Możesz wygrać te wybory

Chcąc odpowiedzieć na pytanie, czy inna polityka jest możliwa, musimy spytać, czy możliwe są inne media. Odpowiedź jest prosta.

10.09.2023

Czyta się kilka minut

Jan Stanisławski dla „Tygodnika Powszechnego”

Jak to się zaczęło? Trudno powiedzieć, bo kluczowy był zawsze kontekst.

Każda zaczepka była jednocześnie reakcją – na słowa rywala, na działania jego firmy albo po prostu na jakiś gorący temat, którym żyły media. Tak jak 21 czerwca, gdy Elon Musk napisał na Twitterze „Zuck my tounge” („Zsij mój język”). Była to reakcja na otwarcie przez Marka Zuckerberga (właściciela Facebooka i Instagrama) serwisu Threads, konkurencji dla Twittera wykupionego wcześniej przez Muska.

Założenie konta w nowym serwisie zapowiedział m.in. Dalajlama. Stąd „Zuck my tounge” – nawiązanie do niedawnej kontrowersji z udziałem duchowego przywódcy. „Zuck” to bowiem nie tylko „ssij” zapisane przez „z”, ale przede wszystkim przezwisko ukute od nazwiska Zuckerberga.

Kilka dni przed tweetem o języku Musk napisał też: „Zuck is a cuck” („Zuck jest rogaczem”). Tym razem ta dziwaczna uwaga nie miała nic wspólnego ze skandalem obyczajowym. Pewnego ranka Musk po prostu obudził się z myślą, że „Zuck” rymuje się z „cuck”, i nie potrafił oprzeć się pokusie podzielenia się tym odkryciem ze 155 mln obserwujących.

Po kilku godzinach dodał jeszcze wyzwanie: „Proponuję dosłowny konkurs mierzenia przyrodzeń”. Do tego ikonka linijki, na wypadek gdyby „dosłowny” pozostawiało jeszcze jakieś pole do niedopowiedzeń.

Na żadną z tych zaczepek Zuckerberg nie odpowiedział. Wkrótce jednak jego cierpliwość miała się wyczerpać.

Metoda salami

Dlaczego dziwaczne przepychanki między Zuckerbergiem a Muskiem powinny nas interesować? Powód jest prosty: pokazują, jak media społecznościowe wpływają na język, którym ze sobą rozmawiamy. Efekt ten jest tak potężny, że od cyfrowej tyranii nie są wolni nawet potentaci Doliny Krzemowej. Wpływ mediów społecznościowych odczuwają nawet ci, którzy nigdy nie założyli w nich własnych kont, ponieważ do rytmu wybijanego przez X (nowa nazwa Twittera) i Facebooka tańczą redaktorzy portali, prasy drukowanej, radia i telewizji. Nawet najbardziej nobliwe media nie mogą sobie pozwolić na zupełne zignorowanie trzech wymiarów przemiany: przyspieszenia, spłycenia i podniesienia temperatury.

Cykle medialne stają się krótsze. Komentarze i sądy trzeba formułować już nie w ciągu miesięcy czy tygodni, lecz godzin czy nawet minut. Kto pierwszy, ten ma szansę nie tylko zgarnąć najwięcej polubień i udostępnień, lecz przede wszystkim wyznaczyć kierunek dyskusji. Sprawia to, że coraz więcej newsów ma bardzo krótki termin przydatności do spożycia. Nasza zbiorowa pamięć polityczna staje się niepokojąco krótka.

Drugi wymiar zmian to spłycenie. Krótkie i dosadne nokautuje to, co pogłębione i refleksyjne. Lapidarności wypowiedzi towarzyszy specyficzny model odbioru. Na ekran rzucamy okiem przez kilkadziesiąt sekund – stojąc w kolejce do sklepu albo czekając na autobus. Niczym rewolwerowcy na Dzikim Zachodzie błyskawicznym ruchem jesteśmy w stanie dobyć telefon z kieszeni, odczytać najnowszy post, polubić go, skomentować i podać dalej, zanim widziany w oddali autobus pokona jedno skrzyżowanie.

Badania pokazują, że nasz kontakt z mediami społecznościowymi często rozkłada się na raty, szczelnie wypełniając najdrobniejsze nawet szczeliny codzienności (m.in. stąd wrażenie wszechobecności polityki). Te przelotne zerknięcia sumują się jednak w zaskakująco długi czas. Według raportu Datareportal.com Polacy wpatrują się w ekran telefonu średnio 3 godz. i 17 min. dziennie, przy czym media społecznościowe wypełniają aż 2 godz. i 2 min. W psychologii nazywa się to „metodą salami”. Zmiana zachodzi niepostrzeżenie, ponieważ odbywa się stopniowo. Plasterek po plasterku Facebook, X, Instagram i TikTok pożerają nam coraz więcej czasu. Ale żeby było to możliwe, potrzebny jest trzeci wymiar przemiany – podniesienie temperatury.

Okazuje się, że łakniemy nie tylko bodźców nowych, ale też coraz silniejszych. Ronald J. Deibert, dyrektor Citizen Lab i autor niepokojącego artykułu „The Road to Digital Unfreedom: Three Painful Truths About Social Media” („Droga do cyfrowej niewolności. Trzy bolesne prawdy o mediach społecznościowych”) zestawia badania pokazujące, jak media społecznościowe powodują u użytkowników wyrzuty oksytocyny i dopaminy. Nie jest to efekt uboczny – zwraca uwagę Deibert – cyfrowe narzędzia projektuje się tak, by dostarczały ekstremalnych pobudzeń. Problem w tym, że do takich bodźców szybko się przyzwyczajamy i obojętniejemy. To, co oburzało nas, podniecało lub fascynowało miesiąc czy rok temu, dziś stało się nową normą. Żeby się przebić na X, trzeba wypowiadać się coraz krócej, coraz ostrzej, coraz dosadniej.

Dlatego właśnie z kampanii na kampanię coraz bliżej nam do walk w klatce.

Gdzie i kiedy

Ale wróćmy do „Zuck my tounge”. Życie na X toczy się szybko, więc jeszcze tego samego dnia sytuacja eskalowała. W kolejnym wpisie Musk ironizował, że już nie może się doczekać, aż cały świat podporządkowany będzie woli potężnego Zuckerberga. Facebook, Instagram, a teraz Threads... „Lepiej uważaj, słyszałem, że on ostatnio trenuje ju-jitsu”, odpowiedział mu żartem jeden z użytkowników. Musk zaszczycił go odpowiedzią: „Jeśli jest chętny na walkę w klatce, to ja też chętnie, lol”. LOL to skrót od „laughing out loud”, „śmieję się w głos” – mniej więcej tekstowy odpowiednik kilku śmiejących się buziek.

Mark Zuckerberg nie jest specjalnie aktywnym użytkownikiem X. Na zaczepkę Muska odpowiedział więc na należącym do siebie Instagramie. „Send me location” – głosiły białe litery na czarnym tle. To cytat z Chabiba Nurmagomiedowa. „Jeśli szukasz walki, po prostu daj znać, gdzie i kiedy”, powtarzał przy różnych okazjach awarski mistrz mieszanych sztuk walki.

Zuckerberg nie jest może, jak Nurmagomiedow, weteranem pojedynków w klatce, ale naprawdę trenuje ju-jitsu. Niedawno zdobył niebieski pas w tej dyscyplinie, a w mediach społecznościowych lubi pochwalić się doskonałą kondycją. Ostatnio wziął udział w Murph Challenge – wyzwaniu polegającym na przebiegnięciu mili, 100 podciągnięciach, 200 pompkach, 300 przysiadach i kolejnej mili biegu. Dokonał tego w dziewięciokilowej kamizelce obciążeniowej w ciągu 39 minut i 58 sekund, co według ekspertów stanowi imponujące osiągnięcie (wszystko, oczywiście, relacjonował w mediach społecznościowych).

Musk nie śledzi Zuckerberga na Instagramie, więc wiadomość o przyjęciu wyzwania dotarła doń okrężną drogą. Zareagował na Twitterze – odpisał: „Vegas Octagon”, mając na myśli jedną z najpopularniejszych aren dla współczesnych gladiatorów należącą do federacji UFC. Zaczęło się!

Algorytmy, czyli dopalacze

Za magnetyczną atrakcyjność mediów społecznościowych odpowiadają nie tyle same treści, co algorytmy, które nimi zarządzają. Jeśli uda im się trafić w nasze lęki i pragnienia, zostaniemy przed ekranem dłużej niż planowaliśmy lub wrócimy do niego w najbliższej wolnej chwili.

Badaczki i badacze zajmujący się wpływem nowych technologii na jakość debaty od dawna winią cyfrową selekcję treści za wszelkie zło. Ale co tak dokładnie robią z nami algorytmy?

Andrew M. Guess z Princeton postanowił to sprawdzić. Jego artykuł właśnie ukazał się na łamach „Science”. Pomysł na eksperyment był genialnie prosty. Podczas ostatniej kampanii prezydenckiej w USA (2020, Trump kontra Biden) zmierzono działanie algorytmów, dzieląc dużą grupę ochotników na dwie części. Pierwsza z nich korzystała z Face­booka i Instagrama normalnie. Druga dostała od badaczy specjalną wersję aplikacji, które wyświetlały im wszelkie posty z obserwowanych kont w kolejności chronologicznej. Żadnego filtrowania, żadnych sugestii, o wszystkim decydował przypadek.

Wpływ algorytmów na życie użytkowników okazał się znacznie bardziej skomplikowany, niż pierwotnie przewidywano. Okazało się, że użytkownicy obcujący z niefiltrowanymi treściami byli wystawieni na więcej, a nie mniej fałszywych informacji. Pokazuje to, że algorytmy bywają przydatne – np. odsiewając część kompletnie niewiarygodnych treści.

Na tym jednak koniec dobrych wieści. Użytkownicy uwolnieni spod władzy algorytmu dostali do oglądania znacznie mniej treści radykalnych, niecenzuralnych i obraźliwych. W ich miejsce na ekranach pojawiło się więcej informacji od umiarkowanych znajomych i z umiarkowanych mediów. Przekrój opinii, z którymi obcowali użytkownicy, stał się bardziej zróżnicowany ideologicznie. W ten sposób badacze jednoznacznie wykazali, że algorytmy mediów społecznościowych są dziś tak skalibrowane, by więzić nas w bańkach i radykalizować. Dlaczego?

Możesz wygrać te wybory

Odpowiedzi na to pytanie dostarcza najciekawsze odkrycie zespołu z Princeton. Otóż po wyłączeniu algorytmów metoda salami przestała działać. Użytkownicy odcięci od radykalnych treści i wyjęci z baniek znacznie chętniej odkładali telefony. Mniej emocjonowali się tym, co widzieli, mniej bali się, że przegapią coś ważnego. W rezultacie drastycznie spadł czas, który spędzali w mediach społecznościowych.

To bardzo niepokojąca wiadomość. Pokazuje bowiem, że Zuckerberg i Musk zarabiający krocie na naszym uzależnieniu od mediów społecznościowych zrobią wszystko, żeby algorytmy dalej podkręcały to, co widzimy na ekranie. Bez cyfrowych dopalaczy X czy Facebook nie będą już tak atrakcyjną alternatywą dla książki, rozmowy z bliskimi albo spaceru.

Żart czy nie

Wymiana zaczepek między Muskiem a Zuckerbergiem wywołała ogromne poruszenie. Zwłaszcza gdy kilka dni później Dana White, prezes federacji UFC, stwierdził, że skontaktował się z zainteresowanymi i że obydwaj traktują wyzwanie „śmiertelnie poważnie”.

Zielone światło od White’a uruchomiło licytację doświadczonych zawodników chętnych do trenowania miliarderów. Jon Jones (mistrz UFC wagi ciężkiej) oraz Alexander Volkanovski (mistrz tej federacji w wadze piórkowej) wyrazili chęć trenowania Zuckerberga. Z kolei Muskowi swoje usługi zaproponowało kilku innych czempionów, w tym Andrew Tate – kontrowersyjny kickbokser i celebryta, przeciwko któremu w Rumunii prowadzone jest dochodzenie w sprawie o gwałty i handel ludźmi.

Nie brakuje również chętnych, by wydarzenie zorganizować. Może oktagon UFC to jednak za mało? Znany z rozmachu Musk półżartem zaproponował Koloseum, a włoski minister kultury Gennaro Sangiuliano potraktował propozycję jak najbardziej serio.

Nieco mniej przekonani byli dziennikarze. Większość z tysięcy artykułów, jakie ukazały się na ten temat, miała tytuły podobne do tego z „New York Timesa”: „Walka w klatce między Elonem Muskiem a Markiem Zuckerbergiem może nie być żartem”. Żart czy nie żart? A jeżeli żart, to czemu tak mało śmieszny?

Granica między rzeczywistością a internetową ironią coraz bardziej się zaciera. Nic dziwnego, że największą furorę wizja pojedynku zrobiła wśród twórców internetowych memów. #ZuckvsMusk stało się popularnym hasłem w mediach należących do obu miliarderów. Niektóre powstające parodie to miniaturowe dzieła sztuki, np. stworzony z wykorzystaniem AI klip, w którym panowie przedstawieni są jako rzymscy gladiatorzy. Jednak moją ulubioną grupę memów o pojedynku stanowią te przywołujące hasło reklamowe filmu „Obcy kontra Predator”: „Ktokolwiek wygra, my przegramy”. Jest w tym, niestety, głęboka prawda.

Marsz do oktagonu

Dominującym paradygmatem debaty publicznej staje się kultura ustawki. Jak pokazują liczne badania, agresja jest jednym z najskuteczniejszych sposobów na zwiększenie zasięgów w mediach społecznościowych. Politycy korzystają z tego bez skrupułów. Trwająca w Polsce kampania wyborcza nie odbiega pod tym względem od światowych trendów. I u nas dominującą ramą metaforyczną staje się bijatyka. Agora zmienia się w ring.

Jarosław Kaczyński, cytuję, „boi się pojedynku z Tuskiem w stolicy”, więc „ucieka do Świętokrzyskiego”. Tam trenerzy z Koalicji Obywatelskiej wystawiają „twardego zawodnika” Romana Giertycha. „Jarosławie – rzuca ze sceny Tusk – nie chcesz debaty? Boisz się? Uciekasz? Będziesz miał debatę z Romanem Giertychem w Górach Świętokrzyskich!”.

Bartosz Arłukowicz z KO komentuje: „Bał się przegrać z Tuskiem, to teraz przegra z Giertychem”. Leszek Miller mówi o „pojedynku na scyzoryki” i zaznacza, że ten Giertycha jest ostrzejszy. Dziennikarz Paweł Wroński stwierdza, że „rolą [Giertycha] jest wkurzenie i ośmieszenie Jarosława Kaczyńskiego”, na co Tomasz Lis niezwłocznie odpowiada: „I wystarczy”.

Sam Giertych natychmiast zapowiada „wielką operację na Facebooku #UderzeniePrawdy”, a na jego koncie niemal codziennie pojawiają się zaczepki pod adresem Kaczyńskiego, coraz bardziej przypominające konwersację Muska z Zuckerbergiem. Lider PiS nie odpowie, bo nie ma na X konta, ale Giertych skutecznie buduje obraz twardziela gotowego w każdej chwili wejść do klatki.

Nieustanny stan wzmożenia i wyższej konieczności usprawiedliwia brak rozmów o programie i deklaracji ideowych, bo przecież – znów zacytuję Giertycha – „nie dyskutuje się o różach, gdy las płonie”. Niestety, mecenas ma rację. Badania pokazują, że subtelności nie mają szansy się przebić. Algorytmy rządzące naszym życiem politycznym przepuszczają tylko mocny przekaz. Wyłącznie dosadne, ­prowokujące, agresywne wypowiedzi mają szansę zdobyć na tyle dużo polubień i podań dalej, by stać się potem tematem na portalach internetowych i w kanałach informacyjnych.

Model biznesowy oparty na monetyzacji uwagi ma przełożenie na całą sferę publiczną. Za jego sprawą kult ciętych ripost („w punkt!”, „zaorane!”) i toksyczna męskość buzująca testosteronem rozlewają się na całą kampanię.

Obym był fałszywym prorokiem, ale słowa mają swoje konsekwencje... I wcześniej czy później przemoc jako centralna metafora organizująca naszą wyobraźnię, nasz biznes, naszą politykę zmieni się w przemoc realną, rozgrywającą się na ulicach. Ktoś wreszcie te kogucie deklaracje polityków potraktuje dosłownie i postanowi na politycznych przeciwnikach sprawdzić siłę swojego sierpowego albo długość scyzoryka.

Żeby przerwać ten marsz do oktagonu, trzeba sobie uświadomić, że proces, który obserwujemy, wcale nie jest naturalny. Nie wynika z natury ludzkiej ani z tego, że „politycy tacy już są”. Postępująca brutalizacja debaty publicznej jest napędzana przez algorytmy, które cynicznie wzmacniają nasze najgorsze tendencje, żeby przynieść miliardowe zyski garstce bogaczy.

Dlatego musimy działać szybko. Odważnie wyobrazić sobie lepsze media i lepszą sferę publiczną. Tylko zmieniając zasady gry możemy wygrać.

Jadę po ciebie!

Pod koniec lipca do mediów wyciekło nagranie narady w firmie Zuckerberga, na którym słychać, jak biznesmen spytany o walkę mówi, że „nie wie, czy cokolwiek z tego wyjdzie”. Wkrótce do jego wypowiedzi odniósł się Musk, przekonując, że on wyzwanie wciąż traktuje poważnie i że nawet przyniósł sobie do biura ciężary, które podnosi podczas pracy. Niech więc pojedynek się odbędzie, zaproponował właściciel Twittera. Będziemy go transmitować na żywo na mojej platformie, a zyski przeznaczymy na wsparcie weteranów.

Na takiego konia trojańskiego Zuckerberg oczywiście musiał zareagować. Natychmiast odpowiedział, że pomysł jest świetny, tylko żeby naprawdę zebrać jakieś sensowne pieniądze, trzeba będzie wybrać jakąś inną niż Twitter platformę do transmisji. Auć!

Możesz wygrać te wybory

Odpowiedź Muska była nieoczekiwana i na język zwykłych zjadaczy chleba chyba najlepiej przetłumaczyć ją jako „jadę po ciebie!”. 14 sierpnia właściciel Twittera/X napisał, że zamierza przetestować autopilota nowej Tesli, polecając autu, żeby zawiozło go prosto pod dom Zuckerberga w Palo Alto. Tam mogliby się od razu zmierzyć w prywatnej sali treningowej właściciela Facebooka. Nie byłoby to może Koloseum, ale zawsze coś.

Na wyzwanie odpowiedział Iska Saric, rzecznik prasowy firmy Zuckerberga, stwierdzając, że niestety szef akurat podróżuje, a gdyby nawet był dostępny, raczej nie zamierza „bić się z gościem, który znienacka pojawia się pod jego domem”. Telenowela...

Pora na reset

W plemiennej wiosce wola wodza niosła się tylko tak daleko, jak zasięg jego głosu, a plotka miała moc obalania tyranów. Potęga królów i kapłanów sięgała już znacznie dalej dzięki pismu. Źródłem ich władzy było skodyfikowane prawo lub święte księgi i monopol na ich interpretację. Bez spisów poddanych trudne byłoby zbieranie danin. To, co niespisane, a wyłącznie mówione, tańczone lub śpiewane, długo wymykało się władzy. Druk, zalewając świat tysiącami identycznych kopii, jeszcze rozszerzył zasięg ośrodków władzy, ale też uczynił heretyków i buntowników znacznie bardziej niebezpiecznymi. Ich idee mogły się bowiem rozprzestrzeniać jak pożar w suchym lesie. Radio i telewizja wprowadziły nas z kolei w nowy wiek masowej propagandy i masowej mobilizacji opartej na emocjach i iluzji bezpośredniego uczestnictwa. Pożar stał się naszą codziennością. Dziś media społecznościowe dbają o stały dopływ paliwa.

Widzimy więc, że kształt polityki zawsze był ściśle związany z dominującymi w danym czasie i miejscu formami komunikacji. To one wyznaczały tempo, siłę i zasięg integracji społeczności. Decydowały o możliwościach inwigilacji i wymuszania posłuszeństwa, jakie miała władza, ale tworzyły także przestrzeń dla rewolucji czy obywatelskiego nieposłuszeństwa. Obie strony grały tymi samymi kartami, choć oczywiście nie były one rozdane sprawiedliwie.

Chcąc więc odpowiedzieć na pytanie, czy inna polityka jest możliwa, musimy spytać: czy możliwe są inne media? Odpowiedź jest prosta. Obecny kształt mediów społecznościowych i dyktatura algorytmów nie są wynikiem praw fizyki czy psychologii ani nawet ograniczeń technologicznych. Są produktem modelu ekonomicznego, w którym spełnione są dwie przesłanki: media utrzymywane są dla zysku, zysk ten generowany jest zaś w przeważającej mierze pośrednio, poprzez monetyzację uwagi użytkowników i sprzedaż reklam. Każdą z tych przesłanek można zakwestionować i dzieje się to już dziś, w ramach szerokiego ruchu „cyfrowej demokracji”. Podstawowym jego założeniem jest uznanie związku łączącego technologię i politykę i próba przeprojektowania technologii, by pozwalała nam uprawiać taką politykę, jakiej byśmy chcieli i potrzebowali.

Wspomniany wcześniej Ronald J. Dei­bert w wydanej trzy lata temu książce „Reset” rozważa szkody, jakie przynosi demokracji uzależnienie od napędzających sensację i agresję mediów społecznościowych. Pierwszym krokiem do naprawy sytuacji jest według niego wprowadzenie pewnych ograniczeń. Kiedy liberałowie ekonomiczni (a tacy wyraźnie dominują w sektorze technologicznym) słyszą „ograniczenia”, odruchowo sięgają po transparent z napisem „Uwaga, komunizm!”. Tymczasem Deibert sam jest zdeklarowanym liberałem. I przypomina, że ograniczenia narzucane władzy zawsze były esencją doktryny liberalnej i podstawową gwarancją wolności jednostki. Dziś nasza wolność jest ograniczona przez Twittera/X i Facebooka. Algorytmy programowane są tak, by wykorzystywać nasze słabości i psychologiczne pułapki. Wielu użytkowników twierdzi, że spędza w mediach społecznościowych więcej czasu, niżby chcieli.

Pierwszym krokiem do zwycięstwa nad algorytmami okazuje się zatem zniesienie fałszywej dychotomii między regulacją a wolnością. Wolność konsumenta produktów spożywczych wymaga kontroli, by nikt nie dosypywał opiatów do płatków śniadaniowych oraz by ich skład był transparentny. By wyzwolić się spod tyranii algorytmów, musimy zacząć podobnie myśleć o wolności i mediach społecznościowych. Inaczej grozi nam tyrania algorytmów.

Ludzie zajmujący się cyfrową demokracją już mają mnóstwo konkretnych pomysłów na budowę lepszej wirtualnej agory. Jedną z możliwości jest nie tyle zastąpienie istniejących mediów społecznościowych, ile budowa równoległej infrastruktury medialnej służącej debacie, rozwiązywaniu sporów, zbieraniu informacji, a nawet kolektywnemu podejmowaniu decyzji z możliwością np. delegacji swoich głosów na ekspertów lub osoby, którym ufamy.

Możesz wygrać te wybory

Kilkanaście takich narzędzi oglądałem i testowałem niedawno w ramach finansowanego przez Unię Europejską programu Orbis, z którym mam przyjemność współpracować. Jego założenia brzmią następująco: „Demokracja wymaga dziś przekształcenia i położenia nacisku na uczestnictwo, zaangażowanie, transparentność, szybkie reagowanie, rozliczalność i efektywność. Istniejące rozwiązania są rozproszone, a wyrwane z kontekstu treści często prowadzą do wypaczonej argumentacji”. Technologia nie jest tu wrogiem demokracji, lecz potencjalnym narzędziem do jej współtworzenia. Wymaga to jednak przeprojektowania jej i postawienia już w punkcie wyjścia celów innych niż tylko maksymalizacja zysków dla korporacji zarządzających mediami społecznościowymi.

Propozycje alternatywne wobec dyktatury Zuckerberga i Muska, jak widać, istnieją. Powstają w małych start-upach, na uniwersytetach, ale też w lokalnych społecznościach, których członkowie zmęczeni polityką uprawianą przez walki w klatkach szukają na własną rękę, oddolnie, rozwiązań w niewielkiej skali.

Możemy wygrać! Kluczowe jest to, żebyśmy nie tracili nadziei i nie uznawali obecnego stanu rzeczy za oczywisty i niezmienny.

Po lekcjach na boisku

Twitter zdążył zmienić nazwę na „X”, nowa platforma Zuckerberga skończyła się, nim się na dobre zaczęła, a panowie wciąż nie zdołali ustalić czasu, miejsca i formy walki. Mocni w gębie, jak to się mówiło na podwórku.

No właśnie... Śledząc wielotygodniowe utarczki między dwoma spośród najbogatszych i najbardziej wpływowych ludzi na planecie, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że bardzo przypominają one pyskówki z podstawówki. „Głupi jesteś!”, „Ty jesteś głupi!”, „Doigrałeś się! Solo po lekcjach na boisku!”, „Ale nie dziś, bo mnie mama wcześniej odbiera”. Nie byłoby w tym nic wartego uwagi, gdyby nie fakt, że to nie uczniowie podstawówki, a ludzie, od których zależy dziś w przerażająco dużym stopniu kształt demokracji.

Nie wiem, kto by wygrał – Zuck czy Musk. Zresztą, z ich pojedynku pewnie nic nie wyjdzie. Mimo to uważam, że ta sytuacja wiele mówi o tym, w jakim kierunku prowadzą nas media społecznościowe pod ich przewodnictwem. Przerażające jest to sprzężenie zwrotne. Najpierw to oni stworzyli algorytmy eskalujące agresję, a dziś te algorytmy zaczynają tworzyć ich.

Nie wiem też, kto wygra trwającą w Polsce kampanię. Może nikt? Może ostatecznie wszyscy – rządzący i opozycja, dziennikarze i wyborczynie – stracimy na eskalacji sporu? A na koniec prawdziwymi zwycięzcami naszych politycznych utarczek będą tylko Zuckerberg, Musk i reprezentowana przez nich kultura ustawki? Tylko zmiana zasad gry sprawi, że wygrywać zaczniemy my. ©

POLACY: JESZCZE WIĘCEJ CZASU PRZED EKRANAMI

6 GODZ. 42 MINUTY – tyle czasu statystyczny Polak spędza średnio przed ekranami smartfonów, komputerów i telewizorów. To mniej więcej tyle samo, ile Amerykanie, Kanadyjczycy i mieszkańcy Indii, ale zauważalnie więcej niż mieszkańcy Europy Zachodniej. Gdyby – nieco na wyrost – założyć, że człowiek śpi średnio przez 8 godzin na dobę, okazałoby się, że w ekrany i wyświetlacze wpatrujemy się przez 42 proc. swojego czasu na jawie. Facebook, ­Twitter/X i Instagram zajmują nam średnio 2 godziny i 2 minuty dziennie (dla pocieszenia: Brazylijczycy, rekordziści pod tym względem, scrollują posty prawie dwukrotnie dłużej).

DANE, które zebrał serwis DataReportal, pokazują, że choć plasujemy się blisko światowej średniej, tylko w Polsce i trzech innych analizowanych krajach ilość czasu przed ekranami ciągle wzrasta. W świecie trend jest odwrotny – prawdopodobnie za sprawą stopniowego odwrotu od pracy zdalnej, która wielu z nas przykuła do ekranów podczas pandemii.

Z MEDIÓW społecznościowych – to już dane z tegorocznego raportu „Social Media 2023” – korzysta ok. 28 mln Polaków, czyli w praktyce wszyscy internauci – dlatego liczba ich użytkowników w poszczególnych grupach wiekowych odpowiada strukturze demograficznej (najwięcej internautów korzystających z mediów społecznościowych to osoby powyżej 55. roku życia). Dwie największe sieci społecznościowe w Polsce to Facebook i YouTube – w analizach dotyczących wpływu mediów na radykalizację opinii zajmują one czołowe pozycje. Każda z nich dociera do ok. 80 proc. internautów (dla porównania: zasięg Instagrama to „tylko” 55 proc.). ©℗ ŻYM

Możesz wygrać te wybory

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Semiotyk kultury, doktor habilitowany. Zajmuje się mitologią współczesną, pamięcią zbiorową i kulturą popularną, pracuje w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Prowadzi bloga mitologiawspolczesna.pl. Autor książek Mitologia współczesna… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 38/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Możesz wygrać te wybory