Jak nie zostałem mężczyzną

Najważniejszym zadaniem było nie stać się nim – zasępionym facetem bez zainteresowań, chowającym się z piwem w garażu, wiecznie cierpiącym na syndrom oblężonej twierdzy, nieobecnym. Jego złość zrozumiałem za późno.

03.08.2023

Czyta się kilka minut

PIXABAY.COM

Męskość interesowała mnie w życiu tak samo, jak religia i samochody, czyli sprawy na tyle wszechobecne, że w pewien sposób oczywiste. Lenistwo i brak pociągu do spraw duchowych łatwo wykluczyły mnie z grona kierowców i wierzących, jednak opuścić grono mężczyzn nie jest już tak łatwo.

Męskość jawiła mi się jako coś immanentnie przypisanego do płci, coś dziedzicznego, jak kształt nosa i podły charakter, otrzymane w szczodrym darze po góralskim ojcu. Nie był to temat dociekań i roztrząsań, męskość rozumiała się sama przez się, definiowała się na piłkarskich boiskach. One od zawsze oddzielały ziarno od plew, mężczyzn od „niemężczyzn”, którzy zamiast grać w nogę mogli na ławce rysować albo odrabiać zadania domowe, które następnie ci pierwsi, spoceni i pobudzeni 45-minutowym manifestowaniem swojej męskości przy pomocy piłki, odpisywali na parapetach. Męskość to coś, co się robi, a nie coś, o czym się gada, jak zauważyła Liz Plank w książce „Samiec alfa musi odejść”.

Podział na sprawy męskie i „niemęskie” był podtrzymywany nie tylko przez kulturę, ale też relacje w domu. Jego utrzymaniem zajmował się nieobecny i niedostępny ojciec alkoholik prowadzący firmę budowlaną, a deficyty ciepła uzupełniała troskliwa i serdeczna matka. Wszyscy to znamy: bez powtarzania magicznego słowa, dom, razem ze szkołą i wszystkimi istniejącymi instytucjami, reprodukował schematy patriarchatu, który bell hooks zdefiniowała jako „system polityczno-społeczny oparty na niekwestionowanym przekonaniu, że mężczyźni są z natury dominujący, lepsi od wszystkich i wszystkiego, co »słabe«, przede wszystkim od kobiet”.

Szkolna męskość opierała się nie tylko na poczuciu wyższości wobec słabszych, mniejszych, słabiej podciągających się na drążku kolegów, ale też na lęku przed dziewczyńskością: tylko ostentacyjnie różniąc się od tych delikatnych, wrażliwych i zawsze-przygotowanych-do-lekcji istot mogliśmy być prawdziwymi chłopcami. Ta odrębność, utajony, ale olbrzymi rozziew, mógł się w mgnieniu oka przemienić w gynofobię, od której już tylko krok do mizoginii.

To łatwa i często uczęszczana trasa, jak zauważa w swojej książce „Mizoginia” David D. Gilmore: „właściwie każda kultura przedindustrialna ma taki ostrzegawczy mit czy legendę, która opowiada o strasznej pannie posiadającej nadprzyrodzoną moc, z premedytacją tępiącej mężczyzn”. Mogła to być Hydra, Chimera, Baba Jaga, a może ponadnaturalnie wyrośnięta dziewczyna z tylnej ławki, pisząca śmiałe liściki. Thomas Bernhard niemal we wszystkich powieściach oskarżał kobiety o męską niedolę, i sam nie wiem, jak do tego doszło, że w zachwycie nad jego prozą nie zostałem incelem.

Szkolne lektury promowały śmiertelny heroizm, więc jako dziecko wrażliwe i z bogatą wyobraźnią, nim dobrze zrozumiałem, za co, wiedziałem, że będę musiał umrzeć za ojczyznę. W pozostałych książkach chłopięcy świat obfitował w niesamowite przygody, z których dzielni bohaterowie, nieodmiennie radośni posiadacze siusiaków, zawsze wychodzili zwycięsko, a życie zdawało się nieustającą awanturą, wyprawą po złote runo i kryształową arkę, a nie żmudnym kolekcjonowaniem niepowodzeń i zusowskich składek.

Jak zwróciły uwagę autorki raportu o męskości i kobiecości w lekturach szkolnych, Ewelina Seklecka i Anna Walicka, niektóre z lektur „prezentują świat chłopców z wpisaną w niego niejako naturalnie agresją, niechęcią do nauki czy niezwykłą zaradnością, w tym zdolnością zdobywania pieniędzy i odnoszenia sukcesów finansowych. Bohaterowie są aktywni i buntujący się, co jest szczególnie widoczne w kontraście do biernych i »zdobywanych« bohaterek”. Wizję prostego, nieprzesadnie zniuansowanego i gotowego do zdobywania świata podtrzymywali chociażby marvelowsko hipertroficzni bohaterowie Sienkiewicza czy rzewny starzec Santiago z opowiadania Hemingwaya „Stary człowiek i morze”, powtarzający kluczowe mantry samca: „ból to głupstwo dla mężczyzny” i „umiej cierpieć jak mężczyzna”. Taką męskość poetka i eseistka Mary Kerr określiła jako „ograniczającą i męczącą”, pozostawiając w domyśle, że męczącą dla wszystkich.

Hasło „mężczyźni nie płaczą” wyrządziło wiele szkód, ale nie musiało zostać wypowiedziane wprost, żeby ranić. Wystarczyło latami obserwować skulonego nad puszką z piwem „Żywiec” zafrasowanego ojca, żeby zrozumieć, że przeznaczeniem mężczyzny jest cierpieć po cichu. Rebecca Solnit pisała, że „w patriarchacie milczenie obecne jest wszędzie, chociaż od mężczyzn wymaga się innych rodzajów milczenia niż od kobiet”, i dostrzegała istnienie całych połaci problemów, które mężczyźni przemilczają nie tylko przed innymi, ale także, a może przede wszystkim, przed sobą.

To milczenie jest nie tylko dziedziczne, ale też łatwe, niemniej to właśnie ono niszczy najbardziej: ojców, synów, ich związki i relacje. Świetnie to widać we wznowionym niedawno po polsku „Stonerze” Johna Williamsa [zob. niżej], gdzie główny bohater, syn rolników, zostaje akademikiem i pomimo klasowej ucieczki w górę dziedziczy małomówność i emocjonalne wycofanie po ojcu, co uniemożliwia mu zbudowanie zdrowej relacji z żoną i córką. Zobaczyłem w nim siebie sprzed kilku lat, zanim nie zdałem sobie sprawy, jak milczenie niszczy mi życie.

Razem ze starszym o dziesięć lat bratem urodziliśmy się z wiedzą, że trzeba milczeć, została nam ona przekazana razem z językiem i słabymi zębami, co przypłaciliśmy podobną emocjonalną cofką, przy czym ja do perfekcji opanowałem wyrażanie domyślnej męskiej emocji, czyli złości. Wszyscy faceci, jakich obserwowałem, byli nieustannie rozeźleni, wymachiwali pięściami za kierownicami pojazdów, z byle powodu ryczeli, siali mniej lub bardziej jawny terror. Nie rozumiałem wtedy, na kogo i na co się złoszczą, nie wiedziałem jeszcze, że najbardziej są wściekli na siebie, ale zmyślnie powiązałem gniew z byciem mężczyzną, co doprowadziło mnie w znaną i akceptowalną przestrzeń alienacji, antyspołecznych zachowań i nieustannej złości. Nie wiedziałem, jakie jest jej źródło: badanie własnej tożsamości zdawało się conradowskim rejsem rzeką Kongo, u źródeł której cierpliwie czeka Praojciec w przebraniu Kurtza, obojętnie rozwiązujący krzyżówki, gotowy, żeby zlecić synowi „bojowe zadanie”, które zniszczy misternie zaplanowany słoneczny weekend.

Tymczasem najważniejszym bojowym zadaniem było nie stać się nim, zasępionym facetem bez zainteresowań, chowającym się z piwem w kotłowni i garażu, wiecznie cierpiącym na syndrom oblężonej twierdzy, szukającym dziury w całym, przeważnie nieobecnym. Jego złość zrozumiałem za późno, dopiero gdy po śmierci mamy po raz pierwszy zobaczyłem swojego dziadka ze strony ojca, i zdziwiony, że przez całe lata nie znałem jego twarzy, powiedziałem do ojca: „podobny, jednakowo źle wam z oczu patrzy”.

Mój ojciec był ofiarą jeszcze bardziej skrajnego, wiejskiego, powojennego i PGR-owskiego patriarchatu, w ramach którego wobec dzieci stosowało się zimny chów, traktowało się je jak element gospodarstwa, chociaż z większą czułością opowiadano o kozie, która odprowadzała babcię na przystanek i czekała na jej powrót, niż o harcach dziatwy. To było odkrycie, za późne i ostatecznie niewiele znaczące, ale w swojej naiwności wierzę nie tylko w to, że był dla nas lepszym ojcem niż jego ojciec dla niego, ale też że gdzieś na końcu tego ojcowsko-synowskiego łańcucha znajdzie się szczęśliwy chłopiec, który musi się zmagać tylko ze sobą, a nie z całym bagażem rodzinnych traum i przeskalowanej, archaicznej męskości. Że nie jest obciążony męskim milczeniem, że umie nie tylko słuchać, ale też słyszeć i mówić.

Świetnie rozumiałem zarzut Kafki wyrażony wobec jego ojca Hermanna w „Liście do ojca”: „niemożność nawiązania normalnego kontaktu miała jeszcze jedno, właściwie bardzo naturalne następstwo: oduczyłem się mówić”. Ja też wolałem milczeć, milczenie było męskie, rozgadanie kobiece, dzisiaj najbardziej komfortową formą komunikacji jest dla mnie spotkanie autorskie, kiedy wiem, że moim obowiązkiem jest mówić. Thoreau nazywał ten stan w „Walden” „cichą desperacją”, ja na swoje potrzeby przez lata – „pogodną rezygnacją”. Niepozbawioną jednak zupełnie nadziei – skoro bohater ­fundamentalnej dla mnie powieści „Świat według Garpa” Johna Irvinga wyszedł na ludzi, chociaż wychował się bez ojca, to i ja chciałem wierzyć, że są dla mnie szanse. Jeśli nie na napisanie powieści w Wiedniu, to na bycie znośnym, świadomym mężczyzną.

Do dzisiaj podziwiam tych, którzy gmach swojej męskości wznieśli na powieściach Londona, Dumasa czy Szklarskiego – często wydają się ludźmi z innego materiału, surowymi, lecz sprawiedliwymi jak bohaterowie książek, które zawczasu przeczytali. Dobrze wiedzą, czym jest męskość, nigdy nie mają wątpliwości, ich moralny kompas zawsze wskazuje północ, a za pazuchą noszą zaostrzony nóż. Surową lekcję literackiej męskości, czy raczej lekcję surowej literackiej męskości odrobiłem później, nie wiem, dlaczego ominęła mnie fala przygodowych klasyków – pamiętam za to lato, które z kuzynkami znad morza spędziłem na bawieniu się lalkami, co wydawało mi się czynnością o wiele bardziej kreatywną niż strzelanie. Różnica była taka, że po strzelaninie, nawet najkrwawszej, nie odczuwa się wstydu, a przecież „milczenie i wstyd są zaraźliwe”, jak zauważała Solnit.

Lekcję męskości w zachodnim stylu odrabiałem nieświadomy tego, co robię, z Cormakiem McCarthym: jego wyrzutkowie byli dla mnie zbyt egzystencjalnie ulokowani, gdzieś na samym przecięciu życia i śmierci, realizmu i baśniowości, żeby traktować ich jak drogowskazy, zdawali mi się antywzorami, podobnie jak mój ojciec: za moim buntem nie szła kompletna utrata rozumu, więc stopniowo, chociaż niezupełnie świadomie, swoją męskość przestałem konstruować w oparciu o najbardziej dostępny wzorzec ojca, ale przeciwko niemu. Dostrzeg- łszy raz, jakim mężczyzną nie chcę się stać, robiłem wszystko na odwrót: kompulsywne czytanie i kupowanie książek miało być odpowiedzią na jego nieczytanie, ale może po prostu wdałem się w swoją matkę, która na wyczekaną książkę byłaby skłonna wydać ostatnie pieniądze, a następnie i tak by jej nie przeczytała.

McCarthy w „Krwawym południku” krytykuje oficjalną, zmitologizowaną historię amerykańskiej męskości i jej toksyczną narrację o dzikim Zachodzie, kwestionuje rozwój amerykańskiej tożsamości narodowej opartej na histerycznym i bezwzględnym podboju. Wtedy tego nie rozumiałem, ale dzisiaj mam poczucie, że on jako pierwszy dał mi do zrozumienia, że nietoksyczna męskość jest nie tylko możliwa, ale to jedyna męskość, która jest trwała. Wymaga jednak intensywnej pracy, która nigdy się nie kończy.

Dopiero całkiem niedawno zrozumiałem, dlaczego do dzisiaj nie zrobiłem prawa jazdy: wcale nie chodzi o to, że jestem leniwy, boję się automobili, nie umiem cofać czy jako wieloletni kawaler pracujący w kulturze nie mogę sobie pozwolić na jakże zbędną fanaberię własnych czterech kółek. Chodzi o coś zupełnie innego, podświadomy lęk, że może kiedyś zdarzyć się konieczność podwózki ojca, a dobrze pamiętam, co musiał przechodzić mój brat wiozący nas z wczasów w Chorwacji powodziowym latem 1997 roku, i jakie komentarze znosił, zanim zatrzymał auto w Nysie, wysiadł i poszedł przed siebie. A mama pobiegła za nim. Mój brat wyparł to wspomnienie, we mnie przez lata pozostawało mocno, podejrzanie wręcz żywe.

„Bardzo popularne jest przekonanie, że istnieje pewien ideał męskości, którego młodzi mężczyźni nie potrafią osiągnąć – świadomość tego niszczy ich poczucie własnej wartości” – komentuje życie chłopaków wspominana wcześniej bell hooks w kanonicznej książce „Gotowi na zmianę” i dodaje: „lęk, że nie będzie umiało się osiągnąć odpowiedniego poziomu męskości, często wyraża się w formie gniewu”, podobnie zresztą jak bezowocne poszukiwanie więzi z ojcem. Gdybym przeczytał książkę hooks odpowiednio wcześniej, szybciej poluzowałbym sobie śrubę i zrozumiałbym lepiej własne usytuowanie i lęki. Może miałbym dla siebie więcej wyrozumiałości, może nie uznawałbym gniewu za coś oczywistego.

Na szczęście moja złość nie szukała towarzystwa, była raczej rozczarowana sobą, dlatego nigdy nie uwiodły mnie wykwity toksycznej męskości Henry’ego Millera i Charlesa Bukowskiego, który do dzisiaj pozostaje podstawą skryptów męskości odrzucających wszystko, co kobiece. Ta męskość wydawała mi się zbyt płytka i jednowymiarowa, zupełnie niepociągająca, do końca życia będę wspominał zawstydzenie, jakie mnie dotknęło, gdy nieznajoma dziewczyna na czwartym roku studiów podeszła do mnie i z onieśmielającą pewnością siebie obwieściła mi, że jestem samcem alfa. Nic o tym nie wiedziałem, ale mogłem się przecież domyślać: nawet najbliżsi koledzy nieustannie odczuwali potrzebę rywalizowania ze mną, chociaż mój gen rywalizacji pozostawał wygaszony niczym czarnobylski reaktor. Jednak w nieświadomy sposób nadal reprodukowałem toksyczne schematy, a za każdym razem, gdy widziałem w sobie ojca, wpadałem w jeszcze większą złość. O tej samonakręcającej się maszynie samopogardy pisał Kafka we wspomnianym już „Liście do ojca”: „Straciłem zaufanie do własnego działania. Byłem niestały, niepewny. Im byłem starszy, tym większy był materiał obciążający, który mogłeś mi przedstawić na dowód mojej bezwartościowości; stopniowo zacząłeś w pewnym sensie mieć naprawdę rację”.

Swoją męskość zbudowałem najpierw wychodząc ze strefy komfortu i robiąc rzeczy, których się bałem, albo z którymi wydawało mi się, że sobie nie poradzę. A na koniec pozwoliłem ojcu je podziwiać. Na pewien czas pomogło, ale nadal czegoś brakowało, ta sprytnie sklecona męskość wydawała się naskórkowa: zdecydowanie zbyt późno zdałem sobie sprawę, że mój lekturowy świat jest zbudowany przez mężczyzn. Zapytany o ulubionych pisarzy, mógłbym wymienić kilku na literę B, ale wśród nich nie znalazłaby się kobieta, może z przekory dodałbym Bowles albo Bachmann – w pewnym momencie, szalenie niekorzystnym dla mojej męskości, zdałem sobie sprawę, że nawet najbardziej empatyczna i subtelna męskość będzie niekompletna bez świadomego wglądu w to, jak wygląda życie kobiety.

Od zawsze moją nieufność budzili pisarze, którzy mieli osiągnąć mistrzostwo w portretowaniu kobiet, te wszystkie „henryjamesy”, które nie dawały żadnych kluczy do współczesności. Zacząłem czytać kobiety, masowo, zwłaszcza coraz popularniejsze eseistki, jak wspominane Solnit i hooks, Emilie Pine czy Maggie Nelson, zachwyciłem się cyklem Ali Smith i mistrzowskimi czytadłami Sally Rooney, i zdałem sobie sprawę, że prawdziwa męskość, taka, która jest mi w naturalny sposób najbliższa, jest czymś skierowanym do wewnątrz: nie jest nastawiona na podziw i uznanie, ale pozostaje świadomym byciem w świecie przepełnionym nierównością, niesprawiedliwością i przemocą wobec kobiet. Tylko wsłuchując się w ich głos i bez strachu rezygnując z własnego nadrzędnego prawa do wielopłaszczyznowej dominacji jest się najbardziej męskim.

W zasadzie nigdy nie lubiłem niczego, co wpisywało się w dominujący schemat męskości, a mężczyzn bałem się jeszcze bardziej niż kobiet. Zawaliłem jednak w życiu zbyt wiele, żeby nazwać się feministą, i widziałem zbyt wielu feministów poniżających swoje partnerki, żeby to miało dla mnie znaczenie: Liz Plank w przywołanej już książce „Samiec alfa musi odejść” przytacza historię feministy, który spanikował, gdy zobaczył, że jego pięcioletni synek trzyma bukiet dla dziadków. Ja codziennie staram się zasłużyć na to, żeby moja dziewczyna uważała mnie za męskiego feministę, który nie boi się bliskości, miłości, wzruszenia, może nawet ZUS-u. A prawo jazdy kiedyś zrobię, żeby zobaczyć dom Bernharda, tego kochanego mizogina. ©

Powrót klasyka i nowa Pine

Wydanego w nowym przekładzie Macieja Stroińskiego „Stonera” Johna Williamsa (wyd. Filtry 2023) nazwano przez wzgląd na długą drogę do sławy „największą amerykańską powieścią, o której nigdy nie słyszeliście”. Opublikowana w 1965 r. trzecia książka Williamsa o akademiku Williamie Stonerze mimo przychylnych recenzji sprzedała się marnie, ale zaliczyła spektakularny comeback niemal pół wieku później, po sukcesie francuskiego przekładu. Nic dziwnego: ta rozkosznie niedzisiejsza powieść o życiu „prostego profesora” amerykańskiej uczelni jest równie uniwersalna, co największe powieści XIX w., z którymi się ją zestawia. ­Niepozorny, chociaż niepozbawiony zrywów chłopskiego serca żywot akademika jest dla zmarłego w 1994 r. pisarza okazją do podjęcia fundamentalnych tematów. Z dystansu przygląda się, jak Stoner walczy o awans klasowy, miłość, pozycję zawodową, przekonania i sens własnego życia. A są te zmagania tak intensywne i niedzisiejsze, że aż piękne ­– za Stonerem przez całe życie, nawet kiedy nas irytuje, podążamy ze ściśniętym sercem.

Prozatorski debiut Emilie Pine (tłum. Olga Dziedzic, wyd. Cyranka 2023) nie ma żadnych atutów jej progresywnego i wzruszającego zbioru esejów „O tym się nie mówi”. Opowieść o nieoczekiwanym przecięciu się dróg tytułowych bohaterek, czterdziestotrzyletniej rozwodzącej się psychoterapeutki Ruth oraz będącej w spektrum szesnastoletniej Pen, zakochanej w koleżance Alice, zawężona do jednego dnia w Dublinie, jest ckliwym składem życiowych banałów, po których bohaterowie poruszają się ze słoniową gracją, w przeciwieństwie do równie zwykłych protagonistów powieści Sally Rooney, również włóczącej się z nimi po stolicy Irlandii. Pine ładuje w tę historię wszystkie najmodniejsze tematy sezonu i jednocześnie zdaje się wierzyć, że technika strumienia świadomości pozostaje idealnym narzędziem do pochwycenia wielogłosowej współczesności. W powieści pohukuje echo „Pani Dalloway”, jednak tam, gdzie Woolf bezkompromisowo uderzała w największe natężenie społecznego systemu opresji, Pine poprzestaje na półśrodkach. Jest wrażliwa i empatyczna, ale ostatecznie jej koniunkturalna książka ma temperaturę ckliwego serialu nadawanego na kanale, o którego istnieniu dawno zapomnieliśmy.

Autor jest pisarzem i redaktorem, za debiutancką powieść „Rzeszot” otrzymał w 2022 roku Nagrodę im. Kościelskich. Sekretarz redakcji kwartalnika „Herito”, mieszka w Nowej Hucie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 13/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Jak nie zostałem mężczyzną