Gwóźdź do trumny III RP

Na naszych oczach powstaje nowy system polityczny. Zadecyduje o tym, jak będziemy żyć i pracować po pandemii.

11.05.2020

Czyta się kilka minut

W oczekiwaniu na nielegalny pochód pierwszomajowy w Warszawie, 1 maja 2020 r. / PRZEMEK WIERZCHOWSKI / REPORTER
W oczekiwaniu na nielegalny pochód pierwszomajowy w Warszawie, 1 maja 2020 r. / PRZEMEK WIERZCHOWSKI / REPORTER

Po przedstawieniu przez kilka krajów europejskich planów wychodzenia z ograniczeń również polski rząd przedstawił swoje zamiary. Od tego momentu wiemy, że ma się to odbywać w czterech fazach – ale nie znamy ani horyzontu czasowego, ani kryteriów, jakie muszą być spełnione, aby przejść od jednego etapu do następnego. Nic też nie wiemy o moralnych dylematach, które nas czekają, i o sposobie, w jaki rząd chce je rozwiązać.

Wiemy, że rząd uważa 13 lat za ważną granicę wieku i 100 m2 za ważny czynnik różnicujący handel, nie wiemy jednak, na jakiej podstawie wyznaczył takie akurat kryteria. W obliczu dramatów w Domach Pomocy Społecznej, które zamieniły się w umieralnie, i upadku setek tysięcy drobnych przedsiębiorców może się to wydawać kwestią trzeciorzędną – ale tak nie jest. Bo na naszych oczach, choć prawie przez nikogo niezauważony, powstaje nowy system polityczny, który zadecyduje o tym, jak będziemy żyć i pracować po pandemii. I nie chodzi o wybory prezydenckie albo o to, że PiS może mieć potem pełnię władzy, którą mało kto w Polsce i na świecie będzie uznawać.

System postpandemiczny

Po 2015 r. PiS budował scentralizowany system zarządzania państwem, w którym opozycja istnieje, ale nie odgrywa istotnej roli, poza tym, że swoim istnieniem legitymizuje wybory. Zmarginalizował też parlament oraz Trybunał Konstytucyjny i starał się zmarginalizować sądownictwo, które obecnie jest w stanie zawieszenia, a podczas wychodzenia z pandemii będzie sparaliżowane (o czym niżej).


CZYTAJ WIĘCEJ: AKTUALIZOWANY SERWIS SPECJALNY O KORONAWIRUSIE I COVID-19 >>>


To, że Polska stała się państwem zdominowanym przez rząd, nie oznacza jednak, że przestały funkcjonować mechanizmy koordynacji czy agregacji interesów. Funkcjonują one nawet (choć często ułomnie) w dyktaturach i państwach totalitarnych. Grupy interesu nie naciskają w nich na parlament, sądy albo media, lecz uderzają bezpośrednio do decydentów, starając się o wpływ na kształt rozporządzeń i projektów ustaw albo, jeśli takich nie ma, na treść dekretów.

Widać to obecnie nawet w państwach, w których mechanizmy demokratyczne funkcjonują, ale proces legislacyjny przebiega tak szybko, że lobbyści nie mają czasu na pracę od podstaw w ramach komisji parlamentarnych i konsultacji społecznych. Nikt nie wie, jak w Niemczech doszło do tego, że akurat sklepy o powierzchni do 800 m2 mogą znów przyjmować klientów, a większe nie, albo dlaczego sklepy budowlane zostały otwarte wcześniej niż świątynie. W Polsce kopalnie, które są jednym z największych źródeł infekcji, a wydobywają węgiel, by go składać potem na hałdy, nadal pracują, podczas gdy salony fryzjerskie, w których łatwo można wprowadzić bezpieczny system sanitarny, nadal są zamknięte. Wytłumaczenie może być tylko takie, że lobby górnicze jest silniejsze i ma lepszy dostęp do rządu niż fryzjerzy.

W Niemczech kilka tygodni temu rząd (po uzgodnieniach z premierami krajów związkowych) ogłosił, że pierwsze restrykcje można będzie znieść, jeśli czas podwojenia się liczby zainfekowanych wydłuży się przynajmniej do 14 dni i współczynnik transmisji spadnie poniżej 1. Oba warunki zostały spełnione. W Polsce oba mierniki nie odgrywają prawie żadnej roli ani w debacie publicznej, ani w argumentacji rządu. Tu proces decyzyjny przebiegał nieco inaczej. Po świętach liczba testów wyraźnie spadła, tym samym spadła liczba zainfekowanych i rząd ogłosił „plan otwarcia”. Współczynnik transmisji wahał się wtedy między 1,05 i 1,3. Inaczej mówiąc: najpierw łagodzono restrykcje, a potem spadły wskaźniki. Wiadomo, że rząd chciał, aby Polacy mogli iść na początku maja głosować, więc – słusznie lub nie – naraził się na podejrzenie manipulacji danymi o liczbie zainfekowanych i zgonów.

„Nowa normalność”

Jest więcej przykładów nasuwających podejrzenia, że szczegóły „planu otwarcia” zostaną podporządkowane interesom wyborczym. Do niedawna restrykcje obowiązywały małe sklepy w galeriach handlowych i do pewnego stopnia supermarkety – ale już nie bazary, gdzie przestrzeganie dystansu i tworzenie zdyscyplinowanych kolejek jest prawie niemożliwe. Kiedy policja wypędzała mieszkańców miast z parków, lasów i bulwarów, na wsi panował błogi spokój. Prawie nikt tam nie nosił maseczek, ludzie odwiedzali się, spacerowali po lasach i żaden policjant się do tego nie wtrącał.

Obecnie już wszędzie, na wsi i w miastach, można obserwować ludzi, którzy noszą maski na jednym uchu albo na brodzie. Nadzieja, że w galeriach będą przestrzegać dwóch metrów odstępu, okazała się daremna, co przyznaje minister Szumowski. Najwyraźniej Polacy uwierzyli rządowi, że Polska radzi sobie lepiej niż inni. Jeśli liczba infekcji poszybuje nagle w górę, opór przeciwko ponownemu zamknięciu kraju będzie tak powszechny, że nawet masowe represje nic na to nie poradzą. Rząd zresztą nie może ich stosować, jeśli zależy mu na przeprowadzeniu wyborów, które choć w minimalnym stopniu zachowają pozory, że są demokratyczne.


WYBORY PREZYDENCKIE 2020: CZYTAJ WIĘCEJ W SERWISIE SPECJALNYM >>>


Rządowe otwarcie jest więc podyktowane interesem partyjnym rządzących i wpływem grup nacisku. To drugie stanowi kontynuację procesu, który mogliśmy obserwować w ostatnich sześciu latach: niektóre grupy interesu, marginalizowane przed 2015 r., teraz to sobie odbijają. Tyle że mają o wiele łatwiej: zamiast urabiać opinię publiczną, organizować konferencje i bankiety dla posłów czy zamawiać analizy i opinie u zaprzyjaźnionych naukowców, wystarczy ponaciskać na urzędników Ministerstwa Zdrowia i kancelarii premiera. „Dotrzeć” do ministra Szumowskiego, premiera Morawieckiego i ich najbliższych współpracowników.

Wiadomo, że Sejm potem szybko i bez dyskusji uchwali to, co wyjdzie z obu resortów. Nikt nie ma szansy tego sprawdzić, a najczęściej są to i tak rozporządzenia, którymi parlament się w ogóle nie zajmuje. To nie na skutek niedopatrzenia powstały rozporządzenia sprzeczne z ustawą albo nawet z konstytucją – taka jest główna cecha nowego systemu władzy, jaki powstaje na kanwie pandemii. Przy faktycznym braku możliwości kontroli aktów prawnych ze strony sądów i parlamentu rząd (i w pewnym sensie nawet minister zdrowia) uzyskał możliwość rządzenia za pomocą dekretów, które formalnie nazywają się rozporządzeniami.

My, obywatele, możemy nie wiedzieć, dlaczego rząd akurat teraz „otwiera gospodarkę” i dlaczego robi to w taki, a nie inny sposób. Dopiero kiedy autorom kolejnego rozporządzenia zdarzy się wpadka i w nieformalnych konsultacjach przeoczą ważną grupę interesów, która zaprotestuje przeciw „nieżyciowym” przepisom, dziennikarze zaczynają pisać o niedopatrzeniach w ministerstwie. Naprawdę zaś jest to rezultat ułomnej „agregacji interesów” w ramach nowego systemu.

W ten sposób, świadomie lub nie, obecna ekipa rządząca wyznacza też ramy owej „nowej normalności”, jaka na nas czeka po czwartym etapie odmrożenia gospodarki. Pandemia działa bowiem jak gigantyczna machina redystrybucji władzy, wpływów i pieniędzy – wielu na tym straci, ale niektórzy zyskają. Reguły redystrybucji powstają właśnie teraz w kuluarach kluczowych resortów.

Czego nie ma w „planie otwarcia”

Szczegółowy, oparty na jasnych, mierzalnych kryteriach „plan otwarcia”, wykraczający poza cztery dowolnie dobrane etapy, dałby obywatelom perspektywę i nadzieję. Jeśli mają oni poczucie, że „to się nigdy nie skończy” i że o długości restrykcji władze decydują arbitralnie, to zamiast ich przestrzegać, będą stosować uniki sprzyjające rozprzestrzenianiu się wirusa. Jesteśmy dość blisko tego scenariusza, czego dowodzą zarówno sondaże, jak i zachowania obywateli na ulicy.

Im wcześniej i im dokładniej zainteresowani dowiedzą się o planach rządu, tym lepiej będą mogli się do nich przygotować i tym trudniej będzie lobbystom taki plan zmienić, bo rząd będzie musiał wyjaśnić powody każdej zmiany. Tym silniej jednak rząd zwiąże ręce nie tylko grupom nacisku, ale i sobie… Konfliktów zaś nie da się uniknąć, ponieważ każda decyzja o „otwarciu” będzie korzystna dla jednych, a niekorzystna dla innych. Można to pokazać na kilku prostych przykładach.

Po pierwsze – szkoły. Kiedyś rząd będzie musiał ogłosić ich otwarcie i najpóźniej wtedy powstanie dylemat, czy i ewentualnie jak uczniowie i nauczyciele mają nadrabiać zaległości. Skrócenie wakacji, wydłużenie roku szkolnego (i semestru letniego w szkołach wyższych) o kilka tygodni byłoby korzystne dla nauczycieli i uczniów, ale uderzy w polskie hotele, pensjonaty, kurorty i miejscowości turystyczne.

Można też przesunąć rok szkolny, przez co wakacje również się wydłużą. Taki plan byłby korzystny dla branży turystycznej, ale zdezorganizowałby następny rok szkolny. Im dalej przesuwa się wakacje, tym prawdopodobniejsze będzie otwarcie granic przez niektóre kraje sąsiednie – wtedy wielu Polaków będzie wyjeżdżać, zamiast wspierać turystykę krajową. Jesień w Polsce bywa chłodna, ale w Chorwacji ciepła.

Kwestia granic. W marcu rząd zamknął je niemal bez uprzedzenia i bez oglądania się na innych. Przy decyzji o ich otwarciu już tak nie będzie, bo to sąsiednie kraje zadecydują o tym, czy Polacy będą mogli wyjechać. Pojawi się dylemat: kogo wpuścić do Polski i na jakich zasadach? Logika epidemiologiczna podpowiada, że najpierw należy wpuszczać obywateli państw, które przy wysokiej liczbie testów wykazują spadające liczby nowych infekcji – np. Austriaków, Słowaków czy Niemców. Logika gospodarcza podpowiada, aby wpuszczać Ukraińców i Białorusinów, którzy są niezbędni w rolnictwie i w sektorze usług. To będzie następny test: czy rząd kieruje się presją grup nacisku, czy potrzebami zwalczania pandemii.

Rynek pracy. Po odmrożeniu gospodarki Polska będzie miała większe bezrobocie niż przed pandemią. Związki zawodowe i lewica już domagają się podwyżki zasiłku dla bezrobotnych, co byłoby korzystne nie tylko dla bezrobotnych, ale też dla tych, którzy pracę mają, bo bezrobotni mają wtedy mniej bodźców, aby szukać zatrudnienia. Nieco mniej kosztowna dla budżetu alternatywa polega na deregulacji rynku pracy, dzięki czemu bezrobotni mieliby więcej bodźców, aby szukać zatrudnienia, i większe szanse, aby je znaleźć. To rozwiązanie byłoby też korzystniejsze dla pracodawców. W drugiej „tarczy” rząd najpierw przedstawił program deregulacji rynku pracy, a potem, zapewne pod presją związków zawodowych, się z niego wycofał. Problem, którym w normalnych warunkach zajmowałby się Sejm i Senat przez kilka miesięcy, został rozstrzygnięty w jedną noc i nikt nie musiał się z tego tłumaczyć.


CZYTAJ TAKŻE

USTRÓJ KACZYŃSKIEGO: Grozi nam, że nasze państwo nie będzie miało głowy. To efekt działania spirali nieufności nakręconej przez jednego rzekomego państwowca >>>


Niektóre z tych dylematów mają charakter wręcz ustrojowy, inne duży ładunek emocjonalny i moralny. Do tych pierwszych należy pozorny drobiazg: uregulowanie zasad korzystania z transportu publicznego. Czy o liczbie pasażerów w jednym wagonie (i odstępie między nimi) ma decydować rząd, samorządy czy sam przewoźnik? Od tych decyzji zależy cała kaskada skutków: opłacalność transportu publicznego i wysokość dotacji ze strony państwa lub samorządów, jeśli pewne połączenia (i przewoźnicy) mają przetrwać ze względów strategicznych albo epidemiologicznych.

Chronić ludzi wbrew ich woli?

Do problemów natury moralnej należy pytanie, jak skutecznie i jednocześnie humanitarnie chronić ludzi wysokiego ryzyka, którzy nie mogą nabyć odporności na COVID-19, bo zarażenie naraziłoby ich na wysoce prawdopodobną śmierć. Na to, jakie emocje nas czekają w tym zakresie, wskazuje nie tylko mało fortunna wypowiedź starosty wysokomazowieckiego, który chciał „oznaczać” domy chorych, ale też reakcje na nią. Pomysł był z minionego, analogowego świata, ale dylemat, który się za nim kryje, jest jak najbardziej aktualny: bez „oznaczenia” nie da się chronić grup wysokiego ryzyka. Pytanie tylko, kogo „oznaczyć”, np. za pomocą aplikacji smartfonowej: chorych, zdrowych czy odpornych?

Trudno sobie wyobrazić, aby po otwarciu granic inne kraje wpuszczały np. Polaków albo Białorusinów na swoje terytorium, wiedząc, jak niska była liczba testów w ich krajach pochodzenia. Mogą się domagać świadectwa odporności, bo tylko ono daje gwarancję, że podróżnik nie roznieci w ich kraju nowego ogniska wirusa.

Tu pojawiają się następne dylematy. Po pierwsze, ta logika wymaga, aby członkowie grup ryzyka dla własnego dobra nie podróżowali w ogóle. To ich nie tylko dyskryminuje, ale też oznacza przyjęcie założenia, że państwo ma prawo ich chronić wbrew ich woli. Po drugie, perspektywa otwarcia lotnisk i połączeń międzynarodowych dla ruchu kołowego (bez obowiązku kwarantanny po przekroczeniu granicy) stanowić będzie silną zachętę do „nabywania odporności”, zwłaszcza dla młodych ludzi, którym grożą jedynie lekkie objawy grypopodobne i dla których podróżowanie jest niezwykle ważne.

Jeśli zaczną się oni świadomie zarażać, aby nabyć wraz z odpornością możliwość podróżowania, dotychczasowe wysiłki powstrzymania pandemii zostaną zniweczone. Ale dziś, kiedy testów jest mało i dostęp do nich trudny, państwo nie byłoby w stanie zapobiec takim praktykom.

Nie mamy odpowiedzi na pytanie, jak chronić członków grup ryzyka po przywróceniu normalnej komunikacji w kraju, wbrew ich woli, ale nie stygmatyzując ich. Rząd milczy, choć ten dylemat wkrótce rozpali opinię publiczną do białości. Kiedy rząd każe samorządom otworzyć szkoły i ani rodziny z osobami o wysokim ryzyku, ani samorządy nie będą wiedziały, jak sobie z tym radzić, zwłaszcza jeśli wśród osób o wysokim ryzyku będą też nauczyciele.

Rozwiązanie może przynieść tylko szczepionka, jej nieograniczona dostępność i powszechny obowiązek szczepień. Problem w tym, że zanim to nastąpi, mogą minąć dwa lata, a szkoły trzeba będzie otwierać nieco wcześniej. Z powodów sanitarnych rozsądniej byłoby najpierw wpuścić do szkół uczniów starszych, którzy psychicznie są w stanie przestrzegać zasad bezpieczeństwa. Rząd jednak najpierw otworzył żłobki i przedszkola, bo logika finansowa i ekonomiczna okazała się silniejsza.

Prawdopodobnie o wiele wcześniej niż szczepionka dostępny będzie test na przeciwciała, który umożliwia wydawanie „świadectw odporności”. Niektóre kraje już to robią, wbrew zaleceniom WHO, która wątpi, czy przebyta infekcja daje odporność.

Prawny galimatias

Pandemia to ostatni gwóźdź do trumny III RP. Pierwszy raz jej ustrój zmienił się po wejściu do UE, kiedy część legislacji przeniesiono do Brukseli i Strasburga. Drugi cios przyszedł po 2015 r., kiedy PiS rozmontował prawie wszystkie mechanizmy ograniczające pole manewru rządu. Częściowo udane próby podporządkowania rządowi i prezydentowi sądownictwa już przed wybuchem pandemii spowodowały zastój i paraliż w sądach. Wzrosła liczba wakatów, niezałatwionych spraw, wydłużyły się procesy.

Do tego dochodzą sprawy bieżące, rozpoczęte podczas pandemii. Sprzyja ona wzrostowi liczby sporów i konfliktów: turyści odwołali rezerwacje i teraz się kłócą z biurem podróży, hotelem, linią lotniczą o odszkodowania i zwroty kosztów, najemcy bez bieżących dochodów przestają płacić czynsz, konsumenci nie spłacają kredytów. Do tego dochodzi obciążenie sądów w wyniku mnożenia przesadnych i częściowo nawet bezprawnych sankcji, jakimi rząd obwarował ograniczenia ruchu podczas pandemii.

Niechlujstwo legislacyjne zdarzało się w tym okresie wszędzie, ale po „otwarciu” będzie ono działać na korzyść pozywającego. Sądy czeka potężna fala pozwów i procesów. W ostatnich tygodniach władze zakwestionowały jedną z podstawowych zasad praworządności, która obowiązywała nawet w PRL. Wedle niej ciężar dowodu popełnienia przestępstwa spoczywa na państwie, a obywatel nie musi dowieść swojej niewinności. Zasadę tę postawiono na głowie za pomocą aplikacji „Kwarantanna”. Obywatel korzysta z niej, aby udowodnić, że warunków kwarantanny nie naruszył, to znaczy, że nie popełnił przestępstwa.

Z tego galimatiasu jest tylko jedno szybkie i w miarę bezbolesne wyjście, które jednocześnie trochę odciąży sądy: powszechna amnestia za wszystkie czyny karane na podstawie rozporządzeń Ministra Zdrowia z wyjątkiem tych, wobec których prokuratura będzie w stanie przedstawić nie tylko materialne dowody i podstawę prawną, ale i wykazać, że czyn był społecznie szkodliwy, a kara proporcjonalna i celowa.

Na szczytach władzy pandemia też przetasowała szeregi. Przez pięć lat Zbigniew Ziobro i jego ludzie w Ministerstwie Sprawiedliwości walczyli o podporządkowanie sobie prokuratury i sądów, a podczas pandemii musieli bezradnie obserwować, jak cała władza nad obywatelami przeszła z dnia na dzień w ręce policji i inspekcji sanitarnej, zaś prokuratura i sądy zostały zamknięte – na mocy rozporządzeń ministra zdrowia. Nagle okazało się, że bezzębny Senat, który może tylko opóźnić legislację, jednak realnie decyduje o dacie wyborów prezydenckich (choć nie tak, jak chciałby) i że kontrola nad Pocztą Polską może być ważniejsza niż kierowanie ministerstwem obrony. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Profesor nauk społecznych na SWPS Uniwersytecie Humanistyczno–Społecznym w Warszawie. Bada, wykłada i pisze o demokratyzacji, najnowszej historii Europy, Międzynarodowym Prawie Karnym i kolonializmie. Pracował jako dziennikarz w Europie środkowo–wschodniej, w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 20/2020