Raphael Rogiński: pracując nad nową płytą, czułem się jak dziecko

Wtedy razem z kuzynem odczepialiśmy nocą łódkę i dryfowaliśmy po jeziorach Suwalszczyzny. Chodziło o to uczucie - plątania się po wodzie.

27.08.2023

Czyta się kilka minut

Morze Gościnne
Raphael Rogiński, 10 sierpnia 2023 r. / DZIĘKI UPRZEJMOŚCI PAVEL SAVITSKI I SVMERKI

Szukałem kiedyś Raphaela Rogińskiego. Miałem do niego jakąś ważną sprawę, więc pisałem i wydzwaniałem kilka razy dziennie. W końcu skontaktowałem się z zaprzyjaźnionym z nim muzykiem. „Nie odbiera? To pewnie jest w Odessie” – usłyszałem. Zdziwiło mnie to, ale połowicznie. Wiedziałem już wtedy, że gitarzysta jest obieżyświatem; że podróżowanie jest niejako wpisane w jego wizję muzyki uniwersalnej – ścieżki dźwiękowej dla „kochającego świat współczesnego człowieka”.

Bywały lata, kiedy połowę roku Rogiński spędzał poza Polską. Jego wyprawy były zwykle brzemienne w nagrania. Oglądanie ortodoksyjnych surferów na plażach Tel Awiwu owocowało żydowskim surf-rockiem Alte Zachen, tygodnie spędzone w Lublanie przyniosły współpracę z fantastycznym psych-folkowym trio Širom, a włóczęga po krajach Maghrebu nadawała nowy wymiar inspirowanych Johnem Coltrane’em kompozycjom. Były też podróże bliższe. Jak choćby na Kurpiowszczyznę, której niezwykłą historię gitarzysta odkrywał u boku wokalistki Genowefy Lenarcik w duecie Żywizna. Nie dziwiło mnie więc, że Rogiński zniknął. Ale dlaczego w Odessie?

– Odessa pojawiła się w moim życiu zupełnie spontanicznie – tłumaczy Rogiński. – Któregoś razu po prostu tam poleciałem i od razu odnalazłem coś swojskiego, dobrze znajome kody. A musisz wiedzieć, że moja babcia od strony matki miała w sobie dużo z tego nieuchwytnego, egzotycznego wówczas dla mnie wschodu. Była bardzo dystyngowana, ale na wschodnią modłę. Nie rosyjską, ale tatarską, kaukaską, uzbecką. Miała lekko skośne oczy, bardzo ciekawą urodę. Pochodziła z Krymu. Pomyślałem więc, że podróż w okolice Odessy będzie ciekawym nawiązaniem do rodzinnej historii. Pojechałem raz, drugi, trzeci i ciągle potrzebowałem tam wracać. Były takie lata, kiedy bywałem w Odessie pięć, sześć razy.

Rogiński latał nad Morze Czarne nie tylko ze względów osobistych. Zafascynowała go wielokulturowość Ukrainy. Przyglądanie się, jak odradzają się tam kolejne mniejszości. Z ekscytacją opowiada o całych rodzinach ortodoksyjnych żydów spotykanych podczas nocnych spacerów po Kijowie, o tatarskich weselach w Odessie, o gruzińskich knajpkach, o Grekach zamieszkujących tamte okolice od czasów antycznych.

– To był świat, który pomimo trwającej już wojny podnosił się, rozwijał i stawał przyjaźniejszy niż wiele krajów zachodniej Europy szczycących się programami dla mniejszości – twierdzi Rogiński. – A w Ukrainie chasyd reklamował telefonię komórkową; w Polsce pewnie badania wykazałyby, że w ten sposób nie da się sprzedać tego towaru.

Łódź Jazona

Efektem podróży po Ukrainie i – szerzej – basenie Morza Czarnego jest album „Talàn”, który ukaże się 7 września. Jak to bywa u Rogińskiego, nie jest to nagranie z ducha folkowe czy utrzymane w etnomuzykologicznych ryzach. Gitarzysta przyznaje, że obsesyjnie zgłębia historie miejsc, które odwiedza, natomiast ich muzyczne tradycje nie zawsze znajdują się w centrum tej kwerendy. Równie ważna jest historia, lokalne ­wierzenia i zwyczaje. Ważni są też napotkani po drodze ludzie. Wreszcie nie mniej istotny w tym wszystkim jest sam podróżujący: towarzyszące mu emocje, wizje i skojarzenia.

– To jest o mnie tam – mówi w pewnym momencie Rogiński, a to krótkie, niepozorne zdanie jest uniwersalnym kluczem do jego twórczości.

Wyławiam to zdanie tym szybciej, że wyróżnia się na tle potoczystych, niemal baśniowych opowieści snutych raz za razem przez Rogińskiego. A może raczej „snutej”, bo jego muzyka wydaje się czasem spoiwem, portalem, za sprawą którego spotykają się bohaterowie z różnych stron świata i z różnych epok. Dlatego jednym z symboli Odessy jest dla Rogińskiego dom genialnego skrzypka Dawida Ojstracha, dom, w którego piwnicach zdzierają dziś gardła metalowe i hard­core’owe zespoły. Dlatego puentą dla opowieści o podróżowaniu po Dobrudży może być wspomnienie przyjemnego wieczoru w Mostarze. Wszystko się ze sobą łączy, wszystko ma znaczenie.

Rozmowa o kolejnych utworach z „Talàn” szybko zbacza ze ścieżek wyznaczonych przez tradycje i gatunki. Kiedy pytam o rozpoczynający płytę ­„Elektron”, nawiązuję do intymnego brzmienia płyty, za sprawą którego wydaje mi się, że właśnie słyszymy prąd płynący ze wzmacniacza. Nie tędy droga. Okazuje się, że tytuł odnosi się do greckiej nazwy bursztynu. Cennego towaru, którego odwieczne podróże były dla Rogińskiego inspiracją. „Cliffs and the Sea” natomiast to impresja na temat tego, że budując piękno, rezygnujemy z innego piękna. Że aby coś wziąć, trzeba coś stracić. Nie warto więc żałować klifów pożeranych przez morze, bo w ten sposób powstaje inny, równie piękny krajobraz.

Zauważam od razu, że to myśl bliska duchowi improwizacji: wybranie jednego dźwięku oznacza pominięcie wszystkich innych. Rogiński chyba nie jest przekonany, a ja wreszcie łapię się na tym, że próbuję przyszpilić coś, czego przyszpilać nie warto. Próbuję zakotwiczyć muzykę, która wyrywa się już na otwarte morze. „Płyńmy więc” – myślę i proszę gitarzystę o przybliżenie charakteru „Talàn”.

– Pracując nad tą płytą czułem się jak w dzieciństwie, kiedy razem z kuzynem odczepialiśmy nocą łódkę i dryfowaliśmy po jeziorach Suwalszczyzny. Przykrywaliśmy się futrami i udawaliśmy wikingów. Kładliśmy świeczki na wodzie, a ja grałem na cytrze. Chodziło mi właśnie o to uczucie – takiego powolnego plątania się po wodzie. Tylko że teraz to jest łódź Jazona, a ja płynę po złote runo do Kolchidy.

Mitologiczny zwrot w twórczości dotyczy jednak nie tylko kultury, ale także tożsamości. Rogińskiemu zależy na tym, aby ukazać bogactwo wpływów, które przez weki kształtowały Europę Wschodnią. W jego opowieści równie ważne miejsce, co Bułgarzy i Rumuni, zajmują spowinowacone z Chorwatami ludy perskie czy obecni na terenie dzisiejszych Węgier Hazarowie. Znaczenie judaizmu czy kijowskiej Cerkwi zrównane jest zaś z wierzeniami starowierców spod Babadag czy pogan zamieszkujących wsie bułgarsko-tureckiego pogranicza. Ta mozaika nie jest budowana na pokaz.

Szereg wpływów, który przekłada na muzykę w procesie przypominającym pisanie automatyczne, ma poważne, polityczne tło: – Chodzi o wysiłek potrzebny, by dostrzec mnogość starych wschodnioeuropejskich kultur i stać się ich częścią. O potrzebę ich wzmacniania i budowania mitologii regionu poza destrukcyjnym kolonializmem rosyjskim.

Nowa Europa Wschodnia

Czerpiąc z bogactwa tradycji Europy Wschodniej, Rogiński stara się pokazać, że rosyjska inwazja na Ukrainę nie skazuje naszej kultury na emigrację w stronę Zachodu. Przeciwnie, powinniśmy teraz jak najpilniej studiować tę część świata, nagłaśniać opowieści i głosy długo wyciszane przez Moskwę, dostrzegać ich wartość i w oparciu o nie przebudowywać tożsamość swoją i regionu. Rogiński jest tu optymistą. Dlatego w czasach, kiedy Morze Czarne kojarzy się z minami, Wyspą Węży i blokadą ukraińskich portów, wraca do starożytności. Przypomina, że Grecy nazywali ten akwen Morzem Niegościnnym, by – poznawszy je lepiej – przemianować je na Morze Gościnne. Nie wszystko więc stracone.

– Mam wrażenie, że odkąd wybuchła wojna, wiele osób w tej części świata zaczęło się zastanawiać nad swoją tożsamością – tłumaczy. – Dotyczy to oczywiście Ukraińców, ale także innych narodów. Niedawno wróciłem z Kaukazu i widzę, że to się dzieje. Wojna to tragedia, która zmienia świat na wiele sposobów. W tym przypadku świadomość tego, kim i skąd jesteśmy, dojrzewa i czyni nas mocnymi. Wielu ludzi zdało sobie sprawę z tego, że ma swoją kulturę, że ona jest ważna i że nie można się jej wstydzić.

Takie procesy zachodzą nie tylko w Europie Wschodniej i Kaukazie, ale także dalej w głąb Azji, by przytoczyć głośne artykuły kazachskiej badaczki Botakoz Kassymbekowej o wpływach rosyjskiego i radzieckiego imperializmu na współczesny Kazachstan i Tadżykistan. Aby prowadzić taki dialog, nie trzeba jednak dalekich podróży. Można go prowadzić także w Warszawie, gdzie coraz wyraźniej słychać głosy artystów i artystek z Ukrainy i Białorusi. Rogiński stara się im pomagać w docieraniu do polskiego odbiorcy. Razem z Dimą – działającym w Warszawie białoruskim promotorem wydarzeń kulturalnych, gitarzysta organizował charytatywne koncerty dla Ukrainy. Tłumaczy, że obok zbierania pieniędzy ważne w tych wydarzeniach było wspólne działanie: uchodźcy byli zaangażowani w sprawy stricte organizacyjne, prowadzili konferansjerkę, grali muzykę, czytali poezję. Rogiński coraz częściej widzi ich także na swoich warszawskich koncertach, gdzie dużą część publiczności stanowią Ukraińcy i Białorusini.

Zdaniem gitarzysty obecność twórców zza wschodniej granicy wpływa na polską scenę na wiele sposobów. Nie chodzi jedynie o pomnożenie talentów, o wprowadzenie na nią nowych głosów i ­tradycji: – Mam wrażenie, że wielu artystów z Ukrainy czy Białorusi ma bardziej profesjonalne podejście do sztuki niż Polacy. Możemy się od nich wiele nauczyć, bo trochę się w tym zakresie rozleniwiliśmy, straciliśmy z oczu większą ideę. Na szczęście wygląda na to, że czasy znienawidzonego przeze mnie postmodernizmu i traktowania wszystkiego z dystansem, przymrużeniem oka wreszcie się kończą.

Przywołany tu dialog między kulturami, wspólne inicjatywy i rozmyślania na temat dalszych losów Europy Wschodniej nie mogą przykryć dramatów rozgrywających się w Ukrainie i, co za tym idzie, w życiu wielu uchodźców. Rogiński podkreśla, że nawet jeśli nie grozi im deportacja, to codziennie przeżywają osobiste traumy: – Wielu z nich od dawna nie widziało swoich rodzin i nie wiedzą, kiedy to się zmieni. Gdy przyjechałem z matką do Polski w latach 80., zabrali mi paszport. Miałem sześć lat i byłem podejrzewany o szpiegostwo, bo przyjechaliśmy z Niemiec Zachodnich. I chociaż komunizm upadł, długo czekałem, aż tę sprawę uda się odkręcić. Z tego powodu przez wiele lat nie miałem w ogóle kontaktu z ojcem, który został w Niemczech. Wiem, co to jest współżycie z granicami, z niemożnością ich przekroczenia. Dobrze znam te dramaty.

Sny o Dakarze

W ostatnim czasie Rogiński współpracuje nie tylko z mieszkańcami Warszawy, którzy dotarli do niej ze Wschodu. Nieprzerwanie spogląda także na południe. W stronę Afryki Zachodniej i psychodelicznej, mistycznej muzyki tej części świata. W rezultacie jeszcze przed wybuchem pandemii założył zespół Hizbut Jámm z senegalskim wokalistą, poetą, aktorem i gitarzystą Mamadou „Góo” Ba, grającym na korze elektrycznej Burkińczykiem Noumsem Dembele oraz perkusistą Pawłem Szpurą.

– Hizbuty to były religijne, sufickie grupy wokalne działające w Senegalu – tłumaczy Rogiński – zawiązywane często na uniwersytetach. W swojej działalności podkreślały brak zgody na kolonializm i jego zaczadzenie. Za pomocą odwołań do mistyki wyzwalały ludzi: zarówno tych wykonujących muzykę, jak i słuchaczy.

Gitarzysta wspomina, że kiedyś mieszkał z „Góo” po sąsiedzku. Spotykali się we dwóch i improwizowali: Rogiński grał, a Senegalczyk układał kolejne wersy w języku wolof. Dotykał w nich dramatów, których był świadkiem pracując z dziećmi na ulicach Dakaru i Marsylii. Praca szła im podobno tak szybko, że po kilku spotkaniach mieli w zasadzie materiał na parę albumów. Gitarzysta ma teorię, skąd ta łatwość.

– Miałem kiedyś serię snów, w których latałem nad Dakarem jako orzeł – wspomina Rogiński. – Trzy takie sny w tydzień. To było bardzo dawno temu. Opowiedziałem o tym „Góo”, którego to w ogóle nie zdziwiło. Powiedział mi wtedy, że gram i w ogóle poruszam się, jak ludzie z plemienia Fulani. I ja to rzeczywiście zacząłem dostrzegać. Zbieram nagrania psychodelicznych zespołów z Afryki, ale to właśnie po tych snach zacząłem grać inaczej.

Debiutancki album Hizbut Jámm ukaże się jeszcze w tym roku. Punktem wyjścia jest z jednej strony stary psychodeliczny rock z Afryki Zachodniej (zwłaszcza z Senegalu), a z drugiej The Jimi Hendrix Experience i brzmienie płyty „Electric Ladyland” (1968).

Ale nie chodzi tylko o trans: – Kiedy kilka lat temu rozmawialiśmy z „Góo” o powołaniu zespołu, chcieliśmy, żeby zarówno w tekstach, jak i w muzyce dawał nadzieję – tłumaczy Rogiński. – Żeby utwory były tylko i wyłącznie o niej. Cały czas. Dlatego grupę nazwaliśmy Hizbut Jámm – „bractwo pokoju”. Jakbyśmy wiedzieli, że zaraz to będzie nam wszystkim bardzo potrzebne. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i krytyk muzyczny, współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Autor książki „The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side” (2018 r.).

Artykuł pochodzi z numeru Nr 36/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Morze Gościnne