Nie możemy ciągle umierać

USA porozumiały się z talibami, teraz talibowie mają rozmawiać z rządem. Ale to, czy w Afganistanie skończy się zabijanie, zależy głównie od zwykłych ludzi.
z Kabulu, Heratu i prowincji Nangarhar

06.04.2020

Czyta się kilka minut

Nawab Chan (pierwszy od prawej) wraz z mieszkańcami wsi Garbaua w prowincji Nangarhar, marzec 2020 r. / FOT. PAWEŁ PIENIĄŻEK /
Nawab Chan (pierwszy od prawej) wraz z mieszkańcami wsi Garbaua w prowincji Nangarhar, marzec 2020 r. / FOT. PAWEŁ PIENIĄŻEK /

Oto trzy historie, z trzech różnych zakątków kraju, z czterdziestoletnią już afgańską wojną w tle.

OPOWIEŚĆ PIERWSZA

NAWAB CHAN, 65 LAT, PROWINCJA NANGARHAR: Cieszy nas porozumienie pokojowe. Modliliśmy się o nie przez niemal dwa miesiące. Nasz dobytek, rodziny i ziemia będą bezpieczne. Talibowie wciąż walczą przeciw rządowi, ale my jesteśmy temu przeciwni. To złe. Powinni zawrzeć pokój, bo z USA sprawa jest załatwiona. Cieszymy się, że Amerykanie wyjadą. To też dobre dla nich, bo przecież tu umierają. Mamy nadzieję, że nadchodzi pokój i będzie trwał. Nadzieja to jedyna rzecz, którą mamy.

GARBAUA TO POŁOŻONA NA PUSTKOWIU górska wieś na wschodzie Afganistanu. Od zachodu odcinają ją góry, od północy i wschodu rzeka. Do drogi, która łączy Dżalalabad (stolicę prowincji Nangarhar) z pakistańską granicą, są stąd 4 kilometry w linii prostej.

Ale do wsi trzeba jechać krętą drogą gruntową, kiepsko przejezdną, gdy pada deszcz lub śnieg. Przez tę izolację mieszkańcy czują się zapomniani przez rząd w Kabulu, wobec którego mają wiele, choć niezbyt wygórowanych oczekiwań: zbudowanie szkoły, przychodni (teraz niby działa mobilna, ale – żartują mieszkańcy – tak mobilna, że nigdy jej nie widzieli), dostęp do wody pitnej i tej do irygacji, a także zbudowanie wreszcie betonowej drogi.

Mieszkańcy gromadzą się tłumnie, gdy widzą mnie, dziennikarkę i fotografa. We wsi rzadko są goście, a dziennikarze trafili do niej pierwszy raz. Wszyscy mówią naraz. Z upływem minut przychodzi coraz więcej osób, krąg wokół nas nabiera sporych rozmiarów.

Siedzimy pod drzewami w gronie mężczyzn w różnym wieku. Wkoło pola – rolnictwo to tutaj jedyne źródło utrzymania. Alternatywą jest miasto. Ale jeśli ktoś decyduje się na wyjazd, to raczej już za granicę. 23-letni Safijulla, który studiuje inżynierię na uniwersytecie w sąsiedniej prowincji Laghman, przyznaje, że niemal połowa młodych ze wsi ruszyła za pracą do Iranu. – Mam sześciu braci, czterech z nich jest w Iranie – mówi.

Wioski nie ominęła afgańska historia ostatnich 40 lat (czyli wojna). Ograniczmy się do tych kilkunastu. Najpierw rządzili tu talibowie. Utracili władzę w kraju po inwazji USA w 2001 r., ale pozostali aktywni zwłaszcza wzdłuż granicy z Pakistanem, który dotąd ich wspiera.

Na pytanie, jak długo talibowie kontrolowali wioskę, mieszkańcy nie są w stanie dokładnie odpowiedzieć. Daty nie są ich mocną stroną. Mówią jedynie, że byli bardzo długo. W 2017 r. we wsi pojawiło się Państwo Islamskie – dwa lata po tym, jak ogłoszono powstanie lokalnego odłamu tej organizacji w Afganistanie. Do Garbaui przyszli z gór, zaatakowali talibów i ich wyparli. Podczas walk zginęło we wsi wielu ludzi, wiele domów spłonęło.

Nawab Chan mówi, że mieszkańcy przeszli piekło. Dżihadyści początkowo obiecali, że zostawią ich w spokoju. Złamali słowo. Chan: – Zabijali na moich oczach. Kazali nam się zbierać i wtedy dokonywali egzekucji. Zginęło ponad stu ludzi. W końcu straciliśmy rachunek. To był nieustanny terror.

Postanowili uciec ze wsi. Nocą. Sąsiedzi informowali się nawzajem, czy droga jest czysta. Obserwowali góry. Gdy wiedzieli, że nikt ich nie widzi, ruszyli. Rodzina Chana jest liczna, ma pięciu synów, a każdy żonę i dzieci. Łącznie było ich ok. 50 osób.

Zostawili cały dobytek, zabrali tylko to, co mieli na sobie. Doszli do wsi Marko, tam wynajęli auta i dojechali do oddalonego o ponad 30 kilometrów Dżalalabadu. Tu na kilka miesięcy trafili do obozu. Gdy wrócili do wioski, zastali domy okradzione i zniszczone.

Państwo Islamskie znowu wyparli talibowie. Mieszkańcy mieli dość. Dorośli, starcy i chłopcy – sięgnęli po broń. Nie dostali wsparcia od władz, broń palną kupili sami. Dziś wsi broni milicja, złożona z mieszkańców Garbaui. – Wygraliśmy dzięki naszemu duchowi i woli – mówi Chan.


CZYTAJ TAKŻE

JUNUS WRACA DO DOMU: Dla Afganistanu, w którym od 40 lat trwa wojna, a ponad połowa społeczeństwa żyje w biedzie, COVID-19 jest zagrożeniem, które szybko może wymknąć się spod kontroli >>>


Mają nadzieję, że już nie będą musieli walczyć. W ich lokalnym powstaniu zginęło 22 mieszkańców wsi. Dlatego ucieszyło ich porozumienie pokojowe, zawarte 29 lutego między USA i talibami. Zakłada, że w ciągu 14 miesięcy zagraniczne wojska opuszczą kraj. Talibowie zobowiązali się, że na kontrolowanych przez nich terenach nie będą działały grupy ekstremistyczne, takie jak Al-Kaida, które mogłyby zagrozić bezpieczeństwu Stanów (przed 2001 r. Al-Kaida miała tu obozy, w których planowała i organizowała ataki na USA). Największą słabością porozumienia jest to, że nie brała w nim udziału strona rządowa. Dlatego do dziś walki toczą się w 14 z 34 prowincji.

Mieszkańców Garbaui cieszy wszystko, co przybliża koniec wojny. Jeśli nie w całym kraju, to przynajmniej w ich zapomnianej wsi.

OPOWIEŚĆ DRUGA

MAHBUBA SERADŻ, 72 LATA, KABUL: Pokój to nie jakiś kontrakt podpisany między talibami i Amerykanami. Musimy sobie przebaczyć. Ale nie możemy zapomnieć o tym, co się wydarzyło. Musimy przebrnąć przez krzywdy i żale, musimy zaakceptować siebie nawzajem. To nie jest łatwe. Ludzie robią sobie nawzajem naprawdę straszne rzeczy.

SERADŻ OPUŚCIŁA AFGANISTAN W 1978 R., gdy komuniści dokonali zamachu stanu i zabili dyktatora Mohammada Dauda Chana; ostatecznie trafiła do USA. Było to na rok przed sowiecką inwazją.

Wejście armii sowieckiej było początkiem tragedii, która ciągnie się do dziś. Swoją brutalnością Sowieci skonsolidowali ruch oporu. Po 10 latach opuścili kraj pokonani. Jednak ruch oporu nie potrafił podzielić się władzą i zaczął o nią walczyć. W 1992 r. wybuchła wojna domowa. Cztery lata później sytuację wykorzystali talibowie, rekrutujący się spośród fanatycznych studentów religijnych. Przejęli kontrolę nad większością Afganistanu. Ale opór wobec nich nigdy nie ustał. W 2001 r., po atakach na World Trade Center, do Afganistanu wkroczyły wojska USA – po tym, jak rząd odmówił wydania Osamy bin Ladena, przywódcy Al-Kaidy. Amerykanie wraz z afgańskim Sojuszem Północnym (koalicją antytalibską) szybko rozgromili talibów. Politycy Sojuszu przejęli władzę w Kabulu.

Seradż wróciła do kraju dwa lata po obaleniu talibów; jej emigracja trwała ponad ćwierć wieku. Zdecydowała się na powrót po tym, jak talibowie strzelili w plecy kobiecie na stadionie, na którym w młodości oglądała występ gwiazdy amerykańskiego jazzu Duke’a Ellingtona. Wynajęła swój dom w USA, spakowała kilka rzeczy, wróciła i zajęła się działalnością na rzecz afgańskich kobiet.

Dziś jest dyrektorką Centrum Rozwoju Umiejętności Kobiet Afganistanu. Działa na rzecz większej partycypacji kobiet w polityce. Wraz ze swoją organizacją otworzyła pierwsze schronisko dla kobiet, które uciekły z domów. Zwykle z powodów przymusowych małżeństw, konfliktów rodzinnych, gwałtów i innej przemocy (nie tylko w rodzinie; bywa, że także ze strony polityków czy żołnierzy). Dawniej, jeśli kobieta uciekała z domu, trafiała do więzienia, bo policja nie wiedziała, co z nią zrobić. Traciła wszystko, wypierała się jej rodzina i wspólnota, a bez ich wsparcia trudno sobie poradzić. Dlatego schronisko (obecnie są dwa: tranzytowe w przypadku prostszych spraw i permanentne, w którym mieszkanki często spędzają lata) pomaga tego uniknąć. Kobiety, które tu trafiają, otrzymują schronienie, pomoc prawną i edukację. Maksymalnie przebywa w nich do 70 kobiet, z czego niecałe 30 na stałe.

Kraj, który Seradż pamiętała z młodości, odszedł w niepamięć. Kabul, wciąż noszący ślady wojny, nie miał w sobie dawnej energii, radości i piękna. Była zła, że świat na to pozwolił. Społeczeństwo też zmieniło się na niekorzyść. – Afgańczycy byli szczęśliwi i weseli, teraz są smutni. Mamy zranione serca i dusze. Dlatego nie możemy zobaczyć szans i możliwości, jakie są przed nami. Mamy w sercach strach i niepewność – mówi Seradż.

Właśnie to, według niej, doprowadziło kraj do obecnej sytuacji. Wybory prezydenckie odbyły się 20 lipca 2019 r. Jednak ich wyniki ogłoszono dopiero pięć miesięcy później. Inaugurację zwycięzcy przesunięto po naciskach USA – Waszyngton bał się, że wpłynie to negatywnie na proces pokojowy. Ostatecznie 9 marca doszło do dwóch inauguracji. Oficjalnie prezydentem został Aszraf Ghani, drugi raz z rzędu. Ale jego rywal Abdullah Abdullah, który według oficjalnych wyników nieznacznie przegrał, też uważa się za zwycięzcę. Do podobnej sytuacji doszło w 2014 r., ale wtedy politycy podzielili się władzą. Dziś żaden nie chce kompromisu. Polityczny klincz paraliżuje kraj w sytuacji rosnącej presji ze strony talibów i epidemii COVID-19, która rozprzestrzenia się także w Afganistanie [patrz „TP” nr 14 – red.].

– Mamy dwóch cholernych prezydentów. Kto słyszał o czymś takim? – irytuje się Seradż. – To, co robią, jest złe. 35 milionów Afgańczyków jest przez nich w zagrożeniu.

Tymczasem po niemal dwóch dekadach od utraty władzy talibowie kontrolują dziś większość kraju i niewykluczone – co niedawno przyznał prezydent Donald Trump – że po wycofaniu się zagranicznych wojsk przejmą władzę nad krajem.

72-letnia Seradż uważa, że nadzieją są kobiety, szczególnie młode. Dlatego uwielbia pracować dla nich. Wie, że potrafią przejść piekło, z którego nie da się wyjść, a one to robią. Dlatego chce, by głos kobiet był bardziej słyszalny podczas rozmów pokojowych. Ma nadzieję na odpowiednie reprezentantki, które będą mówić o ich pragnieniach i będą wyjaśniały, na jakie ustępstwa są gotowe, a na jakie nie. Seradż nie ufa obecnemu establishmentowi. Uważa, że to on odpowiada za sytuację Afganistanu, w tym afgańskich kobiet.

OPOWIEŚĆ TRZECIA

MEHRI BARADARAN, 42 LATA, HERAT: Nie sądzę, by wojna w naszym kraju kiedykolwiek się skończyła. Władza się zmienia, ale sytuacja nie staje się lepsza. Lepiej by było, gdyby ludzie przebaczyli sobie nawzajem te wszystkie złe rzeczy, których doznali. Musimy żyć dalej. Nie możemy ciągle umierać.

MOHAMMAD REZA REZAJ, 32 LATA, HERAT:Problemem nie są ludzie, nawet szyici i sunnici. Oni chcieliby żyć razem i myślę, że są gotowi sobie przebaczyć. Jeśli będziemy wypominać sobie krzywdy z przeszłości, życie będzie trudne. Myślimy o przyszłości naszych dzieci, dlatego lepiej jest przebaczyć i żyć w pokoju.

REZAJ JEST SZWAGREM o dekadę starszej Mehri Baradaran. Wyszedł z nią przed dom, bo nie wypada, by niezamężna kobieta była sam na sam ze mną, obcym mężczyzną.

Rezaj jest inżynierem, pracuje w Afgańskim Domu Robotów, gdzie uczą dzieci i młodzież budować roboty – od najprostszych po bardziej skomplikowane, które potrafią transportować przedmioty czy identyfikować rannych. Mieszkają w 400-tysięcznym mieście Herat na zachodzie kraju. Rezaj i reszta rodziny odwiedzili Baradaran z okazji Nouruzu, perskiego Nowego Roku (w 2020 r. był obchodzony 20 marca). Odkąd zginął jej ojciec, Nouruz już nie jest taki radosny jak dawniej.

Prawie trzy lata temu, 1 sierpnia 2017 r., ojciec Mehri Baradaran poszedł do meczetu na wieczorną modlitwę. Chodził na nie regularnie. Miał 65 lat i już nie pracował. Dawniej handlował częściami samochodowymi. Baradaran została w domu. Usłyszała eksplozję. Podeszła do furtki. Na ulicy panował złowieszczy tumult, ludzie krzyczeli. Było ciemno i nie było widać, co się dzieje. Mówiono, że coś się wydarzyło w meczecie. Baradaran chciała tam iść, ale brat zabronił. Przerażona, stała przy furtce i czekała.

Potem dowiedzieli się, że dwóch mężczyzn wtargnęło do szyickiego meczetu i rzuciło w tłum improwizowane ładunki wybuchowe. Jeden miał kamizelkę samobójczą, wysadził się. Drugi, uzbrojony w karabin, strzelał do ocalałych i na koniec także się wysadził. Zginęły 33 osoby, 66 odniosło rany. Nikt nie wziął odpowiedzialności za atak, ale Baradaran i Rezaj są przekonani, że było to Państwo Islamskie – to sunnickie ugrupowanie często bierze na cel wyznawców innych nurtów islamu i innych religii.

Ojciec Baradaran miał stać w pierwszym szeregu podczas modlitwy. Wybuch rozerwał go na pół, korpus wyleciał przez okno, leżał na ulicy. Rodzina rozpoznała zwłoki po pierścieniu.

Meczet do dziś nie został do końca odbudowany, jednak ludzie przychodzą się do niego modlić. – My nigdy więcej nie poszliśmy do tego meczetu, bo straciliśmy tam naszego ojca – mówi Baradaran.


CZYTAJ TAKŻE

WIRUSOWA RECESJA: Gospodarka Afganistanu może skurczyć się nawet o 10 proc. i wepchnąć w objęcia biedy kolejne 8 mln ludzi. Choć większość już teraz ledwo wiąże koniec z końcem.


Kobieta ma dwóch braci, trzy siostry i matkę. Jeden z braci po śmierci ojca nie mógł dojść do siebie, miał problemy psychiczne. Próbowano go leczyć w kraju, ale nikt nie potrafił mu pomóc. Jakieś pięć miesięcy temu wyjechał z Afganistanu – przez Iran i Turcję dotarł do Grecji. Rodzina nigdy do końca nie podniosła się po tej stracie. Podczas Nouruzu jego brak szczególnie im doskwiera, gdy spotykają się wszyscy i składają sobie życzenia. – Mimo tylu osób, w domu czuć pustkę. Gdyby dziś tu był, z okazji Nowego Roku rano pocałowałabym go w rękę. Zrobiłabym dla niego wszystko – mówi Baradaran.

Jednak, mimo bólu, nie czuje chęci odwetu. Mówi, że jest gotowa przebaczyć tym, którzy sprawili jej tyle cierpienia. Nawet jeśli nie zakończy to wojny, która wyniszcza Afganistan od tak dawna. ©

Współpraca: AREF KARIMI, MOHSIN CHAN MOMAND

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego". Relacjonował wydarzenia m.in. z Afganistanu, Górskiego Karabachu, Iraku, Syrii i Ukrainy. Autor książek „Po kalifacie. Nowa wojna w Syrii", „Wojna, która nas zmieniła" i „Pozdrowienia z Noworosji".… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 15/2020