Co będzie, jeśli Kościół obumrze

PROF. TOMASZ POLAK, teolog: System kościelny zneutralizował impuls Jezusa, który odwracał hierarchie społeczne, a relacje między ludźmi naznaczał prostotą.

15.04.2023

Czyta się kilka minut

prof. Tomasz Polak / GRAŻYNA MAKARA
prof. Tomasz Polak / GRAŻYNA MAKARA

WOJCIECH BONOWICZ, MICHAŁ OKOŃSKI: Jak Panu Profesorowi minęła Wielkanoc?

TOMASZ POLAK: My jej nie obchodzimy. Nie mamy potrzeby wyróżniania tego momentu w jakikolwiek sposób.

Niczego Państwu nie brakowało?

Nie. Ja mam zwyczaj, że w niedzielę świąteczną odsłuchuję, jak zaśpiewali w tym roku „Exsultet”. Niezależnie od treści religijnej jest to piękna pieśń, wykonywana właśnie w tym czasie. Wędrowałem więc po YouTubie i w końcu znalazłem dominikanina, który zaśpiewał dobrze.

To dobry punkt wyjścia do naszego spotkania: 20 lat temu, jeszcze jako teolog i ksiądz, przeprowadzał nas Pan przez sens tych świąt.

Kiedyś tak.

Z tamtych rozmów powstała książka „Pascha Jezusa”. Chcielibyśmy chyba sprawdzić, co z tego zostało.

Jako teolog miałem zawsze „skłon paschalny”. Kiedy teraz na to patrzę, widzę, że korzystałem z paradoksalności i napięcia obecnego w tym wydarzeniu. Miałem też przekonanie, że takie napięcie jest istotnym wymiarem każdej dostępnej nam rzeczywistości. W związku z tym chętnie pracowałem na kontraście paschalnym i w wielu moich książkach są paschalne odnośniki. To jedna z cech teologii i dogmatu chrześcijańskiego, że są zbudowane z niesprowadzalnych do siebie nawzajem elementów, które trzeba widzieć, opisywać, ale się ich kurczowo nie czepiać.

W sumie w ostatniej książce też Pan tak pracuje.

O każdej rzeczy można mówić z dystansu, nie bojąc się pytań. Także o systemie kościelnym. Teraz wielu używa tego pojęcia mówiąc o Kościele i o tym, jak jego instytucje oddziałują na ludzi. Jednak w mojej analizie system kościelny jest czymś bardziej podstawowym.


ZOSTALIŚMY WYBAWIENI
Ks. Tomasz WĘCŁAWSKI: Naszym oparciem nie jest nasz własny wysiłek moralny, ale dar, którego każdemu człowiekowi wezwanemu do wiary i do zbawienia udziela Bóg w Jezusie Chrystusie, naszym Wybawicielu >>>>


Czyli?

Czyli pewnym układem wyobrażeń i wynikających z nich działań, który powstał dość szybko i spontanicznie po śmierci Jezusa. Kluczem stało się uznanie Boga za tego, który Jezusa wskrzesił – „Bóg go podniósł”, „Bóg go posadził po swojej prawicy” to formuły, które pojawiły się na długo przed listami Pawłowymi. Ci, którzy tego dokonali, to ludzie, którzy Jezusa znali wcześniej i których jego śmierć dotknęła również dlatego, że przy nim wówczas nie wytrwali.

Ale system kościelny to nie tyle ich opowieść o zmartwychwstaniu, czyli przekucie osobistej i religijnej klęski w wyznanie wiary. To także uznanie, że z racji tego, że są świadkami tej sprawy – bo przecież nie zmartwychwstania w sensie fizycznym – ich miejsce w rodzącej się społeczności wyznawców jest z zasady wyższe.

Powołują diakonów, żeby samemu nie musieć zajmować się obsługiwaniem stołów.

Tak. I tworzy się hierarchia. Ci od modlitwy i głoszenia słowa są lepsi niż ci, którzy obsługują stoły. To wszystko pojawiło się w pierwszych 20-30 latach po śmierci Jezusa. I ukształtowało niezmienne jądro systemu.

To jądro przemawia przez powłoki – metafora informatyczna, ale tu ma sens. Powłoki mogą być różne, zależnie od czasu i okoliczności – to sposoby myślenia i postępowania, estetyki, relacje społeczne, instytucje itd. Właśnie za sprawą powłok jądro „neutralizuje” coś, co nazwano impulsem Jezusa, na rzecz tego, co teraz głosi się o Jezusie jako Mesjaszu i Panu. To trochę tak, jak w tej cytowanej przeze mnie opowiastce Brechta, w której pan K, kiedy kocha jakiegoś człowieka, tworzy sobie jego koncept i stara się, by był podobny. Zapytano: „koncept do tego kogoś?”, a pan K odpowiedział: „ten ktoś do konceptu”. Twórcy i uczestnicy systemu w zasadzie nie negują ani nie tłumią impulsu Jezusa – tyle że wmontowują go w nową sytuację.

Jezus pokazywał, że Bóg jest bliski, a relacja z nim może być wręcz czuła. Mówił o nim „Abba”.

Trudno odróżnić to, co rzeczywiście pojawiło się w ustach Jezusa i jaki miało wtedy dla niego sens, od tego, co zostało później przekazane jako spontaniczna interpretacja. Podkreślam: tam nie próbowano niczego fałszować. Oni po prostu tak go rozumieli.

No i teraz jest kwestia tego, jak impuls Jezusa wmontowano w dwa chrześcijańskie koncepty tożsamościowe. Pierwszy jest anarchiczny (czego nie należy mylić z anarchizmem politycznym w dzisiejszym rozumieniu), bo Jezus odwracał zastałe hierarchie społeczne, a relacje między ludźmi naznaczył prostotą i bezpośredniością. Drugi z kolei jest archiczny – umacnia i uzasadnia władzę hierarchiczną, której korzeń jest „święty” lub wprost boski.

Nie brzmi to jasno.

Ale tłumaczy m.in. zachowania dzisiejszych hierarchów. Oni z jednej strony często powołują się na to, że są ojcami, kochającymi pasterzami dbającymi o owieczki itd. Ale z drugiej strony są, w imię własnej świętości i wynikającej z niej pozycji, twardymi przemocowcami. I gdy się tylko któraś z owieczek spróbuje sprzeciwić, przekonuje się szybko, z kim ma do czynienia.

Nam się wydaje, że można rozróżnić między kurią i pracującymi w niej biurokratami a wciąż pojawiającymi się w Kościele charyzmatycznymi odnowicielami, odwołującymi się do tego – mówiąc Pana językiem – anarchicznego konceptu. Kimś takim był np. Franciszek z Asyżu.

A ja chciałem zwrócić uwagę na podwójność tego konceptu, wpisaną w każdego biskupa i każdego duchownego. Z jednej strony mają głosić dobrą nowinę Jezusa, z drugiej tak zarządzać wspólnotą, żeby ci niżej w hierarchii nie mieli nic albo prawie nic do powiedzenia.

Zawsze tak było. I zawsze przychodzili ludzie, którzy mówili, że trzeba inaczej. W Pańskich „Wielkich kryzysach tradycji chrześcijańskiej” pierwszy kryzys wydarza się jeszcze przed narodzeniem Chrystusa, gdy Chaldejczycy burzą świątynię. Drugim jest sama sprawa Jezusa. Ecclesia, jak widać, semper reformanda...

Ostatnie zdanie „Systemu kościelnego” mówi jednak, że ten system jest niereformowalny, bo wszystkie zmiany i reformy odbywają się na poziomie powłok. Samo jądro jest nienaruszalne.


Ks. Adam BONIECKI: Na niewielkiej przestrzeni, między Oświęcimiem a Poznaniem, żyje dwóch ludzi prawych, uczciwych, światłych i jednocześnie bardzo różnych: ks. Manfred Deselaers i Tomasz Polak. Da się z tym pogodzić. Nie musimy dociekać, który z nich ma rację >>>>


Pokazuję to choćby na przykładzie wspomnianego Franciszka z Asyżu. Jasne: był radykałem pierwszej wody, ale jego uczniowie dwadzieścia parę lat po jego śmierci postawili ogromną bazylikę ku jego czci. Przecież on by zwariował, gdyby ją zobaczył.

Tylko czy to jest o systemie kościelnym, czy o ludziach po prostu? Bo przecież oprócz bazyliki mamy jeszcze wielu takich, którzy wciąż żyją ubogo jak Franciszek.

Owszem. W książce przytaczam też historię tego, jak w klasztorze ojca Pio wstawiono, wbrew jego oporom, windę, po czym Pio oświadczył: „a to dobre!”. W żadnych warunkach nie da się utrzymać radykalnego charyzmatu. Zawsze trzeba się dostosować. To po prostu cecha systemu.

Dla rozwoju chrześcijaństwa – i tego wczesnego, i późniejszych prób odnowy – ważne jest coś, co Stefan Czarnowski, socjolog okresu międzywojennego, opisał jako dowartościowanie ludzi zbędnych. To właśnie, jego zdaniem, zrobili Hitler, Mussolini czy Stalin, organizując tłumy młodych ludzi, którzy po I wojnie światowej nie mogli sobie znaleźć miejsca w społeczeństwie, i którzy usłyszeli nagle, że są ważni, a nawet najważniejsi. W historii chrześcijaństwa takie dowartościowanie ludzi zbędnych lub niedocenianych, dokonywało się wielokrotnie.

Dla nas impuls Jezusa faktycznie dowartościował ludzi zbędnych. Ale podkładamy pod to pojęcie np. słabszych, wykluczonych, ­niepełnosprawnych. W dyskusji o Pana książce Zbigniew Mikołejko mówi, że chrześcijaństwo stanęło po stronie cierpiącego ciała, które nie miało znaczenia u Greków i Rzymian.

Nie neguję tego. Ale mam na myśli raczej proces klerykalizacji. Współcześnie młody mężczyzna, który trafia do seminarium, szybko podlega sakralnemu wywyższeniu. Dla swojego dotychczasowego otoczenia staje się kimś lepszym. Starsze kobiety całują go w rękę. A on zaczyna myśleć, że jemu to się właściwie należy, nawet jeśli rozsnuwa się wokół tego taką psychologiczno-teologiczną mgłę, że to forma szacunku wobec kapłaństwa Pana Jezusa.

Żeby było jasne: jeśli system kościelny obumrze, jak Pan przepowiada, tego akurat nie będzie nam żal. Ale jest coś jeszcze, o czym w wielkanocnym „Tygodniku” pisał Ryszard Koziołek – że obchodzi go przyszłość Ewangelii jako lekcji o bezwarunkowej miłości bliźniego i o sensie śmierci. Z systemem kościelnym była związana jakaś nowina – i to nie była, naszym zdaniem, zła nowina.

To prawda. Z tym, że ona była, że tak powiem, obciążona grzechem pierworodnym tego, co się zapisało w jądrze systemu kościelnego. Widząc wszystkie dobre pierwiastki w takim kontekście musimy pytać, o co tak naprawdę chodzi.

Odwołam się do przykładu niedawnego, bardzo poruszającego – Marcina Mogielskiego. Przecież to był człowiek, który walczył o to, żeby poważnie potraktować coś, co wprost wynika z moralności chrześcijańskiej. I co? I nic. Został zmielony przez instytucję.

Marcin Mogielski, dominikanin, który upominał się w Szczecinie o prawdę i sprawiedliwość dla ofiar dygnitarza miejscowego ­Kościoła, ogłosił w Wielką Sobotę, że „po ­ciężkich latach domagania się od instytucji kościelnej stanięcia po stronie skrzywdzonych i wykluczonych, odkrył, że ten system nie chce zmian. Że jego ręce są za krótkie, a władza nad nim silna i ­skuteczna”. I przeszedł do Kościoła ewangelicko-augsburskiego.

Przecież to się komentuje samo.

Ofiary są najważniejsze. O nich się mówi za rzadko. Ale chcielibyśmy powiedzieć przy okazji, że w naszym prywatnym akcie ­oskarżenia systemu kościelnego jest i to, że zmielił takiego teologa jak Pan. Już pomijamy to, że zmielił biskupa Jędraszewskiego, który próbował coś wskórać u nuncjusza w sprawie Paetza i ten nuncjusz złamał mu ­kręgosłup.

Szkoda tylko, że to nieprawda.


WYWIAD O SPRAWIE ABP. PAETZA Z 2002 ROKU

KS. TOMASZ WĘCŁĄWSKI (TOMASZ POLAK): Występuję jako rzecznik osób, które sprawa dotknęła bardziej bezpośrednio i o wiele boleśniej niż mnie samego, które jednak same nie chcą wypowiadać się w mediach >>>>


Nieprawda?

Wiem, że nuncjusz tak twierdzi i że napisał to w książce, ale według mojej wiedzy biskupi pomocniczy z Poznania nic dla rozwiązania sprawy Paetza nie zrobili.

Cały czas zostajemy z niepokojem o drugą stronę. Jak Pan napisał w „Wielkich kryzysach tradycji chrześcijańskiej”: „Krzyż Jezusa pozostaje prawdą nieskompromitowaną i nie do skompromitowania”. Stoi nawet wtedy, gdy przewraca się świat.

To jest prawda. Tylko teraz myślę, że nie należy się starać sprasowywać wszystkiego w jedną rzeczywistość. Pisząc „System kościelny” chciałem pokazać ten świat z wielu perspektyw i różnymi metodami. Bez ocen. Wiem, że niektórzy mówią, że to książka ostro antykościelna, ale moim zdaniem tam w ogóle nie ma antykościelności. Jeśli już, to Kościół sam się, że tak powiem, oskarża, a ja tylko pokazuję jak.

Znamy opisaną przez Pana logikę instytucji Kościoła, nakazującą milczeć o dokonującym się w jego obrębie złu ze względu na troskę o jego dobro. Chcemy jednak wrócić do tego niepokoju, co będzie, jeśli ona obumrze. Skąd ludzie będą czerpać przesłanie, które my czerpaliśmy z Ewangelii? I kto zbierze ludzi, których opuścił Kościół?

Ci ludzie zbierają się sami. Widzę, jak to się dzieje wśród młodych, z którymi mam do czynienia. Oni najczęściej nie chcą związków z Kościołem, nie poczuwają się do żadnej wywodzącej się od niego tradycji, a przecież tworzą więzi społeczne, w których nie chodzi o wymianę lajków, tylko o wspólną pracę ku jakiemuś dobru. Pomagając innym, pomagają sobie. I tworzą jakiś rodzaj duchowości. To jest nadużywane słowo, ale mowa rzeczywiście o duchowości.

Leszek Kołakowski w „Jezusie ośmieszonym” pisze, że nie interesuje go wiara religijna, tylko wiara w obrębie kultury. Jeśli usuniemy Jezusa z jego problematyką – z pytaniem, jak się zmierzyć z końcem ludzkiego życia, z apokalipsą, z problemem winy itd. – ta kultura może się rozsypać.

Ja w to nie wierzę.

Nie boi się Pan, że zniknie metafizyczny dreszcz pojawiający się w tylu dziełach kultury?

Nie boję się. Gdy jedno zniknie, pojawi się następne, nowe. Ludzie są tak skonstruowani, że zawsze próbują spojrzeć na siebie, na swoje życie i na innych sponad tego, co na co dzień. Czy mają podpowiedzi w postaci chrześcijaństwa, buddyzmu lub czegokolwiek innego, czy nie mają żadnych podpowiedzi, i tak będą szukać.

Ryzyko leży w czymś innym: że może powstać kakofonia. Że nie będzie wspólnego języka. Ale w to też nie wierzę i myślę, że on się znajdzie, bo chcemy jednak siebie dla innych i innych dla siebie. W jakikolwiek sposób – nieważne, czy dozwolony przez chrześcijaństwo kościelne. Niedawno pewien biskup niemiecki powiedział, że nie widzi powodu, żeby nie błogosławić małżeństw homoseksualnych, skoro to są ludzie, którzy się kochają. Oczywiście został skarcony przez Watykan, ale przecież Watykan jest już wobec takich postaw bezsilny.

System trzeszczy w posadach nie pierwszy raz.

To się szybko nie rozsypie. Będzie jeszcze długo funkcjonować. Natomiast coraz mniej ludzi się tym przejmuje. Co nie znaczy, że nie przejmuje się niczym. Albo że żyje w jakiejś magmie bez wartości.

Odpowiedzią na rozgadaną kulturę poszukiwań może być totalitarna przemoc. Nie płynąca z systemu kościelnego, w który jest jednak wpisany również pierwiastek nauczania o wolności.

To jest, niestety, możliwe, bo najwięcej do powiedzenia w tym świecie mają przemocowi cynicy, tacy jak Putin. Kiedy w Pracowni Pytań Granicznych zastanawiamy się nad perspektywami rozwoju cywilizacyjnego, widzimy, jak wielu ludzi ma poczucie niesprawiedliwości i oczekuje czegoś innego. Niestety może się okazać, że powtórzy się historia, w której dopiero wojna lub katastrofa zrujnuje pewien system wyobrażeń o życiu publicznym, społecznym czy gospodarczym. Pytanie tylko, czy powtórzy się również historia powojenna, czyli czy znajdzie się grupa ludzi z różnych biegunów politycznych, od Churchilla do Schumana i de Gasperiego, którzy zrozumieją, co trzeba w tej sytuacji zrobić.

Schuman i de Gasperi byli chrześcijanami...

Ale ich pomysł nie polegał na powrocie do chrześcijaństwa, tylko na przekonaniu, że niczego się nie zbuduje dążąc do uzyskania bezwzględnej hegemonii jednych nad drugimi. Ten pomysł jednak także się przekształcił i niestety w Unii Europejskiej mamy lepszych i gorszych.

Tak czy inaczej próbę odbudowy życia w Europie po nieszczęściu wojny podjęli ludzie, którzy rozumieli, że nie można powtarzać tego samego. Że trzeba pomyśleć inaczej. Tacy ludzie się zawsze znajdują.

Nie jest tak, że Wasz bunt przeciwko Paetzowi był, oprócz stanięcia po stronie ofiar molestowania, próbą obrony Kościoła przed dokonującym się w jego obrębie złem?

To nie miało znaczenia. Znaczenie miało to, że rektor seminarium przyszedł do mnie, jako do swojego poprzednika, kiedy się dowiedział od kleryków, jak zachowuje się wobec nich Paetz. Ci klerycy udali się najpierw do swojego ojca duchownego, który odesłał ich do rektora. Rektor z kolei przyszedł do mnie, po części dlatego, że byłem członkiem ­Międzynarodowej Komisji Teologicznej i słusznie przypuszczał, że będę miał większe możliwości dotarcia z tym do Rzymu.

My wiemy, jak to było na poziomie faktów. Pytamy o motywację.

To była kwestia przyzwoitości. Poczucia, że nie można zostawić na pastwę losu ludzi w ten sposób traktowanych.

Rektor szybko się zresztą zorientował, że są klerycy, którzy chętnie przyjmują umizgi biskupa. Bo dostają różne obietnice, apanaże, jakieś złote pióra. Nie był w stanie wszystkich rozpoznać, bo Paetz długo dbał o dyskrecję. W końcu jednak rektor nie wytrzymał i zabronił Paetzowi przychodzenia do seminarium. To było właściwie horrendum – podwładny biskupa zabrania przełożonemu przychodzenia do podległej mu instytucji!


Sebastian DUDA: Obok najnowszej książki prof. Tomasza Polaka myślący chrześcijanie nie powinni przechodzić obojętnie. Choć wielu dzisiaj wolałoby zapomnieć o jej autorze >>>>


A co do motywacji: mnie wykreowano na jakąś szczególnie moralną postać, ale to nie tak. I było coś, co nazwał kiedyś podczas rozmowy ze mną kard. Macharski: „Myśmy się spodziewali, że jak się go przesunie do Poznania, to księża poznańscy nie pozwolą się tak wodzić za nos jak łomżyńscy”. Niezależnie od tego, że to była w większym stopniu odpowiedzialność Macharskiego, który był potężną figurą w Episkopacie, a nie nasza, tu miał rację: w poznańskim środowisku jest jednak pewna naturalna dbałość o właściwy porządek rzeczy.

I jeszcze jedno: kiedy ta historia się zakończyła, zaprosiła mnie grupa młodych księży. Podziękowali mi, ale równocześnie powiedzieli, co mówią o mnie ich proboszczowie. „Zaatakował biskupa! Jak tak można?!”.

Sprawa Marcina Mogielskiego pokazuje, że takie myślenie wciąż ma się świetnie.

No właśnie.

Ale chcieliśmy zapytać jeszcze o coś. Bo przecież Pan był przez tyle lat w takim miejscu – jako członek watykańskiej komisji, rektor seminarium, sekretarz arcybiskupa – że widział Pan niejedno także przed aferą Paetza. Jak Pan to wytrzymywał?

Widziałem niejedno jeszcze przed wstąpieniem do seminarium. I ­pamiętam, jak po wstąpieniu przegadałem pierwszą noc z pewnym kolegą właśnie o znanych nam trudnych sprawach Kościoła. Rano mieliśmy pójść na modlitwy i któryś z nas zapytał: „To co, wychodzimy?”. Odpowiedzieliśmy: „zostajemy”, bo uważaliśmy, że mimo wszystko Kościół jest Kościołem.

Dzisiaj sądzę, że lepiej by było wtedy powiedzieć: „wychodzimy”. Ale to łatwo mówić teraz, z zupełnie innej perspektywy.

Lepiej by było powiedzieć: „wychodzimy”? Mimo wszystkiego, co Pan zrobił później w tej instytucji i w jej imieniu? Przecież to nie były tylko książki i teksty, które uformowały sporą część inteligencji katolickiej w Polsce, ale także sakramenty.

Tak.

Tam coś przecież działało, w tych sakramentach.

Działało. Tyle że od wewnątrz także sakramenty są zazwyczaj traktowane „oczywistościowo” i nie krytycznie.

Powiem tylko tyle, że ja wiele rzeczy robiłem inaczej niż inni. I to, że sobie na to pozwalałem, wynikało z mniej sztywnego zaangażowania w struktury instytucji albo w formuły teologiczne. Ja te formuły rozwijałem na różne sposoby.

No i chyba dobrze, bo się dzięki temu okazywało, że te formuły są żywe. Tak jak w tej Pana opowieści o pustym miejscu, na które wszyscy przynoszą swoje wyobrażenie Boga, znajdując tam siebie samych i siebie nawzajem.

Działałem w takim kontekście, w którym nie wyobrażałem sobie, że mógłbym robić to inaczej. W paru moich wypowiedziach z tamtego czasu, np. w tekście „Protestanci chodzą po granicach”, pojawiły się rzeczy, które coś z tego odkrywały – pamiętam, że Adam Boniecki natychmiast to zrozumiał. Napisałem tam m.in., że to nie jest tak, jak nam mówią o Bogu – że jest zupełnie inaczej. I że rozsądni chrześcijanie o takich sprawach nie mówią, choć bardzo wielu wie, że tak jest.

Jeden z moich kolegów powiedział mi wtedy: ja się ciebie boję. W pewnym sensie miał rację. Bo to, co robiłem, zachwiało jego wyobrażeniami.

Czuliśmy żar bijący z tych wychodzących poza formuły tekstów i kiedy wracamy do nich po latach, ten żar wciąż w nich jest.

Byłem przekonany o istnieniu powodu, żeby tak mówić i pisać. Mniej się przejmowałem tym, czego ode mnie oczekują, zwłaszcza w środowisku teologicznym. Miałem zresztą w związku z tym kłopoty z profesurą.

A Pańskie przejście z „jest” do „nie ma”?

W Pracowni Pytań Granicznych posługujemy się często słowem „fantazmat”. Dla kogoś, kto w nim tkwi, fantazmat wypełnia w zasadzie wszystkie elementy jego świata. Kiedy ktoś żyje fantazmatem, to odpowiada z jego wnętrza. Natomiast zachodzą takie sytuacje, że fantazmat się rozsypuje. Dla wielu ludzi tak jest właśnie z fantazmatem kościelnym. Po części dlatego, że on sam się rozpada, po części dlatego, że w nich samych pojawiają się pęknięcia i dystans do oczywistościowej teologii i kościelności.

Ten dystans nas pociągał.

Wiem. Ale w pewnym momencie to było coś takiego, jak wypłynięcie z wąskiego kanału na szerokie morze. Tak się kończą fantazmaty. Oczywiście niektóre kończą się boleśnie, w tym sensie, że to, w co ludzie wierzyli, zostaje im zabrane. Ale inni zostają uwolnieni albo się uwalniają.

Ja przecież nie deprecjonuję tego, co było. I w ostatniej książce też się staram to pokazać. Tylko że to jest widziane nie od wewnątrz, lecz z zewnątrz. I to „z zewnątrz” jest lepszą perspektywą, bo pozwala patrzeć z różnych stron, porównawczo, inaczej. Właśnie słowa „inaczej” bym się trzymał, jako klucza do tej rozmowy.

System kościelny niewątpliwie ­potrafiłby to „inaczej” zassać.

Podczas zajęć, które prowadzę w tym semestrze, mówimy m.in. o tym, jak Kościół negatywnie zareagował na Kopernika i Galileusza. Tylko że sto lat przed Kopernikiem podobne rzeczy głosił Mikołaj z Kuzy, który został biskupem, i nikt mu złego słowa nie powiedział. Po prostu myślący ludzie w pewnym momencie zaczynają pewne sprawy widzieć. Od różnych okoliczności zależy, czy kiedy o nich powiedzą, zostanie to przyjęte, czy dostaną po łapach. System kościelny to tak rozbudowana struktura – a coś, co nazywam powłokami, tak obszerne i wielowątkowe – że tam się naprawdę wiele zmieści. Czasem się mieszczą rzeczy, które nie powinny się mieścić w jednej osobie, przykładem sprawa Jeana Vaniera. Ale jedną z najgorszych rzeczy w tym systemie jest to, że on podpowiada swoim eksponentom, jak sobie radzić z winą. Że staje się azylem dla winnych, a zarazem miejscem uporczywej obrony własnej systemowej świętości, czytaj: niewinności.


Tomasz POLAK: Historii Jezusa, jak żadnej w ogóle ludzkiej historii, nie da się przypisać jednej interpretacji. A tym bardziej: interpretacji jedynej możliwej >>>>


Jeden z moich kolegów opowiadał mi, że wyznał spowiednikowi, że znów popełnił ten sam grzech. I że ten spowiednik mu powiedział, że to tak właśnie jest: że będziemy grzeszyli, a potem się będziemy spowiadali, i tak w kółko. Na co mój kolega: „Kurde, przecież ja tak nie chcę! Ja chcę wreszcie coś zmienić!”.

Filozof Jacek Filek pisał kiedyś, że główną linią podziału w dzisiejszym świecie nie jest linia oddzielająca wierzących i niewierzących, lecz „z jednej strony, orientacja na siebie, koncentracja Ja na Ja, na swym szczęściu, swym zbawieniu, zaś z drugiej, orientacja na Innego, koncentracja na jego biedzie. ­Teizm-Ja i ateizm-Ja są jednakowo zgubne”.

To się bardzo zgadza z moim przekonaniem. Uwierzcie: nawet jak się rozpadnie instytucjonalna postać chrześcijaństwa, problem nie będzie polegał na tym, czy jakaś treść jest teistyczna, czy ateistyczna, tylko na tym, jaki ludzie będą mieli stosunek do samych siebie i do innych. ©℗

 

PROF. TOMASZ POLAK jest teologiem, współtwórcą działającej w ramach Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza Pracowni Pytań Granicznych, autorem książki „System kościelny, czyli przewagi pana K”. Wcześniej – jako ks. Tomasz Węcławski – był m.in. autorem wielu książek i podręczników teologicznych, rektorem poznańskiego seminarium duchownego, a w latach 1997-2002 członkiem Międzynarodowej Komisji Teologicznej działającej przy Kongregacji Nauki Wiary. W 2002 r. na łamach „Tygodnika” opisał swoje zaangażowanie w rozwiązanie sprawy molestującego poznańskich kleryków abp. Juliusza Paetza. W 2007 r. dokonał apostazji z Kościoła katolickiego.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Poeta, publicysta, stały felietonista „Tygodnika Powszechnego”. Jako poeta debiutował w 1995 tomem „Wybór większości”. Laureat m.in. nagrody głównej w konkursach poetyckich „Nowego Nurtu” (1995) oraz im. Krzysztofa Kamila Baczyńskiego (1995), a także Nagrody… więcej
Dziennikarz, redaktor wydań specjalnych i publicysta działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w pisaniu o piłce nożnej i o stosunkach polsko-żydowskich, a także w wywiadzie prasowym. W redakcji od 1991 roku, był m.in. (do 2015 r.) zastępcą… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 17/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Jeśli Boga nie ma