Okiełznać wahadło. Czy możliwa jest Polska bez skrajnej nienawiści między politykami?

Poczucie wyższości rodzi pokusy, by przeciwników spychać na margines, trzymając z dala od decydowania. Arogancja i przywilej są jak wampir – nie widać ich w lustrze. Oto przestroga na 2024 r.

02.01.2024

Czyta się kilka minut

Donald Tusk w Sejmie. Warszawa, 21 grudnia 2023 r.  / fot. Piotr Molecki / EAST NEWS
Donald Tusk w Sejmie. Warszawa, 21 grudnia 2023 r. / fot. Piotr Molecki / EAST NEWS

W starej anegdocie sędzia pyta: „Świadek widział, jak oskarżeni bili się krzesłami. Dlaczego nie próbował im przeszkodzić?”. „Nie było już wolnych krzeseł, wysoki sądzie” – słyszy w odpowiedzi. Jeśli chcemy obniżyć temperaturę politycznego sporu, musimy powstrzymać odruch chwytania za kolejne krzesło. Takim odruchem jest zrzucanie winy na tych, z którymi najtrudniej nam się utożsamić. Lepiej najpierw zastanowić się, dlaczego w ogóle doszło do tak wielkiej awantury.

Problem winy i adekwatnej kary można z kolei rozwiązać tylko wtedy, gdy oskarżony przyjmuje je do wiadomości i zamierza porzucić złe postępowanie. Gdy tak się nie dzieje, pozostaje nam instancja wyższa niż sumienie obwinionego: ktoś, kto będzie mieć władzę zmuszenia delikwenta do zmiany zachowania. Któż jest w polityce takim sędzią? Modelowo jest nim opinia publiczna – niezależne media i współobywatele, którzy mogą poprzeć argumentację jednych oraz uczynić innych niezdolnymi do zignorowania społecznego werdyktu.

Odpowiedzią polityków na to „zagrożenie” jest takie podgrzewanie konfliktów, by zmusić wszystkich do opowiedzenia się po jednej ze stron – raz na zawsze. Ma to uczynić „swoich” odpornymi na wszelkie pojawiające się oskarżenia i nauczyć ich szukania usprawiedliwień dla tego, co zrobili nie tak ich wybrańcy. Czy jesteśmy skazani na taką logikę?

Po ostatnich wyborach wydawało się, że nie. Do zmiany władzy doszło przecież dlatego, że konflikt osiągnął poziom nieznośny dla wielu ludzi stojących dotąd obok bądź dla tych niezbyt licznych, ale kluczowych, którzy są zdolni zmienić dotychczasowe zdanie. Dawna opozycja – w odróżnieniu od PiS – potrafiła też choćby w części spuścić z tonu i została za to nagrodzona, rządzących zaś ukarano za ich agresję. Problem w tym, że istotna część dawnej opozycji utwierdziła się w swej narracji o walce ze stojącym tuż za rogiem zamordyzmem i chciałaby widzieć w jesiennych wyborach przełom na miarę 1989 roku.

Rządzenie jak otyłość

Politycy PiS i ich medialni kibice podważają tę antyautorytarną narrację, wskazując na sam fakt uznania swej porażki wyborczej i przekazania Tuskowi władzy, co ma zaprzeczać najczarniejszym wizjom ich przeciwników. Jednak samo oddanie rządów nie zaciera tego, co działo się wcześniej. Nie zmienia odchodzącej ekipy w cnotliwych „rycerzy bez skazy” i nie potwierdza hołdowania przez nich demokratycznym standardom. Manipulacyjne referendum, inwigilowanie opozycji, nielegalne finansowanie kampanii przez państwowe spółki, uporczywe próby przerabiania prawa wyborczego czy wreszcie niewiarygodnie stronniczą brutalność państwowej telewizji łączy coś więcej niż tylko łamanie cywilizowanych reguł. Łączy je też skutek, a właściwie przeciwskuteczność tych środków w walce o utrzymanie się przy władzy. Bo że zastosowane metody łamały demokratyczne reguły, udowodnić bardzo łatwo. Wystarczy sobie wyobrazić, co mówiliby politycy opozycyjnego PiS, gdyby takie same działania podejmowała koalicja PO-PSL do 2015 r.

Odrzucenie takich metod prowadzenia polityki nie daje jeszcze odpowiedzi, jak przywrócić równowagę – jak skończyć z nadużyciami i jak je rozliczyć. Tu konieczne jest przyjęcie zupełnie innej logiki niż ta widząca tylko dwie drogi – usprawiedliwiania „swoich” i nieodwołalnego potępiania „wrogów”. Pomóc w tym może odrzucenie manichejskich ocen moralnych i spojrzenie na problem z wrażliwością i empatią.

Żadna ze stron nie jest nieuleczalnie chora ani też żadna nie jest odporna na wirusy, są natomiast w różnym stopniu podatne na poszczególne przypadłości. Na dodatek z każdą z nich mogą sobie poradzić; tylko muszą dostrzec problem i jego przyczyny. Ze złym rządzeniem jest jak z otyłością – może mieć różne źródła. Jedni nie panują nad apetytem i jedzą o wiele za dużo, więc nie pomaga im nawet to, że są ponadprzeciętnie aktywni fizycznie. Inni jedzą całkiem rozsądnie, lecz brakuje im ruchu – motywacji do wstania z wygodnej kanapy. Są też przypadki, w których otyłość może być objawem innej choroby, a nie przejawem słabości. Efekty mogą być zbliżone, jednak sposoby na odzyskanie zdrowia i dobrostanu muszą się różnić.

Pycha establishmentu

Trudnością w dojściu do nowej politycznej równowagi jest specyfika obu kluczowych obozów. Z jednej strony mamy liberalny mainstream. Ma on wśród kierowniczego personelu instytucji publicznych, ale też prywatnych zdecydowaną przewagę liczebną. Osoby dobrze urządzone w życiu społecznym są z natury przekonane, iż same się tak urządziły i że jest to ścieżka dostępna każdemu zdolnemu i pracowitemu, a żadne wspólnotowe drogowskazy nie są potrzebne, by dojść tam, gdzie oni się znaleźli – czyli przede wszystkim wśród sobie podobnych. To patrycjuszowskie, wsobne środowisko napędza jeszcze przyrodzona skłonność do ulegania złudzeniu, że „każdy racjonalny człowiek musi myśleć tak jak ja”.

Dalej taki nurt myśli toczy się już wartko. Gdzieś tam poza „naszym” gronem są oczywiście jacyś nienadążający za oświeceniem „ciemniacy”, „maniacy” i wieczni malkontenci. A jeśli nawet w „naszym” gronie różnimy się w tym czy innym szczególe, to łączy „nas” przekonanie, że nie ma co traktować zdania tych „onych” jako wartej rozważenia opcji. Przecież i oni prędzej czy później dojdą do tego, co „my” od zawsze sądzimy. Albo w końcu trafią na margines.

Na teraz są to jednak nieprzejednani wrogowie – oczywiście nie „nas”, skądże znowu. Są wrogami najwyższych standardów, czyli wszystkiego, co „my” reprezentujemy. Poczucie wyższości w łonie establishmentu rodzi pokusy, by przeciwników spychać na margines, z dala od decydowania. Za taką społeczną gardą świetnie rozwijają się rozwiązania, coraz lepiej urządzające tych, którym już wcześniej dobrze się wiodło. Oni sami nie widzą w tym problemu – im się to po prostu należy. Arogancja i przywilej są jak wampir – nie widać ich w lustrze.

Mentalne pułapki ludu

Nawet jeśli obraz ludu w oczach patrycjatu jest zwykle przejaskrawiony, to przecież wcale nie znaczy, że lud jest odporny na mentalne pułapki. Ma wiele swoich – tylko odmiennych. Gorzej urządzona część społeczeństwa jest z reguły przekonana, że to czyjaś wina. Czyja? Oczywiście tych na górze. Jak temu uczuciu zaradzić? Tu pojawia się tęsknota za kimś uczciwym, a zarazem zdecydowanym, kto przywróci „sprawiedliwość”.

Akceptacja ludu dla rządów „silnej ręki”, nieoglądającej się na praworządność, wcale nie jest tu oczywistą konsekwencją. Może się pojawić, i to łatwo, lecz jej kluczowym katalizatorem wydaje się przekonanie, iż wymyślne procedury prawne preferowane przez patrycjat są tylko zasłoną dymną, która ułatwia oszukiwanie ludu. Jego stałym uczuciem w kontaktach z „górą” jest, czasem irracjonalna, obawa o rozegranie przez drugą stronę, w tym również o zdradę ze strony tych, którzy deklarują obronę ludu. Dlatego jego reprezentanci mają szczególną potrzebę ciągłego okazywania jedności i wzajemnej lojalności. Mówią w imieniu większości, ale jednocześnie – jak to bywa w przypadku mniejszości – charakteryzuje ich potrzeba większej spójności oraz skrajne przeczulenie, gdy chodzi o identyfikację „swój/obcy”.

Przekonanie patrycjatu, że lud „nie nadąża”, sprawia, iż dążenie do demokratycznego ideału, w którym w sprawowaniu władzy uczestniczy całe społeczeństwo, jest przez establishment odkładane na bok. Podążanie tą ścieżką doprowadziło już do realnego zagrożenia demokracji (zwanej „liberalną” głównie przez samych liberałów) w Europie. Według obecnych sondaży w Niemczech na „niedotykalne” partie walczące z obecnym porządkiem chce głosować już co czwarty wyborca, we Francji – co trzeci. Nigdzie jednak proces ten nie zaszedł tak daleko jak w Polsce w 2019 r.; łączny wynik PiS i Konfederacji stanowił wtedy ponad połowę głosów oddanych w wyborach sejmowych. Pamiętajmy jednak, że stało się tak również dlatego, iż sam PiS wywodzi się z establishmentu i do dziś posiada tam, choć nie tak duże jak kiedyś, przyczółki. Stąd jego nieoczywiste podejście do reguł, wedle których sam doszedł do władzy.

Bez wątpienia jakimś ograniczeniem w sprawowaniu władzy przez PiS były jego własne wyobrażenia, czego zrobić nie można. Granica ta nie była sztywna, lecz choćby na przykładzie relacji z samorządem można ją wyznaczyć dość wyraźnie. Burmistrzów krępowano regulacjami i korumpowano dotacjami, lecz nie dało się ich zastąpić mianowanymi przez premiera naczelnikami, choćby się o tym po cichu marzyło.

Pragnieniu głębokich zmian towarzyszyło mocne w partii Kaczyńskiego przekonanie, że te „wasze” reguły, które „nas” chronią, będą przez „was” respektowane, bo przecież są to właśnie „wasze” reguły. Skoro „wy” powołujecie się na konstytucję, piętnując nasze działania, to znaczy, że „my” zawsze będziemy mogli skutecznie się na nie powołać, gdyby z kolei to „wam” przyszło do głowy odpłacać pięknym za nadobne.

Generalnie jednak przez większość minionych ośmiu lat PiS był w ofensywie i nie dopuszczał wyborczej klęski, więc ewentualne linie obrony przed przyszłym opozycyjnym odwetem nie przykuwały jego uwagi. Wierzył, że będzie rządzić wiecznie, to znaczy co najmniej szesnaście lat. To się zmieniać zaczęło na kilka miesięcy przed wyborami i gwałtownie przyspieszyło po nich. Im bardziej stawało się jasne, jak oderwane od rzeczywistości są dumne obwieszczenia o „zwycięstwie” 15 października czy też zapewnienia, że jeszcze chwila, a zbuduje się większość z PSL i Konfederacją, tym więcej pojawiało się nerwowych ruchów. Miały one zabezpieczyć instytucjonalny i personalny stan posiadania.

W tej asekuracyjnej gorączce, podobnie jak w próbach manipulacji okołowyborczych, podejmowane przez PiS działania nie miały nic z majstersztyku. Wyrzucono na śmietnik długoterminowe interesy, choćby poprzez przekazanie prezydentowi prawa weta w sprawie kandydatur rządu do unijnych instytucji, co przecież stanowi realne ograniczenie władzy, gdyby prawicy udało się ją odzyskać w 2027 czy 2031 r. Podobnym pomysłem, wynikłym z lęku przed porażką, było całkowite ubezwłasnowolnienie ministra sprawiedliwości, tytularnego prokuratora generalnego, poprzez ustanowienie wszechwładnego, kadencyjnego, nieusuwalnego bez zgody prezydenta prokuratora krajowego.

Co jednak najważniejsze, nadwyrężono samą ideę ograniczania konsekwencji powyborczych zmian u władzy i budowania międzypartyjnej równowagi, opartego na zazębiających się kadencjach oraz instytucjach stojących na straży reguł. Jeśli będący w ruinie Trybunał Konstytucyjny, dotychczas sparaliżowany sporem o status jego przewodniczącej, potrafi się błyskawicznie zebrać i uchwalić coś, czego sens brzmi: „w sprawie mediów publicznych nic wam nie wolno” – to nie powinno nikogo dziwić, że na takie dictum nowa większość odpowiada: „jeśli tak, to znaczy, że wolno nam wszystko”.

Cztery stadia choroby

PiS uległ też w pewnym stopniu optyce swoich najzagorzalszych wrogów, traktując wszystkie swoje działania tak samo. Twierdzenie, że każdy jego krok jest zgodny z prawem, to tylko lustrzane odbicie poglądu, że wszystko, co nam się w rządach PiS nie podoba, było „naruszeniem praworządności”.

Nawet pobieżny przegląd sporów z minionych czterech lat pozwala wydzielić tu przynajmniej cztery stopnie. Istnieją rzeczy, które są jednoznacznie sprzeczne z sensem i literą prawa. To, że rząd publikuje orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego, w żadnym wypadku nie znaczy, iż jest tu ostateczną instancją, posiadającą prawo weta, jakie przyznała sobie premier Beata Szydło w 2016 r.

Kolejny szczebel to spory zrodzone, gdy PiS przeprowadził swoisty crash test konstytucji uchwalonej w 1997 r. Okazała się ona konstrukcją pełną niedopowiedzeń i luk. Jak w przypadku KRS, gdzie konstytucja mówi wyraźnie, iż posłów do jej składu wybiera Sejm, a senatorów Senat, pomija zaś milczeniem, kto wybiera do KRS sędziów. Dla przeciwników PiS jest oczywiste, że domyślnie chodzić może jedynie o wybór sędziów przez sędziów. Jednak dla zwolenników Kaczyńskiego ta sprawa jest otwarta, skoro nie została domknięta, i może być swobodnie regulowana ustawą, o której mówi ten sam artykuł.

Trzeci szczebel to przypadki, gdy uwadze twórców konstytucji nie tyle umknęły jakieś luki prawne, ile zostawili oni szeroko otwarte drzwi do manipulacji procedurami. Część z nich wzięła się jeszcze z czasów SLD i jego obaw o utratę władzy oraz chęci rozgrywania obozu solidarnościowego, szykującego się wtedy do przejęcia rządów. Przykładem jest choćby podatność procedury wyznaczania przewodniczącego Trybunału Konstytucyjnego na rozgrywki ze strony prezydenta, szczególnie po połączeniu sił z większością sejmową, uchwalającą regulamin.

Wreszcie ostatni poziom wyznaczają przypadki najogólniejszych zasad, typu „demokratyczne państwo prawa” czy „równość”. Ich łamanie łatwo potępić u przeciwników, ale też nie dostrzec u swoich. Odchodząc od bieżących sporów, warto tu przypomnieć rozprawę z handlarzami dopalaczami, podjętą za poprzednich rządów Donalda Tuska. Nikt nie stawał w obronie przedsiębiorców, których wzięły w obroty wszystkie możliwe instytucje państwa, niepotrafiącego znaleźć innego sposobu na zniechęcenie ich do obrotu truciznami, wymykającymi się standardowym regulacjom. Jednak to, co uchodzi w przypadku poparcia ze strony przytłaczającej większości społeczeństwa, a tak było z dopalaczami, nie działa już tak prosto w sytuacji podziałów bliższych „pół na pół”.

Pole do dialogu

Choć wrzucone są do jednego worka, to przecież każdy z tych czterech szczebli prawnych kontrowersji i patologii wymaga innego remedium. Szczególnie gdyby chcieć przywrócić równowagę i odzyskać zdolność do zbudowania takich instytucji i sformułowania takich reguł, których naprawdę po kolejnej zmianie władzy nikt nie zechce naruszyć. Pozostaje pytanie: jak można w to wciągnąć PiS? To środowisko dopiero co z trudem przyjęło do wiadomości, że naprawdę przegrało wybory, lecz ciągle jeszcze ma problem z uświadomieniem sobie, dlaczego tak się stało.

Jest też drugie pytanie: czy będą chcieli wejść w takie przedsięwzięcie zwycięzcy, szczególnie gdy nowy premier przed wyborami ogłosił, że „konsultować z PiS możemy warunki ich kapitulacji”? Pierwsze deklaracje Mateusza Morawieckiego mogły robić wrażenie, iż jest pole do podjęcia z PiS dialogu, gdyby nie późniejszy gambit Kaczyńskiego. Z jego zachowania można wnosić, że PiS przegrał, bo nie dość często i niezbyt dobitnie głosił, iż Tusk jest niemieckim agentem.

Akcja przejmowania TVP na pierwszy rzut oka przekreśla tu jakiekolwiek nadzieje. Da się ją wpisać w chroniczną chorobę „stanów nadzwyczajnych”, które usprawiedliwiają działania poza procedurami. Zapał rządzącej większości do odebrania PiS telewizji w trybie prawniczego wytrychu jest tym bardziej wątpliwy, że przecież ta agresywna partyjna karykatura publicznych mediów wcale nie uchroniła ekipy Kaczyńskiego przed bezdyskusyjną wyborczą porażką. Kolejny miesiąc trwania tego układu nie przyniósłby więc innych szkód niż zniecierpliwienie najzagorzalszych zwolenników. Jednocześnie wiara w to, że PiS, pozbawiony swojego ukochanego telewizyjnego „samozadowalacza”, nigdy już nie wróci do władzy, może się okazać równie płonna jak całkiem przecież niedawne przekonanie „patriotów”, że mają nad przeciwnikami nieusuwalną przewagę moralną, merytoryczną i organizacyjną.

Tak czy inaczej – stało się, mamy nowe władze mediów, manifestacje w obronie starych, prezydenckie weto, a na dokładkę proces likwidacji TVP. Interpretacje tych wydarzeń tworzą szerokie spektrum. Można w nich widzieć zapowiedź podniesienia wojny polsko-polskiej na jeszcze wyższy poziom. Z drugiej strony: może będzie to też lekcja dla obu głównych sił politycznych. Reakcje przeciwników PiS, jeśli pominąć tych najbardziej nakręconych, były w kwestii sposobu przejęcia mediów publicznych dalekie od entuzjazmu. Przejście do porządku nad tym przedsięwzięciem byłoby dla nich pewnie łatwiejsze, gdyby to była pierwsza i ostatnia akcja przeprowadzona w takim duchu. Zobaczymy.

W obozie PiS, gdy już opadną emocje, rozprawa nowej większości z TVP może być odebrana jako ostrzeżenie ze strony Tuska: „nie tylko wy potraficie jechać po bandzie – może więc lepiej pomyśleć, jak tego uniknąć w przyszłości, zamiast koncentrować się na tym, co jeszcze gorszego można by tu wymyślić, gdy wahadło znów pójdzie w przeciwną stronę”.

Ostatnią zmianę władzy, w połączeniu z tą z 2015 r., można odebrać jako ostrzeżenie – ani przewagi ludu, ani patrycjatu nie są tak duże, by zatrzymać raz na zawsze polityczne wahadło. Choćbyśmy nie wiem jak się starali. Napędzają je bowiem siły znacznie większe niż środowiskowe stereotypy, atuty i słabości. Temu wahadłu trzeba skonstruować na tyle mocny punkt zaczepienia, by się nie zerwało ani nie wychylało za mocno. By nic już więcej nie zniszczyło z tego, co dla nas wszystkich cenne. Mamy do tego jeszcze jedną motywację, choć to temat na jeszcze poważniejszy artykuł. Wszystkie te rozgrywki mogą się w każdej chwili okazać zabawami w piaskownicy, jeśli Ukraina nie przetrwa wojny z Rosją.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Socjolog, publicysta, komentator polityczny, bloger („Zygzaki władzy”). Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Pracuje na Wydziale Zarządzania i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Specjalizuje się w zakresie socjologii polityki,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 1/2024

W druku ukazał się pod tytułem: Rok równowagi