Telepatia i melodia: jak złapać ten vibe i przekładać literaturę afroamerykańską

Ktoś wyczuwał w niej potężną joginkę, ktoś inny uznawał, że jest jedynie anteną wykorzystywaną przez istoty z innego wymiaru. Zdobyła wielkie uznanie jako wróżka. To tylko kilka wcieleń tłumaczki Teresy Tyszowieckiej bLasK!.

22.02.2024

Czyta się kilka minut

Teresa Tyszowiecka bLasK! / Maciek Jerzmanowski / archiwum prywatne Teresy Tyszowiecka bLasK!
Teresa Tyszowiecka bLasK! / Maciek Jerzmanowski / Archiwum prywatne Teresy Tyszowiecka bLasK!

Przez długie lata afroamerykańska proza miała u nas pod górkę. Teraz zmienia się to za sprawą Teresy Tyszowieckiej bLasK!, która znalazła sposób, by naginać polszczyznę do obcych jej melodii. Jej najnowszy przekład, „Alfons” Iceberga Slima, właśnie trafił do księgarni.

Bez formatowania 

– Jadąc autostopem przez Oregon, trafiłam kiedyś do chatki, gdzie zaproszono mnie do gry – wspomina Tyszowiecka. – Na dywanie leżały czarno-białe karty z obrazkami, symbolami i fotografiami. Joint leciał w koło, a potem każdy dokładał, jak mu się podobało. Nie było celu, wyścigu, nie mówiąc już o wygranej, tylko poruszanie się po siatce oczywistej dla prawej półkuli – tej pomijanej w oficjalnej debacie. 

Ta opowieść stanowi niezły punkt wyjścia do kreślenia sylwetki naszej bohaterki. Biografii pełnej niespodziewanych przeskoków między kontynentami i światami, ale też białych plam. Okresów, kiedy Tyszowiecka dawała się ponieść jakiejś zewnętrznej sile, jak wówczas, gdy porwał ją poetycki freestyle; ale też lat, które szczelnie wypełniła jej rodzina i życie prywatne.

– 19 marca będę miała 70 lat – mówi bLasK! – Mam i nie mam tych lat. Może dlatego, że z racji dość prywatnego życia udało mi się uniknąć formatowania przez społeczne konotacje?

Nawet bez tych lat biografia Tyszowieckiej jest zakręcona jak meandry przełożonego przez nią „Mambo Dżambo” Ishmaela Reeda czy afrofuturystyczne peregrynacje Anthony’ego Josepha, autora „Afrykańskich korzeni UFO”, za przekład których otrzymała Nagrodę im. Boya-Żeleńskiego. Słuchając jej opowieści, odnosiłem chwilami wrażenie, że los od najmłodszych lat popychał ją w kierunku takiej właśnie literatury: swobodnej formalnie, wielogłosowej, pełnej szalonej muzyki i bożków już wycofanych z obiegu.

Wieloma językami i wspak

Urodzona w rodzinie o ziemiańskim rodowodzie i naukowych tradycjach bLasK! od dziecka była zafascynowana mową i językami. Do jej domu przychodził pan od angielskiego, w wieku dziesięciu lat rozpoczęła kurs francuskiego, a rosyjskiego uczyła się, odwiedzając starszą Sybiraczkę. W jej rodzinie przywiązywało się dużą wagę do języków. Nawet jej babcia, która jeszcze przed I wojną światową pracowała przez jakiś czas jako sekretarka, posługiwała się płynnie językiem angielskim. Władał nim również jej ojciec – Jan Kanty Tyszowiecki, wykładowca Politechniki Krakowskiej, którego studentami byli Marek Grechuta i Jan Kanty Pawluśkiewicz. Przydomek przed nazwiskiem tego drugiego artysty nie znalazł się zresztą przez przypadek.

Literatura faktu i eseje, poezja, powieści i opowiadania. Recenzje nowości wydawniczych i rozmowy z twórcami.

– Pamiętam, że przed wejściem do Katedry Konstrukcji wywieszona była wizytówka jej kierownika: „Jan Kanty Tyszowiecki”, która w sensie estetycznym, brzmieniowym zrobiła na mnie bardzo duże wrażenie. Inna sprawa, że pan profesor zadawał szyku na wydziale: brytyjskie marynarki, włoskie buty, zimą widywano go, jak szusował na nartach z Kasprowego Wierchu, a jesienią – na Zaduszkach Jazzowych. Niewiele osób w moim życiu tak bardzo na mnie wpłynęło ­– wspomina kompozytor, który zainspirowany wykładowcą również oddał miejsce patronowi w swoim podpisie.

Choć takie wspomnienia budują barwny obraz rodziny Tyszowieckich, to kompletny wydaje mi się on dopiero po dodaniu fantastycznego, lekko psychodelicznego elementu. Takiego jak ten, że językową sprawność w domu przyszłej tłumaczki zdobywano nie tylko w sali lekcyjnej.

– Jednym z takich miłych zwyczajów w mojej rodzinie było mówienie do siebie na wspak – wspomina. – I ja dalej umiem mówić od prawej do lewej, prawie się przy tym nie potykając.
 

W 1966 r. ojciec tłumaczki dostał pracę na uniwersytecie w Chartumie. Choć na południu Sudanu toczyła się w tym czasie wojna domowa, moja rozmówczyni bardzo ciepło wspomina czas spędzony w Afryce: – W Sudanie trafiłam na inny rodzaj człowieka. Na przyjęciach, kiedy do pokoju wchodziła biała dziewczynka, wszyscy automatycznie przerzucali się z arabskiego na angielski. A jestem pewna, że przechodziliby na polski, gdyby tylko go znali. Czarni Afrykańczycy byli niesamowicie mili. Mieli vibe, który w tak straumatyzowanym kraju jak Polska w ogóle nie występował. Oni po prostu życzyli dobrze: mnie, sobie, światu.

Wróżka z Pałacu

Z wykształcenia Tyszowiecka nie jest filolożką, lecz absolwentką socjologii. Po pobycie w Sudanie język angielski szlifowała w Stanach Zjednoczonych, dokąd wyjechała w 1977 r. Nie planowała jednak kariery tłumaczki – w środowisku uchodzi raczej za outsiderkę. Prawdziwie zatrudniona była raz, bynajmniej nie przez wydawnictwo.

– Przez rok byłam wróżką w Pałacu Kultury. To była filia hinduskiej firmy. Z dziewiętnastego piętra wróżyłam przez telefon całej Polsce. Kiedy miałam nocny dyżur, wydzwaniały do mnie sprzątaczki z gabinetów dyrektorów. Nabijając ekstremalnie licznik godzinami, dumały nad swoim życiem, a ja podawałam im zwierciadło synchroniczności. Tej samej, która jest ważnym narzędziem tłumacza, pozwalającym rozwiązywać koany przekładu dzięki zawierzeniu się chwili.

Usługę promowało hasło: „Helena Pellegrini poleca” i wielu klientów brało Tyszowiecką za nestorkę warszawskiej sceny, Józefinę Pellegrini. Rozmowy zaczynały się więc często od komplementów pod adresem kreacji scenicznych, a w dalszej części zwracano się po rady z respektem i wdzięcznością. I słusznie, bo konsultantka po drugiej stronie kabla nie była w tym zakresie debiutantką. Zainteresowanie Tyszowieckiej ezoteryką sięga późnych lat 60.

– Jako nastolatka na kursie językowym poznałam dwóch starszych panów ­– wspomina. – Okazało się, że pod płaszczykiem Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Indyjskiej prowadzili tajne towarzystwo parapsychologiczne. Wyszłam od nich z „Autobiografią jogina”, a oni powtarzali, że mam dziwną, niezwykłą aurę. Później, kiedy miałam już szersze kontakty w tych kręgach za sprawą Europejskiego Towarzystwa Transpersonalnego, często słyszałam podobne opinie.

Tyszowiecka przywołuje wiele spotkań z szamanami i uzdrowicielami. Ktoś wyczuwał w niej potężną joginkę, ktoś inny uznawał, że jest jedynie anteną wykorzystywaną przez istoty z innego wymiaru. W środowisku panowała natomiast zgodność co do jej zdolności mediumicznych. Ta reputacja sprawiała, że przez parę lat odwiedzali ją różni bogaci ludzie gotowi zapłacić duże pieniądze za rozwikłanie tajemnic przyszłości. Tyszowiecka twierdzi, że do dziś telepatia czy synchroniczność stanowią dużą część jej metody działania, także w pracy nad przekładem.

Łapanie vibe’u

Z pewnością wiedza i pewna ezoteryczna wrażliwość pomogły Tyszowieckiej w tłumaczeniu literatury, jak ją określa, psychoduchowej. Wszystko zaczęło się od audycji „Zgryz”, prowadzonej w drugiej połowie lat 70. przez Macieja Zembatego. Tyszowiecka została do niej zaproszona, by przeczytać jedno z kilku napisanych przez siebie opowiadań. Przy okazji zaprezentowała też na antenie fragment tłumaczenia pewnej okultystycznej książki.

Tak się złożyło, że akurat tego dnia w studio swój program nagrywał Jacek Santorski. Psycholog zaproponował jej przetłumaczenie poradnika „Magical Child” Josepha Chiltona Pearce’a. Tyszowiecka przyjęła zlecenie i choć się z niego wywiązała, jej pierwszy przekład nigdy się nie ukazał. Po ogłoszeniu stanu wojennego maszynopis utknął na dobre w zamkniętej siedzibie Polskiego Radia. Kiedy po półtora roku budynek został otwarty, książki już w nim nie było. Po latach Santorski znów zaprosił tłumaczkę do współpracy, której rezultatem był przekład książki „Każdy krok niesie pokój” wietnamskiego mnicha Thich Nhat Hanha: – Ludzie prosili mnie o autografy, bo ta literatura miała ogromne znaczenie dla wielu Polaków. A jako tłumaczka byłam dla nich częścią tej fali wypełniającej wielką lukę w narodowej myśli.

Od tego czasu Tyszowiecka tłumaczyła dzieła wielu uznanych amerykańskich pisarzy: Charlesa Bukowskiego, Philipa K. Dicka, Henry’ego Millera. Pod pseudonimem przekładała też romanse dla wydawnictwa Harlequin, które nie dość, że świetnie płaciło, to jeszcze wymagało skracania oryginałów.   

Kiedy rozmawiamy o przekładzie „Afrykańskich korzeni UFO”, Tyszowiecka wyjaśnia, że „połknęła ten vibe”, mieszkając w Stanach. W Kalifornii pojawiała się na wydarzeniach takich jak przyjęcie z okazji rocznicy urodzin żony słynnego okultysty Aleistera Crowleya, a w Nowym Jorku mieszkała u dwóch łysych „friczek”, gdzie na ścianie łazienki widniał wielki napis: „Samuel Delany”. Okazało się, że ten czarny pisarz, jeden ze sztandarowych twórców afrofuturyzmu, zaszczycił jej gospodynie po jakimś konwencie science fiction i uwiecznił się na całą szerokość ściany. Może więc ta literatura była jej pisana?

Rzeczywiście, Tyszowiecka lubi podkreślać nadnaturalne, a przynajmniej trudne do wytłumaczenia, zetknięcie się z twórczością Anthony’ego Josepha.

– W jednym ze swoich stanów, nazwijmy je, wizyjnych, Teresa wyobraziła sobie współczesnego, miejskiego griota, wpisała tę frazę w wyszukiwarkę i wyskoczył jej Anthony Joseph, podobno od tego się zaczęło – mówi Miłosz Biedrzycki, poeta i redaktor „Afrykańskich korzeni UFO”.

Jakkolwiek doszło do tego spotkania pomiędzy autorem a tłumaczką, niewątpliwie trafił swój na swego. Przy czym nie chodzi tu tylko o duchowe poszukiwania i muzyczne fascynacje – o których za chwilę – ale także o pewne nieskrępowanie, które zawsze wyróżniało Tyszowiecką na tle jej rówieśniczek. – Poznałyśmy się w 1978 roku w Nowym Jorku i pamiętam do dziś, jakie wrażenie zrobił na mnie jej luz, ta swoboda, z jaką odnajdywała się w różnych amerykańskich środowiskach – wspomina dziennikarka Ewa Zadrzyńska-Głowacka. – Odnosiło się wrażenie, że Teresa się tam urodziła, że to jest jej świat.

Freestyle, czyli Blaga

A przecież nie zawsze tak było. Tyszowiecka wspomina połowę lat 70., kiedy przez parę lat była związana z krakowskim Teatrem STU, występując w „Senniku” i „Exodusie” Krzysztofa Jasińskiego. Przy tej okazji przywołuje wizyty zagranicznych stażystów, których swoboda dawała jej wiele do myślenia.

– Taki Amerykanin łapał instrument, który mu się nawinął, i zaczynał na nim grać, choć wcale nie był muzykiem, do tego jeszcze śpiewać. A my się wszyscy skręcaliśmy, tak bardzo wstydziliśmy się publicznie śpiewać. To były jakieś spustoszenia po – no właśnie nie wiem – niewoli niemieckiej, niewoli sowieckiej? Straszliwy toksyczny wstyd, którym wszyscy byliśmy przesiąknięci. Ja też.

Ten wstyd jednak ustępował. Tyszowiecka enigmatycznie napomyka, że była przy początkach polskiego reggae. Z bliska obserwowała początki Maanamu i rosnącą popularność rodzimego punk-rocka. Swoje pierwsze muzyczne doświadczenia wiąże jednak z przełomem tysiącleci, kiedy zaczęła sama grać na saksofonie i uprawiać poetycki freestyle pod pseudonimem Blaga Vizyir: – Okazało się, że potrafię tak lecieć i jestem wtedy lepsza od samej siebie. Jednak jest to możliwe tylko przy pełnej improwizacji, kiedy wszystkie moce umysłu skupiają się w antenie, która pobiera teksty z pola morfogenetycznego, z ominięciem funkcji pamięci.

Debiutowała scenicznie na squacie poznańskich anarchistów, potem występowała w warszawskich klubach, na konwencie tatuażystów i na dyskotece rzuconej gdzieś pośrodku pól. Następnie przeniosła swoją uwagę na eklektyczny, wielkoskalowy fenomen, jakim były dla niej stołeczne nabrzeża Wisły. Przełożyło się to na cykl multimedialnych wydarzeń wykorzystujących rezonans mostów i ich wartość scenograficzną.

Zdaniem Marcelego Szpaka, tłumacza i redaktora, takie muzyczne doświadczenia mogły być pomocne przy tłumaczeniu prozy tak melodyjnej i rytmicznej, jak chociażby „Mambo Dżambo” Reeda: – Pani Teresa zrobiła to bezbłędnie, naginając polszczyznę do zupełnie obcych naszej mowie melodii, tak by brzmiała, jakby od zawsze w niej były. Czy spojrzymy w Johnsona, czy w Reeda, czy w najnowszego Slima, wszystkie te teksty mają bardzo muzyczną strukturę, więc przetłumaczyć dobrze mógł je tylko ktoś, kto myśli o tekstach w kategoriach muzycznych. Można powiedzieć, że to trzecia strategia translatorska – po przekładach wiernych lub pięknych – Tyszowiecka bLasK! jest w tym momencie jej najlepszą przedstawicielką w polszczyźnie.

Rozróba

W tłumaczeniach Tyszowieckiej nie chodzi jednak tylko o złapanie rytmu, uchwycenie wiodącej melodii w słowotwórczym chaosie. Są tu też momenty improwizacji, kiedy przekładająca, by oddać koloryt tekstu, musi zdradzić się ze swoją osobowością. Nie powinno dziwić, że tak było w przypadku książek Reeda i Josepha, którzy są nie tylko pisarzami, ale także muzykami.

Miłosz Biedrzycki tak wspomina pracę przy „Afrykańskich korzeniach UFO”: – Są tam momenty transkreacji, ale to należy do rzemiosła przekładowego – szukanie adekwatności. Momenty tego rozpędzenia u autora, które on wzbudzał w sobie i które były związane z jego osobowością, zostały oddane przez tłumaczkę poprzez momenty wzbudzenia związane z jej osobowością, historią, sposobem odbierania świata. Niezwykłość i ekstrawagancja Anthony’ego Josepha z jego historią trynidadzką i brytyjską została przełożona na ekscentryczność naszą, polską. Jest to niewątpliwie tekst, który trafił na swoją tłumaczkę.

Michał Paweł Markowski: Najnowsza polska literatura? Jakoś to wszystko za łatwe, za proste, zbyt się przewidywalnie układa

Ludzie, którzy mówią od razu pełnymi zdaniami wielokrotnie złożonymi, i ludzie, którzy nie mogą się powstrzymać od opowiadania jakichś historii, budzą moje najwyższe zdumienie i przerażenie. Sytuacje intymne nigdy nie są sytuacjami narracyjnymi.

Choć ten przekład został doceniony, a fragmenty takie jak sławetne: „Pognałem więc nabrzeżem, gdzie fetor flądrzych flaków fundował z furią fangę, frunąłem na balangę wkleić się w falangę (...)” fruwały po mediach społecznościowych krytyków literackich, to niewątpliwie dwie pierwsze książki przetłumaczone przez Tyszowiecką dla Ha!artu miały dość niszowy charakter. Co innego wydany właśnie „Alfons” Iceberga Slima. Wciągająca, choć przecież brutalna, mizoginistyczna autobiografia, która ukazała się w 1967 r., by sprzedać się w nakładzie niemal dwóch milionów egzemplarzy. W tym wypadku nie chodzi jednak tylko o popularność. Za sprawą tej głośnej książki Slim wprowadził do czarnej popkultury figurę alfonsa: twardziela-lansiarza, ale też kombinatora-mędrca, który od tego czasu nawiedzał filmy z gatunku Blaxploitation, płyty raperów i twórców funku, stand-upy czarnych komików.

Obawiam się, że drastyczna treść tej powieści wzbudzi dziś raczej grozę niż zachwyt. Tym bardziej że język jej przekładu jest tak sugestywny, że strach się od niej oderwać, bo jeszcze bohaterowie opuszczą jej karty, by spuścić nam łomot. Kwadratowa metafora? No właśnie. Zapewniam, że brakuje takich w tłumaczeniach Tyszowieckiej, która slang czarnej ulicy czuje jak nikt inny.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i krytyk muzyczny, współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Autor książki „The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side” (2018 r.).

Artykuł pochodzi z numeru Nr 9/2024

W druku ukazał się pod tytułem: Wibracje i nie tylko