Niektórzy przeczesują plaże całego świata, by je znaleźć. Najcenniejsze „syrenie łzy” kosztują tysiące dolarów

Przez całe życie udało mi się zebrać ponad 100 tysięcy kawałków morskiego szkła, a wiele z nich to bezcenne i niepowtarzalne egzemplarze. Dzięki nim wygładziłem niejedną krawędź we własnym życiu – twierdzi Richard LaMotte.

13.02.2024

Czyta się kilka minut

Plaża Glass nad Oceanem Spokojnym w Fort Bragg. Kalifornia, Stany Zjednoczone, 1 czerwca 2023 r. / fot. Tayfun Coskun / Anadolu Agency / Getty Images
Plaża Glass nad Oceanem Spokojnym w Fort Bragg swoją nazwę zawdzięcza oszlifowanym przez wodę szklanym odłamkom, które pozostały tu po istniejącym przed laty wysypisku śmieci. Kalifornia, Stany Zjednoczone, 1 czerwca 2023 r. / fot. Tayfun Coskun / Anadolu Agency / Getty Images

Była sobie syrena, która zakochała się w młodym kapitanie statku. W przeciwieństwie do swoich sióstr z innych opowieści ta nie chciała szkodzić ludziom. Wręcz przeciwnie – przez lata towarzyszyła ukochanemu w jego podróżach, korzystając od czasu do czasu ze swego cudownego głosu, aby ostrzegać go przed niebezpieczeństwem.

Jej ojciec, sam Posejdon, był coraz bardziej zazdrosny o uczucie, jakim córka obdarzała śmiertelnego człowieka. Postanowił więc się go pozbyć, sprowadzając potężny sztorm. Zrozpaczona syrena próbowała pomóc ludziom na statku, ale wiatr i fale miały w sobie wściekłość zranionej miłości własnej wszechpotężnego ojca. Syrenie zostało tylko jedno – użyć zakazanej magii, aby uciszyć morze. W ten sposób udało się jej uratować ukochanego mężczyznę, ale jednocześnie naraziła się na niepohamowany gniew ojca, który skazał ją na wieczne uwięzienie w najgłębszych otchłaniach oceanu. Od tamtego czasu syrena nieustannie roni łzy z tęsknoty za ukochanym (i zapewne również z żalu nad własnym losem). Niektórzy twierdzą nawet, że odkąd jej śmiertelny kochanek umarł wieki temu, syrena opłakuje śmierć każdego marynarza, a jej łzy morze niekiedy wyrzuca na brzeg.

Istnieją też ludzie, którzy przeczesują plaże całego świata (szczególnie po sztormach i w czasie odpływu) w ich poszukiwaniu. Bowiem „syrenie łzy” to inna nazwa na szkło morskie (sea glass). Pojedyncze kawałki bywają różnej wielkości i kolorów, najczęściej przybierają kształt obłych trójkątów, choć nie ma reguły. Najcenniejsze egzemplarze potrafią kosztować nawet kilka tysięcy dolarów i bywają wykorzystywane do produkcji biżuterii. Jednak prawdziwi kolekcjonerzy nie robią tego (wyłącznie) dla pieniędzy – dla nich te kawałki stłuczonych butelek, słoików, fiolek czy fragmenty zastawy stołowej, które spędziły w słonej wodzie kilka dekad, mają zupełnie inną wartość.

Przeczesywacze

– Kiedy rozpoczynałem swoją przygodę ze szkłem morskim, szukałem przede wszystkim kawałków, które moja żona mogłaby wykorzystać w swoim warsztacie jubilerskim. Szybko jednak natrafiłem na kilka, z którymi za nic nie chciałem się rozstać. Trzy z nich znalazły się na okładce mojej książki – mówi Richard LaMotte, autor „Pure Sea Glass: Discovering Nature’s Vanishing Gems”, książki wydanej 20 lat temu (wielokrotnie od tamtego czasu wznawianej), która wciąż uchodzi za najlepszy podręcznik dla początkujących (i nie tylko) zbieraczy szkła morskiego.

– Wielu kolekcjonerów, sam się do nich zaliczam, twierdzi, że te klejnoty oceanu same znajdują swoich właścicieli. Przeczesywanie plaży krok po kroku wprowadza człowieka w stan zbliżony do transu. To rodzaj medytacji, który pozwala pogodzić się z coraz szybciej uciekającym czasem – zwłaszcza gdy dobija się do osiemdziesiątki. W ten sposób możemy być blisko natury, a jednocześnie wygrzebywać z piasku coś, co sami wyprodukowaliśmy. Coś, co wiele lat temu było zapewne zwykłym odpadkiem, teraz jest nam zwracane przez ocean w znacznie piękniejszej formie, niemalże jako dzieło sztuki – tłumaczy.

Beachcombing, czyli po polsku właśnie „przeczesywanie plaży”, o którym wspomina LaMotte, ma w kulturze anglosaskiej długą i bogatą tradycję. Jako jeden z pierwszych słowa tego użył amerykański pisarz Herman Melville w debiutanckiej powieści „Taipi” z 1846 r. W tej dość podkoloryzowanej autobiograficznej historii śledzimy losy dwóch marynarzy, którzy mieli dość pracy ponad siły pod komendą bezwzględnego kapitana – postanowili więc uciec ze statku i zamieszkać wraz z tubylcami na jednej z wysp południowego Pacyfiku. Przez wiele miesięcy (w przypadku samego Melville’a było to kilka tygodni) żyli przy plaży, łowiąc ryby i kraby, jednocześnie korzystając z tego, co ocean wyrzuci na brzeg. Jednak nawet pobyt w tropikalnym raju może stać się męczący – wtedy wystarczy zaokrętować się na jeden z przepływających w okolicy europejskich bądź amerykańskich statków i wrócić do domu.

W połowie XIX wieku takich morskich autostopowiczów można było spotkać wszędzie w południowej Azji i Oceanii – szacuje się, że pod koniec epoki żaglowców mogło być ich nawet kilka tysięcy. Słowo beachcombers, jak ich wtedy nazywano, oznaczało pacyficznego wagabundę, protohipisa, który w poszukiwaniu wolności zdecydował się żyć na dalekich obrzeżach zachodniej cywilizacji (swoją drogą to wielki temat w prozie Melville’a, u którego życie na statku zawsze wiąże się z opresją, co z kolei budzi w prostych marynarzach rewolucyjnego ducha). Jednak wraz z postępującą globalizacją takich enklaw ubywało, a sami „przeczesywacze” coraz częściej zamieniali się w drobnych handlarzy albo korporacyjnych agentów, którzy z kolei często pojawiają się w o pół wieku młodszej prozie Josepha Conrada.

Dziś beachcomber oznacza przede wszystkim nadmorskiego turystę, często poszukującego na plaży ciekawych przedmiotów. Elementy etosu „przeczesywacza” jednak pozostały.

– Dla mnie beachcombing to wyjątkowy przywilej. Spacerowanie po linii, gdzie spotykają się woda i ląd, uzdrawia duszę i ciało. Oczy nieustannie przeczesują linie brzegu, podczas gdy umysł może swobodnie błądzić. Nic tak nie odpręża, jak poszukiwanie kawałków morskiego szkła. Wielu kolekcjonerów półżartem twierdzi, że to najtańsza forma terapii na świecie. Jeśli mamy to szczęście, że następnego dnia możemy wrócić na tę samą plażę, możemy podziwiać, jak bardzo morski brzeg zmienia się w ciągu jednej nocy. Spokój, jaki można w ten sposób odnaleźć, jest bezcenny. Nic dziwnego więc, że na plażach można spotkać najróżniejszych ludzi szukających ukojenia – przekonuje LaMotte.

Wszystkie kolory świata

Historia szkła morskiego to historia naszej cywilizacji. Z jednej strony rosnąca produkcja szkła, która rozpoczęła się tysiące lat temu, z drugiej morskie podróże, które obejmowały coraz większe połacie oceanów, sprawiły, że do wody trafiało coraz więcej materiałów wytworzonych przez człowieka.

Zanim pojawił się plastik, szkło było wszechobecne. Przyspieszająca pod koniec XVIII wieku industrializacja sprawiała, że jego produkcja stała się łatwiejsza, szybsza i tańsza. Poprawiła się też jego jakość, a zmieniająca się paleta kolorów była zapisem przeobrażeń zarówno technologicznych, jak i cywilizacyjnych.

– Pod koniec XIX wieku Michael Owens po raz pierwszy wprowadził zautomatyzowany proces produkcji butelek, dlatego różnorodność ich kolorów i kształtów zaczęła się zmniejszać. Od 1920 r. w Ameryce Północnej produkowano niemalże wyłącznie zielone i brązowe butelki – te kolory zapewniały cieczy najlepszą ochronę przed działaniem światła słonecznego – oraz naczynia przezroczyste. Tylko nieliczne butelki z wodą sodową w stylu art déco przełamywały monotonię. W okolicach roku 1930 jedynymi masowo produkowanymi szklanymi naczyniami o przyjemnych jasnoniebieskich kolorach były słoiki popularnej firmy Mason. Natomiast Coca-cola zachowała swoje emblematyczne delikatnie zielonkawe butelki do późnych lat 60. – wylicza LaMotte.

To wszystko i znacznie więcej znajduje odzwierciedlenie w zbiorach kolekcjonerów szkła morskiego. Nie istnieje ostra definicja, ale przyjmuje się, że szkło, aby stało się „morskie”, powinno spędzić w oceanie przynajmniej kilkanaście lat (choć niektórzy przekonują, że powinno to być kilka dekad). W tym czasie duże kawałki ulegają rozdrobnieniu, a potem wypolerowaniu, tak że nie mają już ostrych krawędzi. W tym samym czasie na ich powierzchni zachodzi szereg procesów chemicznych, dzięki którym szkło zyskuje charakterystyczny, matowy nalot, wyglądający nieco jak szron.

– W większości przypadków kawałki szkła morskiego przez lata kotłowały się tam i z powrotem wzdłuż brzegu za sprawą fal i pływów. W ten sposób znikają ostre krawędzie. Trwa proces starzenia, podczas którego na powierzchni szkła powstają wżery w wyniku dewitryfikacji i pozostaje matowa patyna. Zostaje klejnot. Podnosi się go z piasku, aby oszczędzić mu dalszego działania żywiołów – w samym doborze słów LaMotte’a widać, że stawka jest tu znacznie wyższa niż tylko zbieranie cieszących oko kolorowych szkiełek.

Bowiem: – Każdy, kto przeżył tragedię, bez problemu dostrzeże, że szkło morskie to idealna metafora życia.

W przypadku LaMotte’a kolekcjonowanie szkła morskiego wiąże się z wydarzeniami z 11 września 2001 r. – To długa historia, ale przypadek sprawił, że z żoną uniknęliśmy śmierci w zamachach tego dnia. Mieliśmy bilety na jeden z porwanych samolotów, jednak dwa tygodnie przed wylotem przebookowaliśmy je na późniejszą godzinę. Takie przeżycie zmienia człowieka na zawsze. Po miesiącu szoku i niedowierzania nie mogłem już wytrzymać w domu. Wsiadłem w samochód i pojechałem nad Zatokę Chesapeake. Wiał wtedy silny wiatr, a w radiu Bush mówił w kółko o nadchodzącej wojnie. Nie miałem już na to siły. Włożyłem kurtkę i ruszyłem wzdłuż brzegu. I wtedy stał się cud – znalazłem swój pierwszy czerwony, niezwykle rzadki kawałek szkła. Wszyscy mieliśmy wtedy w głowach tę samą mantrę – że życie jest za krótkie, żeby je marnować. Postanowiłem więc zostać kolekcjonerem szkła morskiego, a rok później zacząłem pracę nad książką.   

„Pure Sea Glass”, to w znaczniej mierze przewodnik po kolorach i rodzajach szkła morskiego. LaMotte wymienia aż kilkadziesiąt jego rodzajów, dzieląc je ze względu na ich kolor, kształt i skład chemiczny. Sporo tu również o historii szkła – zarówno z perspektywy technologicznej, jak i kulturowej. Są też fragmenty wypowiedzi kolekcjonerów starych butelek, którzy pomogli autorowi w identyfikacji niektórych kawałków, a do tego mnóstwo niezwykłych fotografii, dających posmak tego, jak bogaty i różnorodny potrafi być świat szkła morskiego. To jedna z tych cudownie dziwacznych książek, gdzie wiedza z zakresu mineralogii miesza się z opowieściami o założycielu pierwszej w USA huty szkła i praktycznymi poradami, gdzie można znaleźć najciekawsze kawałki.

Zbieranie szkła morskiego to zajęcie popularne przede wszystkim w Ameryce Północnej (dziś przodują w nim Kanadyjczycy), a także, choć w znacznie mniejszym stopniu, w zachodniej Europie. Nad Bałtykiem jest to zjawisko wciąż praktycznie nieznane, choć w Sopocie pojawiła się pierwsza galeria oferująca biżuterię ze szkłem morskim. Jest więc szansa, że Polacy również zakochają się w tych nieoczywistych skarbach morza. Książka LaMotte’a (oraz dziesiątki innych, które ukazały się w ciągu ostatnich 20 lat) opowiada przede wszystkim o amerykańskich wybrzeżach i ich historii.

Gładkie krawędzie

Szkło morskie jest fascynujące również dlatego, że nic, co z nim związane, nie jest oczywiste. Choćby kolory, które stanowią podstawę klasyfikacji. LaMotte jako jeden z najrzadszych wymienia pomarańczowy (nie mylić ze znacznie popularniejszym bursztynowo-złocistym), bo kawałki szkła tej barwy pochodzą wyłącznie z elementów zastaw stołowych produkowanych na początku XX wieku – i to jedynie przez kilka firm. Jak przekonuje autor książki, produkcja tego konkretnego koloru była podówczas bardzo wymagająca – niełatwo było utrzymać ten sam odcień w kolejnych partiach produktów, stosunkowo szybko więc z niego zrezygnowano. Prawdopodobieństwo, że znaleziony przez nas kawałek szkła będzie akurat w tym kolorze, wynosi 1 do 10 tysięcy.

Niemal równie rzadki jest kolor czerwony (1 do 5 tysięcy). W ostatnich 70 latach praktycznie nie produkuje się masowo szkła o tej barwie, co już samo w sobie podnosi jego wartość, ale w I połowie XX wieku czerwone szkło również nie występowało często – przede wszystkim w formie eleganckich kieliszków i jako klosze do lamp. Wynikało to głównie z wysokich kosztów produkcji – podówczas najtańszą metodą było barwienie szkła… chlorkiem złota.

Nieco niżej w hierarchii stoją kolory turkusowy, czarny i jasnoniebieski. We wszystkich wypadkach szansa znalezienia wynosi 1 do 2500, choć oczywiście z każdym wiąże się zupełnie inna, nieoczywista historia. Moja ulubiona dotyczy koloru chabrowo-kobaltowego, który nie jest aż tak rzadki (szansa znalezienia 1 do 500). Po roku 1870 w Ameryce powszechnie przyjęto, że butelki w tym kolorze oznaczają potencjalnie niebezpieczną zawartość – na przykład lekarstwa i trucizny. Charakterystyczny, intensywny kolor pełnił ostrzegawczą funkcję przez wiele kolejnych dekad, więc liczba butelek, które dostały się do oceanów, była względnie duża (zwłaszcza że praktyka wyrzucania do wody tego typu odpadów była dość powszechna).

Niestety, przyszli kolekcjonerzy szkła morskiego muszą się spieszyć, gdyż z roku na rok na plażach pojawia się go coraz mniej. Dziś dominuje plastik i raczej nieprędko znajdzie on swoich amatorów, którzy chcieliby spojrzeć na niego z czułością…

– Ilość szkła morskiego, które występowało w wielkiej obfitości wokół brzegów zatoki Chesapeake w Maryland 20 lat temu, drastycznie się zmniejszyła, podobnie jak rozmiar wielu plaż. Do tego kolekcjonerów przybywa, więc na plażach w USA i Kanadzie coraz trudniej o te morskie klejnoty. Miejsca, gdzie w ciągu godziny mogłem znaleźć od 50 do 100 ciekawych kawałków, teraz dają mniej niż 20. W ostatnich dekadach produkuje się też mniej szkła, a świadomość ekologiczna rośnie, dlatego coraz mniej ludzi wyrzuca je do wody. Co jest oczywiście dobre… – przyznaje LaMotte z nutą melancholii w głosie.

– Żaden kolekcjoner nigdy nie powie otwarcie „dosyć". Niemniej przez całe życie udało mi się zebrać ponad 100 tysięcy kawałków, a wiele z nich to bezcenne i niepowtarzalne egzemplarze. Dzięki nim wygładziłem niejedną krawędź we własnym życiu – dodaje.

Richard LaMotte / Materiały prasowe Amazon.com

Richard LaMotte jest pisarzem i kolekcjonerem szkła morskiego. Autor książki „Pure Sea Glass: Discovering Nature’s Vanishing Gems”, a także „Follow His Lead” .

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Redaktor i krytyk literacki, stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Artykuł pochodzi z numeru Nr 7/2024

W druku ukazał się pod tytułem: Szkło morskie