Tęsknota Łotra

Wszelkie starania ludzi, którym wydaje się, że są dobrzy, mogą się okazać warte tyle samo, co jeden akt człowieczeństwa kogoś, kto sam siebie uważał za złego.

26.03.2018

Czyta się kilka minut

Antonello da Messina „Ukrzyżowanie” (1475),  Królewskie Muzeum Sztuk Pięknych w Antwerpii. / MONDADORI / GETTY IMAGES
Antonello da Messina „Ukrzyżowanie” (1475), Królewskie Muzeum Sztuk Pięknych w Antwerpii. / MONDADORI / GETTY IMAGES

Korci, żeby pisać mu hagiografię. Biografię według klasycznych wzorców: krwisty moralitet z dwoma punktami zwrotnymi. Pierwszy mógłby być wtedy, gdy mały Dyzmas z wioski w okolicach Emaus (tak twierdziły niektóre legendy) z miłego pacholęcia staje się draniem. Drugi punkt opisuje Ewangelia Łukasza: gdy ukrzyżowany po prawej stronie Jezusa uznaje swoją winę, a Jego niewinność. I prosi: „Jezu, wspomnij na mnie, gdy przyjdziesz do swego królestwa”.

Ale przecież nie wiemy o nim nic. Tylko że – jak to ujął jeden z najwybitniejszych amerykańskich intelektualistów XX w. ks. Richard John Neuhaus w książce „Śmierć w piątek po południu” – „pierwszy do domu wrócił złodziej”. Święty Dobry Łotr, któremu apokryficzna Ewangelia Nikodema nadaje imię Dyzma (z uwagi na konotacje „Dyzmy” w polskiej kulturze masowej będę używał formy „Dyzmas”), choć w innych apokryfach nazywa się go też Joatasem albo Tytusem, zaś Dobrym Łotrem nazwał go ksiądz Wujek – to przecież człowiek kanonizowany przez samego Pana.

Nieświęta ziemia

Nie mamy pojęcia, za co skazano jego i trzeciego z zabijanych tego dnia mężczyzn (któremu apokryficzna tradycja nadała z kolei imię Gestas). Greckie określenie „leistes” (buntownicy, rozbójnicy), jakimi potraktowano ich w Ewangelii Marka, może mieć zabarwienie polityczne i odnosić się do antyrzymskich powstań drugiej połowy I wieku. Łukasz mówi o nich kakourgoi, dosłownie: czyniący zło. Wiele angielskich tłumaczeń sięga po słowo „bandits”.

Pewnie nie na wyrost: Ziemia Święta w czasach Jezusa nie była rajem. Nierówności społeczne przybierały dramatyczne formy. Badacze twierdzą, że około 10 proc. ludności ówczesnej Galilei stanowiła uprzywilejowana kasta religijnych bossów, posiadaczy ziemskich i arystokracji, zwykle zhellenizowanej i kolaborującej z rzymskim okupantem. Pozostałe 90. proc. to żyjąca z dnia na dzień biedota, do której zaliczała się też rodzina Jezusa: ludzie próbujący wyżyć z pracy najemnej, obciążeni nad miarę daninami dla właścicieli ich pól i winnic, władz religijnych, cywilnych, okupacyjnych. Łączna skala obciążeń mogła przekraczać 50 proc., wystarczył jeden mniej urodzajny sezon – a za życia Jezusa miały miejsce co najmniej dwa znaczne trzęsienia ziemi i jedna klęska suszy – i można było zostać sprzedanym za długi w niewolę. Nielitościwi wierzyciele, ludzie czekający cały dzień na dorywczą pracę, niesprawiedliwi sędziowie, opętani majątkiem albo władzą dostojnicy – Jezus przykładów do przypowieści nie brał z powietrza.


Czytaj także: Ks. Mariusz Rosik: Oto nieludzki wyrok


Bandyci, którzy napadli człowieka schodzącego z Jerozolimy do Jerycha, też nie musieli być wymyśleni. Apogeum wszechobecnej przestępczości to lata 50. i 60. I wieku, ale i 20 czy 30 lat wcześniej w kraju też roiło się od band. Jedne działały w formule Janosika, inne po prostu dorabiały się na cudzej krzywdzie.

W oczach Rzymian trzej zabijani tego dnia skazańcy pewnie niezbyt się od siebie różnili: wprowadzali zamęt w świecie, w którym jasno określono los każdego człowieka. Na krzyżach widzimy być może finał dwóch rewolucji ziemskich i początek rewolucji wykraczającej poza wyobrażenia śmiertelnych zbawiaczy świata.

Ale Bóg wiedział, co robi, dając nam do rąk nie wysycone kontekstami opisy, lecz lapidarne, esencjonalne fragmenty. Wystarczy, że o Dyzmasie wiedzieć będziemy tyle, ile mówi nam Ewangelia. A ta relacjonuje: „Jeden ze złoczyńców powieszonych na krzyżu bluźnił Mu, mówiąc: »Czyż Ty nie jesteś Mesjaszem? Wybaw siebie i nas!«. Drugi natomiast, upominając go, powiedział: »Ty nawet Boga się nie boisz, chociaż ponosisz tę samą karę? My przecież sprawiedliwie zostaliśmy ukarani za nasze czyny, On zaś nic złego nie zrobił«. I mówił: »Jezu, wspomnij na mnie, gdy wejdziesz do swego królestwa«. Odpowiedział mu: »Zaprawdę, mówię Ci: Dziś ze Mną będziesz w raju«”. (Łk 23, 39-43).

Oto człowiek

Umierają chwilę po Nim. Duszą się, gdy kaci łamią im nogi, widząc, że Jezus już umarł, a czasu do rozpoczęcia szabatu zostało coraz mniej. W najważniejszą tajemnicę chrześcijaństwa na zawsze wpisany zostaje komentarz do przypowieści o robotnikach w winnicy: człowiek, który dobrze przeżył parę ostatnich minut swojego życia, zostaje postawiony na równi z uczniami, którzy zostawili wszystko i poszli za Nim. Z patriarchami i prorokami, męczennikami i świętymi. Odtąd przez dwa tysiące lat niektórych będzie zachwycać, a innych gorszyć myśl, że sprawiedliwością Boga jest Jego miłosierdzie.

Tych drugich też rozumiem. Proszę oto bowiem wyobrazić sobie, że pod tym krzyżem stały rodziny ofiar Dyzmasa. Ludzie, którym zamordował najbliższych. Co mogli czuć, przysłuchując się obietnicy Jezusa? Próbuję sobie wyobrazić, co ja czułbym, stając twarzą w twarz np. z młodzieńcem, który dwa tygodnie temu w Cerekwicy koło Jarocina wpadł w nocy z nożem do domu swojej byłej narzeczonej, zaszlachtował jej śpiących rodziców, zranił siostrę, a ją samą – w dziewiątym miesiącu ciąży – ciął w brzuch, tak by zabić dziecko, którego jest ojcem (jego synek, po cesarce, walczy o życie). Tak, wiem: dla mnie, chrześcijanina, przestępca pozostaje przestępcą tylko do progu, za którym zaczyna się żal za grzechy, choćby szczątkowy. Bóg idzie jeszcze dalej: dla niego syn, żeby nie wiem czym opętany – nie przestanie być synem. Czy jednak dzieckiem Boga nie jest też ten maluszek, który ziemskie życie zaczął od krwawienia po ciosach zadanych przez własnego ojca? I co mamy mu powiedzieć: że jeśli tylko ów ojciec, zabójca, zdobędzie się na szczery akt żalu, też ma szansę na niebo? Bez pokuty, bez zadośćuczynienia, bez paru dekad w więzieniu? Dzisiaj? Jego też Jezus kanonizowałby za życia za jedno zdanie?

Tyle że Boże miłosierdzie nie jest teoretyczne, zawsze pracuje w konkretnej relacji, w konkretnym losie skonfrontowanym z Bogiem. Z historii Dyzmasa nie można wyprowadzać wniosku, że wszyscy mordercy, gwałciciele czy oszuści po kilku słowach skruchy z automatu trafiają wprost do nieba. Jego przykład pokazuje tylko tyle, że nawet dla nich ta droga nie pozostaje zamknięta.


Czytaj także: Ks. Grzegorz Strzelczyk: I po co było to wszystko


Byli tacy (ks. Neuhaus cytuje pisarkę Dorothy Sayers), którzy w geście Dyzmasa widzieli przejaw litości. Zabijają człowieka za to, że uroiło mu się, iż jest królem, więc żeby mu ulżyć w kaźni, potwierdźmy mu, że rzeczywiście nim jest, niech przez chwilę nie czuje się sam. Na Golgocie wydarza się chyba jednak wiele więcej. Uderza intymność rozmowy Jezusa z Dyzmasem. Ów zwraca się do Mesjasza tak, jak nie zwracał się do Niego chyba nikt, poza rozpoznającymi Go duchami. Omija mesjańskie tytuły („Synu Boży”, „Synu Dawida”), a w odpowiedzi uzyskuje obietnicę tak bezwarunkową, jak nikt przed nim. Skruszony Złoczyńca był jedynym człowiekiem na całej tej koszmarnej górze, który mogąc podjąć jakieś działanie wobec współskazańca (Maryja, stojąca pod krzyżem, nie mogła), zachował się po prostu jak człowiek. Nie wbijał mu z sadystyczną fachowością gwoździ, nie szydził, by ulżyć sobie, nie poił kwaśnym winem, by go na moment orzeźwić, i wycisnąć z widowiska coś jeszcze, nie rozkradał ubrań. Stanął w jego obronie, gdy jego towarzysz ze swojego bólu umiał wyhodować tylko agresję i złość.

Suweren Zbawienia

Czy wcześniej słyszał o Jezusie? Może słyszał. Czy, jak wielu Żydów wówczas, był napełniony mesjańskimi tęsknotami, wysycony religijno-polityczno-apokaliptyczną mieszanką nakazującą wyglądać tego, który wznieci wreszcie powszechne antyrzymskie powstanie? Z krzyża trudno kierować ruchem wojsk. Dyzmas, mówiąc o królestwie, musi mieć więc głęboko w sobie pragnienie innego triumfu i innego królestwa. Jak trafnie zauważa ks. Neuhaus: nawet jeśli jego wiara w Królestwo była mniejsza niż ziarnko gorczycy, to właśnie z niej wyrosło coś przerastającego skalą wszystko, co mógłby sobie wyobrazić. Dyzmas uczy, że „kiedy targają nami sprzeczności i wątpliwości, kusi nas, by starać się wypracować więcej wiary. Ale w takich momentach musimy patrzeć nie na naszą wiarę, a na Niego”.

Patrzeć na Niego, nawet jeśli kosztowałoby to tyle bólu, ile powykręcanego na krzyżu skazańca musiało kosztować odwrócenie się w stronę człowieka konającego obok.

W tych parunastu minutach jest ładunek paradoksów dostarczający materiału do medytacji na całe chrześcijańskie życie. Jeśli zachciałoby się nam stworzyć kryterium „misyjnej skuteczności”, to pamiętajmy o chwili, w której Bóg (to znów myśl ks. Neuhausa), poświęcający wszystko dla zbawienia ludzkości, wraca do domu „z nagrodą pocieszenia w postaci jednego złodzieja”, „kozła, który stał się owcą honoris causa”. Choć nasz Kościół oficjalnie nigdy nie stwierdza, że ktoś został potępiony, a tylko czasem ostrożnie stwierdza, iż uzyskał pewność co do przebywania jakiegoś delikwenta w niebie, my w naszych codziennych chrześcijańskich wojenkach na ambonach, w mediach czy na Face­booku postępujemy odwrotnie. Największej ewangelizacyjnej mocy upatrujemy w specyficznego rodzaju chirurgii, która nie umie naprawić chorego narządu naszego wspólnego ciała, umie go tylko wyciąć. Nazwałem to kiedyś roboczo „ewangelizacją amputacyjną” i nie mogę się nadziwić, jaką popularnością wciąż się cieszy.

Ostatnie minuty życia Dyzmasa pokazują, że to Bóg, a nie kapłan, nie polityk z ustami pełnymi chrześcijańskich wartości i nie katolicki publicysta, jest suwerenem zbawienia. Co by było, gdyby Dyzmas i Jezus spotkali się dziś? Już widzę te setki artykułów, postów, komentarzy, z których większość tłukłaby Jezusa po głowie cytatami z Jego własnego nauczania. Bo czyż nie kazał (w 2. Liście do Koryntian – to ulubiony cytat antyuchodźczych obsesjonatów oraz innych katolickich separatystów) „nie wprzęgać się z niewiernymi w jedno jarzmo”? Nie kazał, by grzesznik po parokrotnym napomnieniu był nam „jak poganin i celnik”? Jak często miłośnicy tego cytatu zapominają, jak Jezus traktuje pogan i celników: z pierwszymi ucina pogawędki, do drugich wprasza się na kolację...

Jak tłumaczyć na szkolnej katechezie, że warunkami sakramentu pokuty są precyzyjne wyznanie grzechów i „zadośćuczynienie Bogu i bliźniemu”, gdy Dyzmas dostaje bilet do komunii z Jezusem na podstawie tylko i wyłącznie żalu za grzechy? Po co się starać, jeśli na koniec okaże się, że w kolejce stają obok nas ci, którzy nie zachowali w życiu ani jednego przykazania? To najtrudniejsze wyzwanie stające przed każdym, kto w te święta będzie kontemplował wszystkie trzy krzyże: czy jesteś gotów rzucić etat ciecia w budce przy szlabanie przed Bożym Osiedlem? Głosić światu szalonego Boga, któremu wystarczą dwa wymienione z kimś zdania, by zaprosić go do siebie na wieczność?

Idiotyczny byłby jednak wniosek, że wobec tego można z wypowiedzeniem tych słów zwlekać do ostatniej chwili. Nie można, bo cmentarze pełne są tych, którzy byli święcie przekonani, że przeżyją następnych dziesięć minut. Dyzmasa ogłoszono później jednym z patronów dobrej śmierci (a także więźniów, kapelanów więziennych oraz archidiecezji przemyskiej). Powinien być jednak patronem dobrego życia. Takiego, w którym w każdej minucie toczysz intymną rozmowę ze Zbawicielem i wprost mówisz, że tęsknisz za innym światem: za inaczej zachowującym się sobą i za królem, który na zło odpowiada czymś innym niż szubienicą. Złoczyńcy też mają prawo do marzeń.

Niczego więcej nie trzeba

Nie wiem, ile w słowach Dyzmasa było religijnej wiary, czy – w przeciwieństwie do tych, co oglądali rozmnożenie chleba i uzdrowienia, a się nie nawrócili – on nawrócił się widząc tylko (!) cierpienie niewinnego. Nie rozstrzygnę tego, dla mnie wiarą tego człowieka jest tęsknota. Przekonanie, że ten świat nie jest matką, bo matka nie zabija nawet najgorszych ze swoich dzieci. Władca nie jest władcą, jeśli zabija poddanych, zamiast za nich umrzeć. Człowiek nie jest człowiekiem, jeśli widzi społeczne role, globalne procesy, starcia religii i cywilizacji, a nie potrafi dostrzec ludzi. Tęsknota Dyzmasa znajduje spełnienie w konającym obok Człowieku.

W Cerkwi prawosławnej śpiewa się w Wielki Czwartek hymn: „Przyjmij mnie, Synu Boży, jako uczestnika Twojej mistycznej wieczerzy, gdyż nie zdradzę Twym wrogom tajemnicy, ani też nie pocałuję Ciebie jak Judasz, lecz jak łotr wyznaję Ci: Pamiętaj mnie Panie w Twoim królestwie”. Niczego więcej nie trzeba. Nie trzeba handlowania ewangelizacyjną informacją, przyklejania się do Mesjasza, żeby zapisać go do swojej partii. To jest jednak wstrząs, gdy człowiek do szpiku duszy uświadomi sobie, że wszelkie starania ludzi, którym wydaje się, że są dobrzy, mogą się okazać warte tyle samo, co jeden akt człowieczeństwa i szczerej tęsknoty człowieka, który nawet sam siebie uważał za złego.

Nie można zrobić Dyzmasowi większej krzywdy, niż pisać jego biografię, w historycznych detalach rozcieńczać dwa zdania, które otworzyły mu niebo. W jednym z ostatnich dialogów zabijanego przez swoje stworzenia Mistrza jest cała tajemnica Miłosierdzia, prawda o ludzkiej kondycji, o źródle władzy, prawa i sprawiedliwości, o modlitwie (słowa Dyzmasa to Modlitwa Jezusowa). Prawda o tym, że wiara albo ma w sobie tęsknotę, albo jest imitacją.

W te święta znów będę raz po razie czytał tych kilka rozdziałów Ewangelii, znów czując z każdą godziną coraz bardziej, że nic z tego nie rozumiem. To nie krzyże się zasłania w te dni, nie kościelne żarówki się wygasza. To nasze zmysły, nasze wizje, plany, systemy, cały nasz służący zadomowieniu na tym świecie aparat ulega w tych dniach spaleniu. Bo napięcie w sieci staje się zbyt silne.

Nic nie możesz z tym zrobić. Dobrze, bo rzeczy największe dzieją się zawsze w bezradności.

Stój pod tymi krzyżami, słuchaj, patrz, może wreszcie – może po raz pierwszy w życiu – pomodlisz się nie o zdrowie, pieniądze czy pomyślność, lecz o to, by On pamiętał o tobie, gdy przyjdzie do swojego Królestwa. I wtedy, może też po raz pierwszy w życiu, odpowiedź usłyszysz nie po tygodniach nowenn i latach pielgrzymek, lecz natychmiast.

Czasem trzeba aż krzyża, by zacząć prosić tak, że Bóg nie jest w stanie odmówić. Z „Jezusa z Nazaretu” Romana Brand­staettera: „Ten łotr jest teraz jedynym człowiekiem na ziemi, który głośno żebrze u Niego o łaskę. Nikt Go o nic nie prosi. Czy można o coś prosić nędzarza konającego na haniebnym krzyżu? Spomiędzy jego tężejących warg sączą się słowa, przyrzeczenie, a zarazem dowód wdzięczności za ten jedyny głos głośno wołający do Niego z wysokości krzyża, z wywyższonego sąsiedztwa: »Będziesz ze mną... w raju... dzisiaj...«. Spogląda w niebo. Słońce stoi tuż za Jego plecami”. ©

KARA NAJOKRUTNIEJSZA I NAJHANIEBNIEJSZA

Tymi słowami opisywał ukrzyżowanie Cyceron. Ta forma egzekucji ma rodowód starożytny, wywodzi się ze Wschodu – Persji i Fenicji. Masowo zaczęli ją jednak stosować dopiero Rzymianie. Krzyżowano niewolników i osoby nieposiadające obywatelstwa rzymskiego – za morderstwa, udział w buntach i poważne kradzieże. Znany i szokujący do dziś jest przypadek ukrzyżowania sześciu tysięcy powstańców Spartakusa wzdłuż wiodącej do Rzymu Via Appia. Z kolei Józef Flawiusz wspomina, że po zdobyciu Jerozolimy w 70 r. n.e. stracono tylu jeńców, że zabrakło drzew na krzyże.

W Palestynie w I wieku p.n.e. Rzymianie krzyżowali przywódców i uczestników dość częstych tam powstań przeciwko władzy. Żydzi sami znali nieco podobną karę, mającą jednak wymiar jedynie symboliczny: do pala, poza murami miasta, przywiązywano martwe już ciało skazańca, dla podkreślenia ciążącej na nim hańby i przekleństwa.

Wbrew częstym przedstawieniom Drogi Krzyżowej skazaniec – uprzednio okrutnie biczowany – nie dźwigał na barkach całego krzyża, ale jego poprzeczną belkę (patibulum) o wadze 30–50 kg. Droga na miejsce straceń prowadziła – ku przestrodze – przez najbardziej uczęszczane ulice. Po przybyciu do celu ręce skazańca przybijano bądź przywiązywano do belki, którą następnie dźwigano i przymocowywano do wkopanego tam zawczasu pionowego pala (o wysokości do 2,5 metra). Nad głową skazańca umieszczano napis opisujący popełnioną zbrodnię. Gwoźdźmi przebijano nie dłonie – które nie wytrzymałyby ciężaru ciała – lecz nadgarstki. Zgodnie z żydowskim zwyczajem ukrzyżowanemu podawano napój oszałamiający. Umierał nawet przez kilka dni – zazwyczaj nie przez wykrwawienie, ale uduszenie, kiedy nie miał już sił podciągać się na nogach, aby zaczerpnąć oddech. Jeśli oprawcy chcieli przyspieszyć zgon, łamali mu golenie. Ciało czasami pozostawiano na krzyżu aż do zupełnego rozkładu. ©(P)

MACIEJ MÜLLER

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Polski dziennikarz, publicysta, pisarz, dwukrotny laureat nagrody Grand Press. Po raz pierwszy w 2006 roku w kategorii wywiad i w 2007 w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne. Na koncie ma również nagrodę „Ślad”, MediaTory, Wiktora Publiczności. Pracował m… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 14/2018