusz się nie zjawia.

Także pozostawienie powielacza na dworcu nie jest bezpieczne. Trzeba go przenieść. Już wcześniej wymyślił, że zostawi go na katolickim cmentarzu. Tam nikt nie chodzi...

Jegliński wie o tym, bo był tu jakiś czas wcześniej, na praktykach rolnych z SGGW. Mieszkał w akademiku, zdążył poznać miasto.

Tu też zobaczył pociąg z tablicą „Paryż – Drezno –Warszawa – Moskwa”. Wówczas zrodził się pomysł, aby tę trasę wykorzystać na przemyt książek, z Zachodu do PRL.

Podczas tamtego pobytu Jegliński poznał studenta z Polski, który uczył się na miejscowej Politechnice. Był miłym i uczynnym człowiekiem. Nazywał się Kazimierz Charzewski.

To u niego, w akademiku, zaczekał teraz, aż z Polski dotrze Janusz Krupski.

Charzewski wtedy wiele nie pytał. Pomógł im zakwaterować się w jednym z wolnych pokoi.

Kiedy Piotr rozpakował przed Januszem walizki z książkami, była tego góra sięgająca do pasa.

Krupski powiedział: „No co! Co ty sobie myślisz? Jak ja to wezmę?”. „Jak to jak? Jedź do Lublina i ściągaj pomoc” – odparł Jegliński.

W tamtym czasie granicę między NRD i PRL można było przekroczyć tylko na pieczątkę w dowodzie osobistym. Wystarczyło przejść przez most Zgorzelec–Görlitz.

Na pomoc przyjechał więc Wit Wójtowicz. Jegliński poznał go wcześniej w londyńskiej toalecie.

Londyn, maj 1976

Początkowo Jegliński chciał dawać książki ludziom, którzy z Francji jechali za „żelazną kurtynę”. Jednak wciśnięcie choćby jednej książki było sukcesem, a co dopiero 10 czy 20...

Ukrywał je więc w pociągu relacji Paryż – Drezno – Warszawa – Moskwa. Jednak to nie było efektywne. Dochodziła co trzecia, a poza tym odbiór ich z pociągu był niebezpieczny. Wystarczyło, że bezpieka będzie obserwowała skrzynkę i wpadka gotowa. Zresztą książki to jedno. A oni chcieli też przecież drukować.

Któregoś dnia w paryskim sklepie z przyborami dla szkół zobaczył zwykły spirytusowy powielacz. Był grudzień 1975 r., gdy napisał do chłopaków w Lublinie, że kupił powielacz, ale nie ma jak go przesłać.
Czekał prawie pół roku, aż trafiła się okazja. Do Londynu w maju 1976 r. przyjeżdżał Teatr Akademicki KUL. Uzgodnił z Januszem Krupskim, że w zespole będzie ktoś, kto odbierze powielacz. Nie dostał jednak informacji, kto to ma być.

O świcie jedzie więc do Calais i wsiada na prom do Anglii. Teatr jest, ale jak znaleźć człowieka, który ma to odebrać? Trochę się kręci przy autokarze, potem przy stolikach, gdzie studenci jedzą. Zagaduje, rozmawia. Chce być widoczny. Czeka, aż ktoś do niego podejdzie. Wreszcie wychodzi do toalety i zauważa, że ktoś za nim idzie. Wchodzi do kabiny. Po chwili słychać, jak ktoś wchodzi obok. Następnie przez ściankę działową pada: „Piotr, to ty?”. „Tak, to ja” – odpowiada Jegliński. „Hasło? Powiedz hasło!” – mówi głos z kabiny.

„Nie znam hasła” – odpowiada, a wtedy w kabinie obok zapada cisza.

„Dobra, przyjdź na spektakl. Usiądź przy kotarze” – odzywa się w końcu głos.

Wychodzą z toalety oddzielnie. Wieczorem po przedstawieniu idą obejrzeć powielacz.

Jadąc do Londynu, Wit Wójtowicz nie wiedział nawet, co ma dokładnie przerzucić. Na widok powielacza zamarł. Bęben, rączka. Wszystko wygląda podejrzanie już na pierwszy rzut oka.

Postanawiają rozebrać maszynę na części i wmieszać je w przedmioty z teatru. I tak oto pierwszy opozycyjny powielacz trafia z Zachodu do Polski.

To był ich największy sukces, bo o powielaczu myśleli od dawna.

Jeszcze jak Jegliński studiował na KUL-u, rozważali kradzież powielacza, który miał Socjalistyczny Związek Studentów Polskich. Klucz miał dorobić Krupski, bo miał wujka ślusarza. Potem mieli wejść do budynku i na linie opuścić go na dół.

Jednak zrezygnowali, bo gdyby zostali złapani, komuniści zrobiliby z nich zwykłych kryminalistów.

Paryż, rok 1975

O paszport starają się na przemian. Jak nie Janusz, to Piotr. Za każdym razem dostają odmowę.
Założyli na KUL-u Koło Historyków. Krupski został prezesem, Jegliński wiceprezesem do spraw kontaktów z zagranicą. Nawiązują relacje z katolickimi studentami z Francji. Właściwie mogliby pojechać, mają zaproszenia, ale muszą czekać.

Ostatecznie paszport dostaje Jegliński: dopiero jak otrzymuje trzymiesięczne stypendium w Paryżu, władze pozwalają mu opuścić PRL. Jak sądzą, chwilowo.

A oni przygotowują się na ten wyjazd już od dwóch lat. Zbierają informacje o procesach politycznych, prześladowaniach, sytuacji gospodarczej w Polsce. Wszystko rejestrują na kliszach filmowych. W 1973 r. w Barczewie podczas praktyk archeologicznych Jegliński dowiaduje się od kopaczy, dzieci klawiszy w pobliskim więzieniu, że żyje zbrodniarz nazistowski Erich Koch.

Tę i tysiące innych informacji przemyci na Zachód w dziesiątkach serków topionych, które bierze jako prowiant. Jedzie samochodem z przyjacielem ojca.
To jego pierwszy przemyt.

Na granicy dwie ekipy enerdowskiej straży granicznej przeczesują dokładnie każdy pojazd. Rozbebeszają wszystko, są doświadczeni. Nie sposób, aby nie znaleźli. Samochód do przeszukania oznaczają słupkiem stawianym przed maską.

Korzystając z nieuwagi strażników, którzy akurat coś znaleźli w samochodzie obok, Jegliński przestawia słupek na tył pojazdu. „Sprawdzeni? Jechać, jechać!” – krzyczy mundurowy.

Filmy przekazuje Janowi Nowakowi Jeziorańskiemu. Będą później jednym z najważniejszych źródeł informacji dla Radia Wolna Europa.

Lublin, rok 1970

 Książki, najważniejsze były książki. Dostęp do prawdy.

Na KUL-u mogli korzystać z tzw. działu prohibitów. Zwykle wypożyczali wtedy „Najnowszą historię polityczną Polski”, tom trzeci, Władysława Pobóg-Malinowskiego.

Ale ile osób taką książkę przeczyta? Kilku studentów. Wiedzieli, że muszą przełamać monopol komunistów na informację.

Tymczasem było ich raptem trzech.

Na egzaminach wstępnych Piotr poznał Janusza Krupskiego. Od razu się zaprzyjaźnili. Wkrótce dołączył do nich trzeci. Próbował się zbliżyć, ale początkowo nie wzbudzał ich zaufania. Nawet na KUL-u panowała atmosfera nieufności. Kiedy podchodził, milkli lub zmieniali temat. Wydawał się dziwny, inny.

Dopiero później dowiedzieli się, że to chłopak, który właśnie wyszedł z więzienia. Trafił tam za rozklejanie ulotek własnej produkcji na temat wydarzeń marca 1968 r. Dzięki niemu, Bogdanowi Borusewiczowi, wiedzieli już, co ich czeka, jeśli ich złapią. Od tej pory trzymali się razem.

W życiu Jeglińskiego w ogóle często pojawiali się ludzie, którzy go popychali w jakimś kierunku.
Na pierwszym roku studiów jeden z księży zapytał, czy chce otrzymywać prywatne stypendium. Dobroczyńca miał tylko jeden warunek: aby pracował za darmo na rzecz uniwersytetu. Zgodził się i co miesiąc w kopercie otrzymywał 1000 zł. Była to kwota znaczna, bo 600 zł płacił za mieszkanie. Zdecydował się na pracę w bibliotece.

Któregoś dnia podczas dyżuru poproszono go, aby spotkał się z kardynałem Wojtyłą. Siedzi w bibliotece, a po chwili wchodzi kardynał i mówi: „Zostawcie mnie z młodym człowiekiem”. Potem ściąga piuskę, wyciera kraciastą chustą pot z czoła i pyta: „Czy oni nie wykorzystują cię tutaj za bardzo?”.

Dotąd widywał Wojtyłę tylko na wykładach, a teraz siedzą twarzą w twarz.

Wojtyła mówi: „A ty coś rozumiesz z tego, co mówię na wykładach?”. Jagielski czuje, że się poci. „Rany boskie, jeszcze zacznie mnie przepytywać i wyjdę na bałwana!” – myśli. Kiwa głową, że tak. Wojtyła uśmiecha się: „To będę starał się mówić po ludzku”.

Wtedy się domyślił, od kogo ma stypendium.

Dlaczego akurat zwrócono uwagę na niego? Być może za wyjątkową aktywność? A może powodem była akowska przeszłość jego matki?

Warszawa, lata 60.

Bo Piotr Jegliński pochodzi z patriotycznej rodziny. Wuj, pułkownik Adam Korwin-Sokołowski, był szwoleżerem 1. Pułku i adiutantem Piłsudskiego. Mama, Ewa Orzechowska-Jeglińska, łączniczką AK.
Mama nieraz wyciągała syna z kłopotów. Kilka razy próbowano go wyrzucić ze szkoły. Był w liceum im. Klementa Gottwalda (dziś im. Staszica). Przyklejał orłom papierowe korony. Uwielbiał też udawać Gomułkę. Spisywał jego przemówienia i uczył się na pamięć bardziej komicznych fragmentów. Robił to tak dobrze, że gdy nauczyciel wychodził z sali, koledzy krzyczeli: „Jegliński, Gomułka!”.

Nie trzeba było go zachęcać. Wskakiwał na stół i recytował charakterystycznym głosem: „Ludzie mówią, a Wolna Europa powtarza, że jakoby były braki na rynku. A jak moja żona poszła do sklepu, to kupiła rajstopki za 120 zł!”.

Kiedyś zauważył, że klasa się nie śmieje. Odwraca głowę, a tam w drzwiach stoi komisja wizytująca szkołę. Kazali przyjść matce na rozmowę z dyrekcją. To miała być formalność. Chcieli jej przekazać, że zostanie relegowany ze szkoły.

Matka stoi pod pokojem dyrektora, podchodzi nauczycielka. I pyta: „Pani w jakiej sprawie?”. Ewa Jeglińska odpowiada, że w sprawie syna. Nauczycielka dopytuje: „A pani jest z Warszawy?”. „Tak” – mówi Jeglińska. „A w powstaniu pani była?”. Jeglińska odpowiada: „Byłam łączniczką”. Nauczycielka wybucha płaczem, rzuca się jej w ramiona: „Ewciu kochana! To ja. Wyciągałaś mnie z kanałów!”.
To była nauczycielka, której Jegliński junior najmocniej zaszedł za skórę.

Wtedy miał już tylko matkę. Ojciec zmarł, gdy Piotr kończył 18 lat. Również ojciec wywarł na niego duży wpływ. Najwcześniejszy obraz, jaki Piotr ma z dzieciństwa, to ich mieszkanie na słynnym osiedlu Przyjaźń. Tym pozostałym po budowniczych Pałacu Kultury.

Jego wspomnienie to płot z drutem kolczastym, szlaban, przy którym stoi jeszcze umundurowany sowiecki żołnierz, i ojciec, który w ich kuchni razem z wujem słuchają Radia Wolna Europa.

WTEDY, PO WYZNANIU Kazimierza Charzewskiego w klasztorze przy Rue de Sèvres, Jegliński uznał, że sprawę musi nagłośnić. Najpierw, że musi ostrzec kolegów i rodzinę.

Opatrzność czuwała. Akurat Karol Wojtyła został wybrany na papieża i w delegacji z KUL-u przyjechała do Włoch siostra Jeglińskiego. Spotkali się i przekazał jej oświadczenie Charzewskiego. Siostra wróciła do Polski, aby ostrzec konspiratorów. Bezpieka i tak uderzyła, w listopadzie 1978 r.
Ale to już kolejna historia. A my mieliśmy porozmawiać o tym pierwszym powielaczu... ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 47/2016