Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Widać je już z drogi krajowej nr 77, niecałe 10 km na północny zachód od Stalowej Woli: wyjątkowej urody stare drzewa, skupione na obszarze 10-hektarowego parku. Dwuskrzydłowa brama i szeroka aleja zieleni prowadzą do okazałego dworu. Tego już z drogi nie widać. Podobnie jak historii ludzi, którzy tu kiedyś żyli.
HISTORIA RODU zaczyna się kilka wieków wcześniej, w innej krainie, gdzie gospodarowała rodzina bojarów litewskich – Horodyńskich. Spolonizowani, od XV w. pieczętowali się polskim herbem Korczak. Widnieje on na tympanonie portyku, który prowadzi do dworu w Zbydniowie. Budynek nie jest oryginalny; pierwowzór podzielił losy wielu polskich rezydencji, niszczonych podczas II wojny światowej lub potem przez komunistów.
Ten miał szczęście – został odbudowany. Oryginalny pochodził z przełomu wieków XVIII i XIX, a decyzję o jego budowie podjął Dominik Horodyński, założyciel tutejszej linii rodu. W miejsce drewnianego budynku powstała wtedy nowoczesna jak na owe czasy rezydencja. Musimy zaufać wyobraźni, by na podstawie tego, co zostało, zobaczyć ciągnący się wokół park w stylu angielskim, pełen drzew i krzewów sprowadzanych z różnych zakątków świata.
Mimo wszystko wrażenie wciąż jest niezwykłe: czujemy tu przeszłość. Może to spokój starych dębów i buków, srebrnoszarej topoli lub dostojnej, mimo pochylonego pnia, sosny wejmutki sprawiają, że na chwilę stajemy się częścią innej opowieści. Są w niej powstania narodowe i wojny, są miejscowi chłopi zaangażowani w walkę o ojczyznę, są łany zbóż, sady, tartak i gorzelnia. Są bale, romantyczna miłość i przyjaźń. Oraz tęsknota i strach o najbliższych.
SĄ TEŻ KONIE. Piękne, o wypielęgnowanej sierści, która nie straciła blasku na fotografiach i obrazach. Szczególnie na jednym: portrecie konnym Zbigniewa Leona Horodyńskiego pędzla Józefa Brandta. Jednak tym razem to nie sylwetka konia przykuwa uwagę – a jeździec.
Był postacią nietuzinkową. W młodości kształcił się w Europie. Wiele lat spędził w stolicy cesarstwa, gdzie jako oficer galicyjskiego 10. pułku ułanów został odkomenderowany do nauczania jazdy konnej w Wiedniu. Od 1878 r. sam prowadził takie zajęcia w nowo powstałej szkole kadetów kawalerii w Mährisch Weisskrichen. Dał się wtedy poznać jako wspaniały jeździec i znakomity tancerz. Brał udział w życiu towarzyskim Wiednia, bywał na balach i polowaniach, towarzysząc konno cesarzowej Elżbiecie, żonie Franciszka Józefa.
Porzucił jednak wiedeńskie życie, by wrócić do Zbydniowa i objąć gospodarstwo, które unowocześnił. Takiego przedstawił go Brandt: statecznego gospodarza, ściągającego wodze konia, który dzięki stanowczości jeźdźca nie wyrwał się jeszcze do szaleńczego galopu.
Stadnina zbydniowska stanowiła dumę gospodarzy, oddanych i hodowli, i sportom konnym. Szczególne znaczenie zyskała po 1918 r., gdy jej właścicielem został ostatni dziedzic Zbigniew Horodyński, uznany w kraju ekspert w tej dziedzinie. Gościli tu politycy i generałowie przyciągani pasją jeździectwa, którą przesiąknięta była atmosfera domu.
Od progu, jak pisze we wspomnieniach przyjaciel rodziny Jacek Woźniakowski, natykało się na złożone tam siodła, czapraki, ogłowia końskie i wędzidła. Na ścianach wisiały fotografie – pamiątki wyścigów i wizerunki koni ze zbydniowskich stajen. W bibliotece rzędami stały książki traktujące o ich hodowli.
JESIENIĄ 1939 ROKU atmosfera ta zmieniła się z chwilą, gdy dotarła tu wojna. Przed wojną Zbigniew i Zofia Horodyńscy utrzymywali rozległe kontakty także z ludźmi nauki i kultury. Brama do dworu stała otworem dla wszystkich przybywających. Nie zmieniło się to po wrześniu 1939 r., tyle że teraz gośćmi byli ludzie uciekający przed wojną, wypędzeni z domów, pozbawieni środków do życia, a także ukrywający się pod fałszywymi dokumentami konspiratorzy. Znajdowali tu wsparcie.
W tym miejscu zaczyna się najbardziej tragiczna część rodzinnej historii. Polityka okupanta niemieckiego wobec ziemian była elementem szerszych działań wymierzonych w polskie elity; m.in. ustanawiano własnych zarządców majątków.
Jednak dobra Horodyńskich nie podlegały rekwizycji. Dzięki mądremu zarządzaniu prosperowały dobrze, a produkcja rolna przewyższała wyznaczone przez Niemców normy. Nie było zatem podstaw do ustanowienia nad nimi niemieckiego administratora, jak to miało miejsce w sąsiednim majątku Lubomirskich w Rozwadowie, gdzie takim zarządcą został niejaki Martin Fuldner. Chciał on powiększyć swoje wpływy o gospodarstwo Horodyńskich. A było ono niemałe: na początku XX w. obejmowało 1200 ha, na co składały się pola, sady, lasy oraz dwory w Zbydniowie, Kotowej Woli i Dzierdziówce (od lat 30. także położone na Wileńszczyźnie dobra stanowiące majątek żony Zbigniewa, Zofii z Gieczewiczów).
LATEM 1943 ROKU dwór był pełen ludzi. Obok rodziny (Zbigniewa, Zofii, ich dwóch synów i córki; najstarszy syn Dominik był na Wileńszczyźnie, skierowany tam rozkazem AK) schroniła się tu m.in. siostra gospodarza Maria Kowerska, Krystyna Gieczewicz (bratowa Zofii) z 12-letnim synem Leonem, rodzina Wańkowiczów z Wielkopolski. Na stałe mieszkali lub czasowo przebywali też pracownicy zatrudnieni w domu i gospodarstwie.
24 czerwca 1943 r. we dworze odbył się ślub 17-letniej Teresy Wańkowiczówny z Iwonem Mierzejewskim, przyjacielem jednego z młodych Horodyńskich. Po ślubie wydano skromny obiad, po czym młoda para pojechała do Sandomierza, a niektórzy goście do swoich domów. Rodzina i pracownicy po kolacji udali się na spoczynek.
Wcześniej jednak miały miejsce dziwne zdarzenia. Podczas obiadu przed dom zajechał niemiecki samochód z karabinem maszynowym, z którego oddano w powietrze serię strzałów, po czym pojazd zniknął. Po pewnym czasie do drzwi dworu zaczęli dobijać się obcy ludzie, twierdząc, że są partyzantami i potrzebują pomocy. Nie znając ich i obawiając się prowokacji, gospodarz odprawił przybyszów. Niepokój jednak pozostał.
Z 22 osób, które tego wieczoru były we dworze, przeżyły dwie: Zbigniew i Andrzej Horodyńscy, ukryci przez matkę na strychu. Zginęli: Zbigniew i Zofia Horodyńscy, ich córka Hania, Maria z Horodyńskich Kowerska, Zofia Gieczewicz i jej syn Leon, Elżbieta „Halszka” Meysztowicz, Barbara Mierzejewska, Aleksandra i Stanisław Wańkowiczowie, Elfrida Horwatt, Halina Herubowicz, jej syn Krzysztof Jeśman, guwernantka Rozalia Koczalska, kucharka Maria Nazarewicz, pokojówki Zofia Ryczek, Maria Latocha i Stefania Łebek oraz leśniczy Edward Zboroń.
Na strychu bracia pozostali przez kolejne cztery dni.
CO DZIAŁO SIĘ przez kilkadziesiąt godzin po dokonaniu zbrodni, wiemy z relacji, którą przekazali Jacek Woźniakowski i Maria Róża Tarnowska, przyjaciele ocalonego Zbigniewa. Ukryci na strychu bracia nie widzieli jednak wszystkiego – słyszeli strzały, krzyki i szept matki, która przed śmiercią ostrzegła synów, by nie wychodzili z kryjówki, bo Niemcy mordują wszystkich (następnie niemieccy żołnierze przeszukali pokoje, by zagrabić co cenniejsze rzeczy, niszcząc pamiątki rodzinne, obrazy i książki).
Bracia słyszeli, jak zaraz po słowach matki i serii z karabinu jej ciało pada na schody, jak oprawcy wloką na pierzynach ciała pomordowanych i próbują je spalić, a na koniec grzebią w zbiorowej mogile na obrzeżach parku. Zmuszeni bez jedzenia i wody tkwić w swej kryjówce byli bliscy obłędu. W końcu, dzięki determinacji starszego brata (młodszy Andrzej, na skraju wyczerpania, próbował się zabić), udało im się wydostać z domu.
Nie było im dane przeżyć wojny. Obaj zginęli rok później w Warszawie. Obok mogiły w zbydniowskim parku są dziś tablice z ich imionami.
MINĘŁO 80 LAT od tych wydarzeń. Aby je przypomnieć, Muzeum Regionalne w Stalowej Woli zorganizowało wystawę: dzięki starym zdjęciom i nielicznym ocalałym pamiątkom rodzinnym można poznać dzieje pięciu pokoleń Horodyńskich. Obok opowieści o powstaniach narodowych, represjach zaborców, więzieniach i zesłaniu, obok opowieści o życiu codziennym jest też miejsce na wspomnienie 24 czerwca 1943 r.
Opisują je cytaty ze wspomnień Zbigniewa Horodyńskiego i fragmenty zeznań ludzi, którzy zetknęli się wtedy z niemieckimi żołnierzami z kompanii Waffen SS, dowodzonej przez Hauptsturmführera Ewalda Ehlersa, którzy wykonali polecenie Martina Fuldnera, by pozbyć się mieszkańców zbydniowskiego majątku.
Na jednej ze ścian wisi fotografia: pokazuje szczęśliwych, uśmiechniętych ludzi. Na pierwszym planie para młodych: ona lekko odwraca głowę w stronę stojących za nią rodziców i gości, obejmujący ją chłopak uśmiecha się szeroko, tuż za nim podobnie uśmiechają się jego matka i przyjaciele. Głowa rodziny, Zbigniew, z wspartą na jego ramieniu siostrą Marią, nastoletnie Hania i Anna w eleganckich sukienkach, synowie gospodarza, goście. Za kilka godzin ten świat przestanie istnieć. Jego przedstawiciele – rodzina właścicieli, pracownicy, goście – spoczną we wspólnej mogile.
TAMTA CZERWCOWA NOC miała kontynuację. Ten, który zdecydował o śmierci 19 ludzi, kilka miesięcy później zginął z ręki Zbigniewa Horodyńskiego (nie był to samosąd – Zbigniew wykonał rozkaz podpisany przez płk. Augusta Fieldorfa „Nila”).
Odbudowany dwór, sąsiadująca z nim mogiła i wystawa w stalowowolskim muzeum nie zamykają tej historii. Poszukiwania odpowiedzi na wiele pytań dotyczących tamtych wydarzeń i związanych z nimi ludzi wciąż trwają.©
Autorka jest historyczką, współkuratorką (razem z Katarzyną Sabat) wystawy o historii rodu Horodyńskich w Muzeum Regionalnym w Stalowej Woli, którą można oglądać do 24 września.