Ustrój Kaczyńskiego

Grozi nam, że nasze państwo nie będzie miało głowy. To efekt działania spirali nieufności nakręconej przez jednego rzekomego państwowca.

11.05.2020

Czyta się kilka minut

 / STANISŁAW KOWALCZUK / EAST NEWS
/ STANISŁAW KOWALCZUK / EAST NEWS

Prawdziwą klęską żywiołową, która trapi nas w obecnej dobie, nie jest epidemia koronawirusa, lecz polityka. O ile w przypadku tej pierwszej plagi można mieć spore zaufanie do badaczy i – mniejsze – do urzędników od ochrony zdrowia, że potrafią przyspieszyć moment, kiedy będziemy w miarę bezpieczni, to w przypadku drugiej nie ma takiego, co by znał remedium.

Choć widać, że za obecny stan patologii w sposób niewspółmiernie duży odpowiada jeden człowiek, to daremna jest wiara, iż po ewentualnym odejściu Jarosława Kaczyńskiego na emeryturę organizm pozbędzie się gorączki i minie stan zapalny. Przypisywanie prezesowi PiS nadludzkich zdolności kreowania zdarzeniami i lepienia ludzi na swoje złe podobieństwo, wszystkie odruchy wrogości, litanie zarzutów są tylko histerycznym odruchem niedojrzałości, pokrywającej ogólne zgnuśnienie. Taki z niego czarnoksiężnik, jakie z nas wszystkich elfy.

Albo my ich, albo oni nas

Ten polityk, wiedziony przemożną zasadą nieograniczonej nieufności, szukania wroga, tropienia spisku dzięki wytrwałości oraz bystrości umysłu (bynajmniej nie nadzwyczajnej: dziś, zaślepieni jego władzą, zapominamy, ile pomyłek popełnił i złych ocen dokonał), zdominował najpierw istotną część politycznego spektrum, bliskiego biegunom tradycji, wspólnoty i solidarności. Potem zapanował nad instytucjami państwa, obsadzając wszędzie służalczych funkcjonariuszy partii. Czy ten sukces – bo przetrwać 30 lat bez noża w plecach to sukces – nie świadczy o tym, że proste równanie „albo my ich, albo oni nas” jest słusznym założeniem co do natury polityki, właściwym kluczem do działania w sferze publicznej?

To jedna z najbardziej przykrych myśli, które się nasuwają, gdy pytamy o wnioski z końcowej fazy drogi Jarosława Kaczyńskiego. Może jego spiskowa mentalność i podejrzliwy stosunek do każdego wcale nie są „chorobliwe”, jak często się to określa, tylko całkiem adekwatne, bo skoro polityka jest ciemnym zaułkiem, to wchodzić weń powinni tylko ci, którzy mają oczy dookoła głowy? A może to jedynie wynik działania samosprawdzającej się przepowiedni, rodzaj toksycznego błędnego koła – im dłużej Kaczyński działał na pierwszym planie wszystkich węzłowych momentów III RP, tym bardziej jego mentalność i zrodzone z niej metody sprawiały, że świat polityki upodabniał się do ciemnego zaułka? Ludzie chcący grać w trochę jaśniejszą grę wypadali. Czasem dlatego, że otwartość znaczyła w ich przypadku naiwność.


CZYTAJ WIĘCEJ

PREZES, PARTIA, PAŃSTWO. Rozmowa z Antonm Dudkiem: Jeśli zamieniacie Kaczyńskiego w potwora, nie możecie go zrozumieć. Jego władza ma ograniczenia, a on cofał się już kilka razy.


Biografowie Kaczyńskiego często wskazują, że jego – słuszne z perspektywy lat – rozczarowanie bylejakością kolejnych elit lat 90., twórców niedopieczonych przemian państwa, już nie całkiem wschodniego, ale nie dość zachodniego, stanowi korzeń obecnego maksymalizmu prezesa PiS, niezdolności do zadowolenia się cząstkową władzą i niecałkowitym sukcesem pisowskiej rewolucji. Wiadomo również, że były w pierwszej dekadzie III RP problemy o czysto agenturalnym charakterze, np. na polskiej drodze do NATO, i Kaczyński w swojej nieufności chociażby wobec dworu Wałęsy wcale nie był paranoikiem. Zgoda, mógł mieć kiedyś rację, ale po dwudziestu kilku latach, w zupełnie innych warunkach zewnętrznych i przy znacznie posuniętej dojrzałości struktur polskiej polityki, zasada nieograniczonej nieufności doprowadziła naszą wspólnotę do granic rozpadu. Nie tylko symbolicznego, emocjonalnego, ale też grożącego funkcjonalnym paraliżem państwa.

Proces wypłukiwania resztek zaufania z codziennej praktyki politycznej trwał już od kilku lat. Publicyści, w tym niżej podpisany, ogłaszali raz po raz, iż sięgnął dna, by wkrótce się okazywało, że może być jeszcze gorzej. Dopóki jednak życie społeczne toczyło się we w miarę niezakłócony sposób, w dodatku w przyzwoitych warunkach gospodarczych, mogło się wydawać, że ta patologia dotyczy tylko wąskiej klasy ludzi, których działalność – choć budząca nieraz oburzenie, a czasem i śmiech – miała, owszem, zły, ale dość ograniczony wpływ na codzienność i dążenie każdego z obywateli do skromnego szczęścia. Wystarczyło nie mieć konta na Twitterze, by człowieka omijało trzy czwarte tego, co chciało uchodzić za życie polityczne. I często, niestety, uchodziło.

Potencjał nieufności jako realnego paliwa polityki właśnie się jednak wyczerpał.

Gdy nikt nie wierzy nikomu

Epidemia, zawieszając funkcjonowanie życia społeczeństwa i państwa, przyspieszyła proces, w którym konsekwencje zasady nieograniczonej nieufności dopchnęły nas do ściany. Nikt nie może pozostać wobec tego obojętnym, nawet ci, którzy wcześniej słusznie nie chcieli tracić czasu na zagłębianie się w owej, jak ją nazywa nasz dziennikarz polityczny Andrzej Stankiewicz, pornografii politycznej.

Oto rzekomy państwowiec prawie samodzielnie doprowadził do sytuacji, w której istniało – a właściwie do dziś istnieje – ryzyko, że państwo, którego dobro od 30 lat jakoby spędza mu sen z powiek, nie będzie miało głowy. Bo pojawi się na stanowisku prezydenta wakat w okolicznościach, których konstytucja nie przewiduje, nie będzie zatem jasne, jak ten wakat tymczasowo obsadzić. Wszystko to, co się dotychczas zdarzyło, odkąd w połowie marca rozsądni ludzie zauważyli, iż w warunkach epidemii nie wolno prowadzić kampanii i wyborów na dotychczasowych zasadach, a także wszystko to, co jeszcze nas może spotkać w związku z tymi wyborami, można opisać właśnie jako działanie spirali narastającej nieufności.

Żadne z rozwiązań, które pojawiały się na stole, nie było wolne od wad. Każde wymagało ogólnej zgody, że w obliczu sytuacji wykraczającej poza ramy stworzone dla nagle utraconej normalności trzeba działać nadzwyczajnie, ustąpić, przełknąć żabę, znaleźć mniejsze zło. Na przykład dając prezydentowi, którego nawet w jego własnej partii mało kto ceni, w prezencie jeszcze dwa lata na urzędzie. Albo zachęcając władzę o dobrze udokumentowanych ciągotach zamordystycznych do wzięcia sobie, na chwilę, na kredyt, uprawnień stanu wyjątkowego.

Żadne z tych rozwiązań nie miało szans, bo po każdej kolejnej sesji głuchego telefonu między władzą a opozycją narastało przekonanie, że w tej grze nikt nikomu nie wierzy.


WYBORY PREZYDENCKIE 2020: CZYTAJ WIĘCEJ W SERWISIE SPECJALNYM >>>


Źródłem była oczywiście fiksacja Kaczyńskiego, by za wszelką cenę kontynuować projekt spychania przeciwników w kozi róg – bo do tego niezbędna jest druga kadencja Andrzeja Dudy, czy raczej jego długopis. A że wkrótce potem same partie opozycyjne przestały w ogóle brać pod uwagę propozycje wychodzące z okolic PiS, to już logiczna tego konsekwencja, której ofiarą padły także pierwsze próby negocjacyjne podjęte przez Jarosława Gowina. Inna sprawa, że cała opozycja wpadła szybko w sidła wzajemnych podejrzeń – jakby szefowie PSL, Lewicy czy Platformy byli tylko pilnymi uczniami w klasie doktora Kaczyńskiego.

To, że w efekcie straceńczego oporu Gowina odsunięty został najgorszy wariant wyborczej farsy, nie znaczy jeszcze, że mamy za sobą punkt kulminacyjny. Na razie nastąpiło jedynie zawarcie króciutkiego rozejmu, który można wykorzystać na przywrócenie takiego minimum wiarygodności wyborom, żeby były godne tej nazwy. Jak bardzo jednak ten rozejm jest kruchy i do jakiego stopnia każdy wciąż ogląda się za siebie, pokazuje to, że w dwie doby po jego zawarciu istniało poważne ryzyko, że wybory będą… za dwa tygodnie. Kaczyński mógł bowiem skorzystać z faktu, iż Gowin pomógł mu przyjąć „ustawę kopertową”, i nie zawracając sobie głowy żadnymi obiecanymi byłemu wicepremierowi nowelizacjami kodeksu wyborczego, urządzić Dudzie reelekcję jeszcze w maju. Także dlatego, że rozejm zakładał kluczową rolę dwóch instytucji – Państwowej Komisji Wyborczej i Sądu Najwyższego – które wprawdzie trudno uznać za bastiony opozycji, ale nie są bez reszty podporządkowane Kaczyńskiemu. On zaś nigdy nie czuje się w takiej sytuacji pewny.

Sztylety i pakiety

W chwili zamykania tego numeru nie było jasne, jak bardzo ten wariant był prawdopodobny, co mu zapobiegło i co się zdarzyło w trakcie sobotnich narad przy Nowogrodzkiej. Ale znamienny dla szulerskiej famy Kaczyńskiego jest już sam fakt, że taki piętrowy absurd i wykiwanie partnera mieściły się obserwatorom sceny politycznej w głowach. Skądinąd Gowina na pewno, jeśli nie teraz, to wkrótce, spotka „zemsta” prezesa – to słowo pada we wszystkich analizach bieżącej sytuacji i nikt się już nie dziwi, że weszło na stałe do naszego słownika politycznego. Można się pocieszać, że nie ma w nim jeszcze na razie „sztyletu”, „trucizny”, „końskich łbów w pościeli” czy „wanny z kwasem”.

Rozejm zatem. Jak zostanie wykorzystany, okaże się już w najbliższych dniach i musimy wszystkim szatanom, którzy przy tym będą czynni, patrzeć na ręce. Przeformułowanie groteskowego w swej dziurawości prawa o głosowaniu korespondencyjnym tak, by zdążyć na przełom czerwca i lipca, jest niebanalnym wyzwaniem – znów dającym się przeprowadzić tylko pod warunkiem choćby elementarnego zaufania. Na przykład do ekspertów, którzy przychodzą ze ściśle określonym katalogiem warunków do spełnienia (nie wystarczy, jak zapewnia odpowiedzialna za nowelę Jadwiga Emilewicz, przywrócić rolę Państwowej Komisji Wyborczej). Należałoby uwierzyć, że nie czynią tego „na zlecenie” opozycji, nawet jeśli Fundacja Batorego, pod egidą której pracowali, była zawsze krytyczna wobec programu politycznego i metod PiS.

Niestety, sygnały wysyłane z różnych pięter obozu władzy nie napawają optymizmem. Stałym ich motywem jest uporczywe zrzucanie winy za niemożność przeprowadzenia „demokratycznych” wyborów na opozycję i oporne samorządy.


CZYTAJ TAKŻE

GWÓŹDŹ DO TRUMNY III RP: Na naszych oczach powstaje nowy system polityczny. Zadecyduje o tym, jak będziemy żyć i pracować po pandemii. Tekst Klausa Bachmanna >>>


Jeśli PiS zakłada, że pozostając w stałej kontrze wobec innych partii i niezależnych włodarzy gmin, dokona tylko paru kosmetycznych zmian w ustawie i pośle nam pakiety do domów, to wkrótce wrócimy do sytuacji, która gnębiła jeszcze tydzień temu tę część obywateli, która uznaje, że choć na politykę narzekać trzeba, to wybory są święte. A gnębiła pytaniami: czy wziąć udział w kulawej procedurze niespełniającej co najmniej części warunków, które dla demokratyczności wyborów określa konstytucja? Czy zbojkotować wszystko? Czy legitymizować swoim podpisem kulminacyjną fazę lekceważenia prawa i procedur przez PiS – w nadziei, że się mu trochę pokrzyżuje szyki i że trudniej jest fałszować wybory, w których wzięło udział 20 milionów ludzi, niż kiedy zagłosują tylko dwa miliony?

Wyjść z mgły

Dla pytania, czy w warunkach urągających praworządności jest szansa popchnąć pozornie beznadziejną sytuację do przodu, jedynym punktem odniesienia w żywej pamięci są lata 1988 i 1989. Wiedząc o wszystkim, co się zdarzyło potem, zapominamy, w jakiej mgle były wówczas środowiska opozycyjne (a i władza komunistyczna także – jak się okazuje po lekturze archiwaliów i dzienników). Być może jednym z największych osiągnięć III RP było to, jak bardzo przyzwyczaiła nas do przewidywalności, jak pomimo rozmaitych wstrząsów i przesadnej retoryki, wszelkie kluczowe momenty decyzyjne były obwarowane nudą. Dziś pierwszy raz od 30 lat znów nie wiemy, co nas może czekać – nie tylko w kwestii obsady urzędu prezydenta albo tego, kto zastąpi konającą Platformę w roli głównego ośrodka opozycji – ale w odniesieniu do podstawowych życiowych spraw, zaburzonych przez pandemię i kryzys gospodarczy, który będzie skutkiem obecnych restrykcji.

Tym bardziej w tej sytuacji widać, jak anachroniczne – poza tym, że niesympatyczne – jest myślenie o państwie, które narzuca nam od parunastu lat Kaczyński. W dodatku przy braku wyrazistej alternatywy, jakby wszyscy uznali, że jego formuła „socjal plus antykomunizm” jest wieczna. Dziś, kiedy państwo musi rozstrzygać epidemiczne dylematy, obsesja prezesa PiS na temat aparatu siłowego, wymiaru sprawiedliwości, rozliczeń historycznych i tożsamości narodowej wydaje się jak z innej planety.

Jeśli pod wpływem taktycznych talentów Kaczyńskiego i siły jego perswazji wyborczej cała klasa polityczna zapomina, że dbać o wspólnotę można tylko stosując kompromis i pamiętając, że wszyscy jedziemy na tym samym wózku, to wpuszczenie do tego zatrutego akwenu świeżej wody – czyli wiary w proste zasady i kilku kropli nadziei – jest wyzwaniem i wezwaniem dla każdego z nas z osobna.

Udział w życiu politycznym – np. poprzez głosowanie, nawet jeśli budzi estetyczny opór – wydaje się w tym kontekście lepszym wyborem niż piękna izolacja. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 20/2020