Taki nam się pruje dramat

Wybuch Kaczyńskiego nie zaszkodzi mu w oczach zwolenników. Ważniejsza dla Polski jest więź tych, którzy protestują na ulicach naszych miast – nie przeciwko prezesowi, tylko za wolnością.

25.07.2017

Czyta się kilka minut

Warszawa, przed Pałacem Prezydenckim, 18 lipca 2017 r. / DAWID ŻUCHOWICZ / AGENCJA GAZETA
Warszawa, przed Pałacem Prezydenckim, 18 lipca 2017 r. / DAWID ŻUCHOWICZ / AGENCJA GAZETA

W samym środku wakacji znów ekscytujemy się „dramatycznymi wypadkami” w polskim parlamencie i jego otoczeniu. Zamiast ogórków klasa polityczna serwuje nam kolejne spiętrzenia dramatu, bo polskie życie publiczne przebiega od lat w stałym rytmie przedstawień walki dobra ze złem, życia i śmierci.

Naród jak lawa

W ciągu ostatnich dwóch lat takie kulminacje stały się nieodzownym elementem publicznego życia, niezwykle zręcznie dramatyzowanego przez rządzącą partię. Prawo i Sprawiedliwość przez okres pozostawania w opozycji zdobyło rozległą wiedzę praktyczną o mechanizmach rządzących współczesną (nie tylko polską) polityką i umiejętnie realizuje strategię opartą na przemiennym rytmie wzmożonego napięcia i względnego uspokojenia, nigdy nie rezygnując jednak z podgrzewania atmosfery konfliktu i zagrożenia.


Zamach na sądy – czytaj i udostępniaj specjalny, bezpłatny serwis „Tygodnika Powszechnego” >>>


Mimo zdobycia pełni władzy i zapewnienia sobie stałego wysokiego poparcia, Jarosław Kaczyński i jego ekipa wciąż podtrzymują swoich zwolenników w przekonaniu, że to oni są stroną atakowaną, a podwójne zwycięstwo wyborcze nie jest nawet trwałą zdobyczą. Być może jest to lekcja wyniesiona z błędów popełnionych przez PO, która po serii sukcesów dała się ułudzić przekonaniu, że „nie ma z kim przegrać”, i właśnie dlatego przegrała, nie potrafiąc zmobilizować nie tylko swoich zwolenników, ale nawet własnych protagonistów. PiS przez 8 lat w opozycji zbudowało swoją siłę, zajmując pozycję bezkompromisowych bojowników występujących w imieniu „milczącej większości”, przy czym owo milczenie zostało przedefiniowane i przestało być efektem bierności, a zostało przekształcone w rezultat odmowy przyznania głosu.

Partia obsadziła się w roli reprezentanta ludzi, którzy nie czują się spełnieni (z wielu powodów) i chcą „czegoś innego”. To „coś” nie jest zdefiniowane, bo taka jest natura pragnienia, które rządzi naszym życiem, zwłaszcza w świecie tak pełnym zapowiedzi i obietnic. Od lat nieustannie obiecuje nam się zdrowie, urodę i kosmiczne podróże na emeryturze, więc choć śmiejemy się z przesadnej bufonady tych obietnic, to zarazem umacnia się w nas przekonanie, że gdzieś ktoś o uroku Wojciecha Malajkata i męskiej sile Bogusława Lindy ma lepiej.

Platforma uwierzyła, że można zbudować siłę polityczną przekonując społeczeństwo, że lepiej już mają niemal wszyscy, a ci, którzy nie mają, zaraz mieć będą. Tymczasem nawet ci, którzy mają się dobrze, zawsze odczuwają jakiś brak i stosunkowo łatwo ich przekonać, że potrzebują „dobrej zmiany”. PiS mechanizm tego pragnienia zrozumiało i zbudowało fundamenty swojej potęgi na niespełnionych oczekiwaniach większości, obsadzając się w roli reprezentanta mitycznego wykluczonego i zawsze okradanego „ludu”. Nadało mu też mocną tożsamość narodową, budując opozycję między uprzywilejowanymi elitami „polskojęzycznymi” a „prawdziwymi Polakami”, których „prawdziwość” zasadza się na tym, że tak samo jak kolejne generacje przodków są „solą ziemi” poddaną władzy „obcych”.

Dzięki temu połączeniu możliwe stało się skuteczne przywłaszczenie niemal wszystkich dobrze znanych i mających silną wartość emocjonalną sposobów symbolicznej identyfikacji oraz stojących za nimi, uproszczonych figur romantycznych. W ten sposób niespełnieni obywatele stali się nie tylko „wykluczonymi”, ale też uwierzyli, że są narodem-lawą, niegasnącym ogniem tlącym się pod skorupą, na którą trzeba „plwać”.

Cień Smoleńska

Być może cała ta operacja nie okazałaby się tak skuteczna, gdyby nie katastrofa pod Smoleńskiem, będąca z punktu widzenia najnowszych dziejów Polski (także, a może wręcz przede wszystkim – dramatycznych) momentem przełomowym. Usunęła ona w cień wcześniejszą rywalizację na przedstawienia, która angażowała po równo obie strony niedoszłej koalicji o wspaniale dwuznacznej nazwie ­PO-PiS. Dziś już niemal nie pamięta się o tym, że obie główne partie atakowały, prowokowały, obrażały i poniżały się wzajemnie w tym samym stopniu. Choć style rozgrywki i używana w niej retoryka różniły się, to co do zasady działania obu rywalizujących stron były niemal tak podobne jak ich ówczesne programy.

Smoleńsk wszystko to zmienił. W katastrofie (o czym też się już dziś niemal nie pamięta) zginęli przedstawiciele wielu sił politycznych, ale ze względu na postać prezydenta Lecha Kaczyńskiego i jego małżonki oraz dużą reprezentację PiS, właśnie to ugrupowanie uczyniło tragedię smoleńską tragedią własną. Stało się tak również ze względu na niewyjaśnione do dziś okoliczności, błędy (częściowo pewnie niezawinione lub nieuchronne) oraz dziwne zachowania rządzącej w 2010 r. i w następnych latach PO, która dała się wciągnąć w dramat posmoleński w roli antagonisty.

Wbrew pozorom można było tego uniknąć, gdyby udało się zachować chłodną głowę oraz polityczny i etyczny rozsądek, o co było w tych gorących dniach trudno. Na krótką metę występowanie w roli trzeźwych polityków, zachowujących dystans do rozemocjonowanych tłumów określanych mianem wyznawców „religii smoleńskiej”, przyniosło Platformie powodzenie. Wkrótce jednak okazało się, że teatr narodowy Krakowskiego Przedmieścia nie tylko nie kończy działalności, ale po zrytualizowaniu i usunięciu najbardziej „szalonych” i niepoddających się kontroli postaci rośnie w siłę i zdobywa nowych zwolenników. W końcu doprowadził do całkowitej niemal utraty przez PO uprawnień do korzystania z repertuaru symbolicznego o wielkiej mocy.

Przedstawienia „narodu-lawy” okazywały się tym bardziej atrakcyjne, im bardziej Platforma umacniała siebie i swoich zwolenników w przekonaniu, że sprawy w Polsce idą w dobrą stronę. Rdzewiejący na lotnisku Siewiernyj wrak, skandale z podmienionymi ciałami, zręcznie sugerowana i umacniana teoria spiskowa z „odwiecznym” wrogiem w tle – przysłoniły letni (więc niewciągający) pragmatyzm PO.

Przedstawienia smoleńskie były tym bardziej przekonujące, że w ich centrum znalazło się autentyczne cierpienie Jarosława Kaczyńskiego oraz zobowiązanie od wieków uznawane w Polsce za niezrywalne – zobowiązanie wobec zmarłego. Prezes PiS ucieleśnia je w sposób doskonały i pełny, także dosłownie – jako brat-bliźniak prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Tego ucieleśnionego zobowiązania nie da się skutecznie podważyć bez ocierania się o świętokradztwo, i to ono nadaje wystąpieniom prezesa PiS właściwą im siłę. Wystąpienia te zapewne łatwo byłoby skrytykować z punktu widzenia standardowych reguł politycznego PR – są zbyt emocjonalne, nieuporządkowane, mówcy brak charyzmy, a jego warunki fizyczne i głosowe według uogólnionych standardów uznać wypada za daleko niewystarczające. Ale właśnie to decyduje o ich sukcesie!

Na regulowanej PR-owo scenie politycznej, zapełnionej przystojniakami w garniakach, wyuczonymi, by składać dłonie w trójkąt i mówić okrągłymi zdaniami, Jarosław Kaczyński jest wiarygodny nie pomimo, ale właśnie dzięki łamaniu reguł. I dzięki afektywnej skuteczności, której centrum stanowi strata, jaką poniósł.

Dlatego nawet jego niezwykle emocjonalny wybuch w Sejmie, łamiący wszelkie reguły parlamentaryzmu i debaty publicznej, nie zaszkodzi mu w oczach jego zwolenników, a być może nawet umocni jego więź z nimi. Potwierdza wszak po raz kolejny szczególną relację z bratem prezydentem, który stał się świętym przodkiem, a którego prezes jest jedynym uprawnionym reprezentantem. Jesteśmy tu w samym centrum „Tragedii Ducha” – połączenia „Hamleta” i „Dziadów” – o którym proroczo pisał Stanisław Wyspiański jako o tragedii polskiej.

Powtarza się ona i powtarza na naszych oczach, i trudno się dziwić, że tak wielu odnajduje w tej dramatyzacji wydarzeń politycznych znane tony, motywy i etycznie zadowalające role. Już dawno stwierdzono (a Hollywood potwierdza to nieustannie), że żadna postać nie jest tak atrakcyjna jak postać ofiary walczącej o sprawiedliwość. Emocjonalny wybuch ocierający się o szaleństwo nie tylko należy do stałego repertuaru takiego bohatera, ale jest kulminacją jego roli, momentem, w którym zafascynowani widzowie wstają, a ręce same składają się im do oklasków.

Dramatyczny cykl rozgrywany przez PiS ma zatem wszelkie cechy fortunnego performansu. Odwołuje się do dobrze znanych symboli i konstrukcji tożsamościowych, jednoczy swoich uczestników dzięki uruchomieniu silnie angażujących i łatwo przekazywalnych afektów wokół jasno sformułowanego, a zarazem ogólnikowego celu („zmieniamy Polskę”). Ma też wyrazistego bohatera o niekwestionowanych uprawnieniach do spełniania podjętej roli, dysponuje dobrze znanym, wpisanym w tradycję scenariuszem, jest więc obdarzony kulturowym autorytetem. Zaangażowani weń aktorzy nie tylko wiedzą, co i dlaczego mają robić, ale też bez trudu odnajdują głęboki sens swoich działań, obejmujący przeszłość (związek z tradycją), teraźniejszość (walka) i przyszłość (nowa Rzeczpospolita). Nawet to, że oparty jest na (często grubych) uproszczeniach, działa na jego korzyść, bo uproszczenia ułatwiają masową identyfikację.

Opozycja nieafektywna i nieefektywna

Wielowymiarowa skuteczność dramatu ustanawianego przez PiS to ogromny problem opozycji. Wywodząc się częściowo z ugrupowań co najmniej obojętnych na wielkie dramatyzacje (dotyczy to zwłaszcza środowiska dawnej Unii Demokratycznej) i mających ambiwalentny stosunek do tradycyjnej i powszechnie zrozumiałej symboliki, nie miała czego przeciwstawić ulicznemu i medialnemu teatrowi władzy.

Ugrupowania rządzące dziś Polską oraz ich zwolennicy, jeszcze będąc w opozycji, przejęły skutecznie większość dobrze znanych form masowych przedstawień politycznych wraz z towarzyszącymi im symbolami i repertuarem, który zresztą znacznie wzbogacono, także wykorzystując nowoczesne media. Dobrze ilustrują to dzieje Marszu Niepodległości, który pozostając demonstracją nacjonalistyczną, stał się masowym performansem patriotycznym i zmusił politycznych rywali do poszukiwania alternatywnych form obchodów. Te – jako nietradycyjne innowacje – nieuchronnie znajdują się na słabszej pozycji, bo przedstawienia społeczne potrzebują czasu, by wejść w krwiobieg i wypracować zbiorowo akceptowane formy i procedury.

Co z tego, że prezydent Bronisław Komorowski stworzył całkiem dobrze wymyśloną kontrpropozycję manifestacji na 11 listopada, skoro była ona jedynie reakcją na Marsz Niepodległości, a jej letnia radosność nie miała szans z gniewnymi okrzykami bojowych szeregów wyćwiczonych na stadionowych demonstracjach siły?

Dopóki Platforma sprawowała władzę, a zwłaszcza dopóki Donald Tusk był głównym aktorem jej przedstawień, ugrupowanie to mogło dystansować się od scen ulicznych. Tusk ma bowiem wyjątkowe warunki i talent do wytwarzania efektu autentyczności tego, co u innych natychmiast zgrzyta jako efekt wyuczonego PR. Jego osobisty urok, właściwy mu i uruchamiany w dobrze wybranych momentach luz, przy jednoczesnej umiejętności mówienia i działania w sposób zdecydowany, gdy uznaje to za konieczne, długo przekonywały Polaków do jego samego i do jego ugrupowania. Tusk jako polityczny aktor dobrze czuje się zarówno w przestrzeniach publicznych, jak i w mediach (co akurat jest słabością Kaczyńskiego i sporej grupy przedstawicieli jego partii), więc gdy PiS opanowało ulice, mógł się od nich zdystansować i działać głównie na scenie medialnej. Najpierw zabrakło Tuska, a po wyborach część mediów stała się o wiele mniej przychylna. Partia – wraz z innymi ugrupowaniami politycznymi – musiała wejść na scenę uliczną, mimo że nie bardzo wie, co na niej robić.

Widziałem to jak na dłoni w grudniu 2016 r., gdy znalazłem się pod Sejmem następnego dnia po wielkiej awanturze zakończonej zablokowaniem mównicy. Był mroźny grudniowy wieczór, pod parlamentem którąś godzinę stała spora grupa ludzi, do których przemawiali kolejno politycy opozycji i działacze KOD. Słychać było wciąż te same słowa, zagrzewanie do walki i gorące protesty, ale na panującym wówczas mrozie natychmiast wszystko to stygło. Szybko stało się jasne, że nikt nie wie, co zgromadzonym zaproponować zamiast kolejnego przemówienia. Ludzie byli gotowi do działania, ale poza staniem pod Sejmem niczego dla nich nie wymyślono.

I tak wyglądały inne demonstracje opozycji – marsze organizowane w sposób reaktywny i defensywny („w obronie...”), które władza bez trudu przedstawia jako protesty inicjowane, owszem, w obronie, ale własnych przywilejów. Na dodatek przywódcy opozycji i jej protestów są aż za dobrze znani z zupełnie innych okoliczności i całkowicie pozbawieni „bojowej” charyzmy. Nawet przeciwnikom PiS trudno wierzyć w gniewną rewolucję i buntowniczy protest ucieleśniany przez Grzegorza Schetynę i Ryszarda Petru.

Nadzieje na pojawienie się charyzmatycznego lidera ożyły na moment po spektakularnym włączeniu się do protestów Władysława Frasyniuka. Ale i w jego przypadku powrót do przyszłości nie przyniesie powodzenia. Bohater Solidarności i polityk UD też wkroczył na scenę uliczną reaktywnie, biorąc udział w blokowaniu kolejnej smoleńskiej miesięcznicy. Niezależnie od irytacji sposobem, w jaki śmierć kilkudziesięciu osób jest wykorzystywana do budowania kapitału politycznego i mobilizacji zwolenników, utrudnianie zrytualizowanych ceremonii odwołujących się do tradycji zadusznych bardzo łatwo przedstawić jako barbarzyńskie święto­kradztwo.

Jasne – przedłużanie ceremonii żałobnych w nieskończoność można uznać za nadużycie, ale dopóki wzbudzają one silne zaangażowanie afektywne, przypuszczony na nie atak służy tylko ich umocnieniu. Akcja Frasyniuka była wręcz przeciwskuteczna: ceremonie, które po wyborach zmierzały w stronę państwowej akademii, otrzymały właśnie nowy napęd wzmacniający. Przeciwnik, o którym opowiadał od miesięcy prezes, dołączył do obsady. Po raz kolejny zamiast budować własne przedstawienie, przeciwnicy władzy wzięli udział w inscenizacji przez nią przygotowanej i w roli od dawna przewidzianej.

Opozycji brakuje nie tylko lidera i scenariusza, ale także siły afektywnego oddziaływania. Afekt to pojęcie nietożsame z emocją, opisujące mechanizm silnej podświadomej reakcji opartej na współodczuwaniu (także wyobrażonym). W szerszym rozumieniu afektywność to siła łącząca różne poziomy rzeczywistości (także nieludzkiej), decydująca w znacznej mierze o skuteczności przedstawień. I właśnie tej afektywnej siły manifestacjom opozycji jak dotąd brakowało. Z uporem występująca na nie swojej scenie, w dramacie zainicjowanym przez antagonistów i na dodatek dotyczącym kwestii dość abstrakcyjnych (demokracja, prawo, wolność słowa – to nie są pojęcia jasno definiowalne i łatwo przekładalne na konkret), opozycja trwoniła społeczną energię, którą wzbudzają kolejne działania rządzącej partii.

Mocnemu, wyposażonemu w siłę afektu przedstawieniu Polski w wydaniu pisowskim opozycja przeciwstawia reaktywny gest obrony tego, co było. Nie tylko dlatego, że nie ma spójnej propozycji odnoszącej się do przyszłości. Zapowiedzi rozliczenia i ukarania przywódców PiS to nie jest program dla Polski, tylko kolejny program reakcji na reakcję. Specjalistów od reakcyjnej rewolucji już mamy. Obywatele oczekują już czegoś zupełnie innego.

Przydałby się ktoś, kto byłby w stanie zainicjować dramat prawdziwie alternatywny i powołać do jego istnienia scenę niezależną. Być może ktoś taki wyłoni się w blaskach łańcuchów świateł i napisów „Veto!”.

Wspólnota, która nadchodzi

Trudno już w tej chwili wyrokować, czy wydarzenia ostatniego tygodnia coś w tej sytuacji zmienią. Mam jednak wrażenie, że w blasku świec, które tłumy manifestantów zapalały pod sądami, pojawia się nowa jakość. Protesty przeciwko ustawie o Sądzie Najwyższym bardzo szybko przybrały wyraziste i trafione formuły przedstawieniowe. Łańcuchy świateł odwołują się do bardzo znanego wzorca żałobnego, ale zarazem stają się znakiem buntu tych, których głosy i argumenty po raz kolejny pozbawiono znaczenia i wartości. Ludzie wychodzący na ulice pod hasłem „Wolne sądy” są afektywnie napędzani, lecz chodzi im o coś więcej niż tylko o interwencję w konkretnej ustrojowej sprawie. Wyprowadza ich na ulice buta i pewność siebie władzy, która odmawia swoim przeciwnikom jakiejkolwiek racji, odbierając im nie tylko prawo do skutecznego i sensownego zabierania głosu, ale wręcz przynależności do wspólnoty politycznej. Taki wszak jest sens i emocjonalnych okrzyków prezesa PiS, i wypowiedzi członków rządu (na czele z orędziem premier Szydło), i propagandy TVP.

Suweren, w którego imieniu PiS występuje, to oczywiście grupa niedefiniowana precyzyjnie, ale z pewnością nie obejmuje ona protestujących. A skoro suweren to dla rządzących podmiot i zarazem adresat decyzji politycznych, to protestujący, pozostający poza nim, mogą być jedynie ich przedmiotem, grupą im dosłownie poddaną. Demonstracyjne lekceważenie, odmowa racji i rozmyślne poniżanie to prosta droga do stworzenia niezwykle silnej wspólnoty, połączonej już nie interesami czy poglądami, ale poczuciem krzywdy i chęcią zemsty. PiS powinien dobrze to wiedzieć, bo kilka lat temu sam taką wspólnotą był i jego liderzy na pewno jeszcze pamiętają smak tamtych emocji. Najwyraźniej jednak pewność własnej racji nie pozwala zauważyć, jak stopniowo przechodzi się na zupełnie inne pozycje...

Nie chciałbym jednak, by okazało się, że działa w Polsce jakaś nowa wersja Wielkiego Mechanizmu, który Jan Kott znalazł u Szekspira. Że oto wykluczeni i poniżeni przekuwają swój gniew w zwycięstwo tylko po to, by sami mogli wykluczać i poniżać. Dlatego z taką nadzieją patrzę na lipcowe protesty, które mogłyby w zasadzie obyć się bez partyjnych liderów i które dla wielu uczestników są zapewne pierwszym na taką skalę doświadczeniem politycznej aktywności, aktem wkroczenia na publiczną scenę. Z punktu widzenia tej wspólnoty, która rodzi się na naszych oczach, decyzja prezydenta Dudy o tyle nie ma znaczenia, że każdy jego wybór tylko ją umocni: weto da poczucie triumfu, podpis – spotęguje afekt i efekt wykluczenia, prowadzący do dalszej konsolidacji, która po fatalnych doświadczeniach KOD-u nie będzie wcale musiała oznaczać formalizacji w postaci ugrupowania politycznego. Oznaczałoby to pojawienie się na polskiej scenie publicznej nowej jakości, nowego, zbiorowego aktora: chóru. ©


CZYTAJ TAKŻE:

Prof. Bogdan de Barbaro, psychiatra i psychoterapeuta: Czuję się jak pasażer pojazdu, który pędzi bez hamulców. Ale nigdy nie jest tak, że nie mogę nic. Świeczka pod siedzibą sądu to też sposób uczestnictwa w czymś dobrym.

Rafał Matyja: PiS nie ma projektu ustrojowego. Chce się odegrać na przeciwnikach, podporządkować sobie wszystkie organy państwa poprzez wymianę kadr i uruchomić socjotechnikę, która trwale zdyskredytuje elity III RP.

Klaus Bachmann: Niezamierzone skutki nowelizacji ustaw o KRS, SN i sądach powszechnych są dalekosiężne. I mogą skończyć się opuszczeniem Unii Europejskiej.

Ks. Adam Boniecki: Trzeba śpiewać o wolności.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Profesor w Katedrze Performatyki na UJ w Krakowie. Autor książki „Teatra polskie. Historie”, za którą otrzymał w 2011 r. Nagrodę Znaku i Hestii im. Józefa Tischnera oraz Naukową Nagrodę im. J. Giedroycia.Kontakt z autorem: dariusz.kosinski@uj.edu.pl

Artykuł pochodzi z numeru Nr 31/2017