Dekada katastrofy

Choć w teatrze posmoleńskim spuszczono kurtynę, do zakończenia i podsumowania dramatu daleko.

06.04.2020

Czyta się kilka minut

Protesty „w obronie krzyża” na Krakowskim Przedmieściu, Warszawa, 3 sierpnia 2010 r. / ANDRZEJ STAWIŃSKI / REPORTER
Protesty „w obronie krzyża” na Krakowskim Przedmieściu, Warszawa, 3 sierpnia 2010 r. / ANDRZEJ STAWIŃSKI / REPORTER

W sobotę, 21 marca Jarosław Kaczyński udzielił wywiadu stacji RMF FM. Rozmowa z Krzysztofem Ziemcem odbiła się szerokim echem ze względu na deklarację prezesa PiS, że jego zdaniem wybory prezydenckie powinny się odbyć 10 maja. Nikt chyba nie zwrócił większej uwagi na fragment o katastrofie smoleńskiej i na zaskakującą odpowiedź na pytanie podstawowe, które wielu z nas zadaje od 10 lat – o nie polityczny, lecz metafizyczny sens tej tragedii: „Ja oczywiście się nad tym bardzo często zastanawiam, jaki to miało sens w życiu, czy właściwie chodzi tu o koniec życia mojego brata i innych, którzy zginęli. Jaki to miało sens w tym wszystkim, co wydarzyło się i miało się wydarzyć w Polsce, co już dziś wiemy, a wtedy żeśmy tego nie wiedzieli. I oczywiście różnorakich sensów można tutaj szukać. Ale tak naprawdę, ponieważ jestem wierzący, toteż zdaję sobie sprawę, że tak naprawdę tylko Bóg wie, o co tutaj chodziło”.

Szczerość i prostota tej odpowiedzi ma dla mnie przejmujący wymiar. Trzęsący krajem lider rządzącej niepodzielnie partii, który ponoć wszystko w swym geniuszu politycznym przewidział i wszystko może, w najważniejszym chyba punkcie swego życia staje bezradny wobec tajemnicy tragedii osobistej i wspólnotowej. I ma odwagę powiedzieć: nie wiem.

Słowo stało się ciałami

Cisza, jaka od 10 lat trwa wokół posmoleńskich pytań metafizycznych i egzystencjalnych, z jednej strony nie jest zaskakująca, bo jej naruszenie wymagałoby spojrzenia w przepaść, czego społeczeństwa i jednostki wiedzione instynktem samozachowawczym starają się unikać. Z drugiej jednak dziwi: społeczeństwo wychowywane przez kontrreformacyjny katolicyzm z jego skłonnością do teatralizowanej mistyki, którą przejęło, znacjonalizowało i wzmocniło przez romantyczne „wieszczenie”, przez 200 lat żyło „czytaniem znaków” i dążeniem do rozwiązania tajemnic świata i historii. Najwięksi polscy przywódcy duchowi, od Adama Mickiewicza po Jana Pawła II, uporczywie, czasem wręcz obsesyjnie pytali o transcendentny sens kolejnych klęsk i katastrof, a ich odpowiedzi tworzą głębokie pokłady, jeśli nie rdzeń narodowej kultury.


KATASTROFA SMOLEŃSKA: CZYTAJ SERWIS SPECJALNY >>>


Ta katolicko-romantyczna szkoła interpretacji świata straciła wprawdzie głos wobec Auschwitz, ale Smoleńsk wydawał się dla niej materiałem wprost wymarzonym. Tymczasem poza kilkoma bardzo wczesnymi reakcjami, na czele z jakże romantycznym wierszem wielkiego interpretatora polskiego losu Jarosława Marka Rymkiewicza, wszyscy nagle zadowolili się naciąganą i nieprzemyślaną analogią katyńską i po chwili przestali pytać.

W tym zdziwieniu, a nawet pewnej pretensji, nie chodzi mi o to, że odpowiedzi nie umieliśmy znaleźć. Wielkość tragedii (a twierdzę, że dramat smoleński jest tragedią w najgłębszym sensie) polega na tym, że nie da się jej sensu zamknąć w jednej formule. Ale zarazem wynika z tego, że tragedia wciąż prowokuje pytania i domaga się prób interpretacji. W przypadku Smoleńska to żądanie zostało zlekceważone i zagłuszone zgiełkiem politycznego konfliktu.

To jedno przecież nie ulega wątpliwości: najważniejszym skutkiem, więc i oczywistym historycznym sensem posmoleńskiego dramatu, jest rozpad społeczeństwa na dwie, niemożliwe do spojenia części. Na pytanie „po co to było?” odpowiedź jest właśnie taka: by wymarzona po 1989 r. nowa polska wspólnota została zniszczona. Co najmniej od czasów „wojny na górze” wielu aktorów politycznych przez lata głosiło, że ta wspólnota jest szkodliwą fikcją i że trzeba ją zniszczyć, by wiadomo było, kto „swój”, a kto nie. Historia w końcu odpowiedziała i słowo stało się 96 ciałami.

Krzyżowy rokosz i koalicja rządząca

W tej perspektywie rzeczywistym momentem katastrofy była eksplozja, do jakiej doszło w sierpniu 2010 r. w okresie walki o krzyż stojący przed Pałacem Prezydenckim. To właśnie wtedy ostatecznie uległy rozbiciu iluzje, że żałoba, jaką wspólnie przeżywali Polacy po 10 kwietnia, może stać się punktem wyjścia do „innej polityki”, nieopartej na wojennej zasadzie zniszczenia przeciwnika. Oczywiście byłoby naiwnością twierdzenie, że pragnienie utrzymania konfliktu nie ujawniało się już wcześniej, a „rokosz sierpniowy” stanowił eksplozję jakiegoś ludowego gniewu, który uniemożliwił podtrzymanie deklarowanej zgody. Choć uważam krzyżowych rokoszan i walczących z nimi szyderców za autonomiczne podmioty społeczne i daleki jestem od spiskowych sugestii obu stron konfliktu oskarżających się wzajemnie o manipulacje i prowokacje, to nie ulega wątpliwości, że to nie aktorzy sierpniowego dramatu byli władcami „sceny narodowej przy Krakowskim Przedmieściu” (sami się zresztą za takich nie uważali). Pozwolono im na rozegranie dramatu radykalnego rozpadu wspólnoty, bo wszystkim był on na rękę. Od 2005 r. Polską rządzi koalicja POPiS, zgadzająca się w jednym: że dla obu stron korzystny jest nieustający i pogłębiający się konflikt, który zapewnia obu partiom monopol dwuwładzy.

Nie sądzę wprawdzie, że w tej kwestii zawarto jakieś porozumienie, że odbyła się jakaś POPiS-owa „Magdalenka”. Ale jest dla mnie oczywiste, że obaj liderzy rozumiejący politykę jako nieustanną konkurencję na przedstawienia (i mający za sobą bolesne doświadczenia marginalizacji) błyskawicznie rozpoznali, że rywalizacja będzie dla nich i dla ich ugrupowań o wiele bardziej korzystna niż współpraca. Ba: mogli nawet uznać, że będzie bardziej korzystna dla Polski. Oparty na konflikcie duopol miał wszak wszelkie szanse na zablokowanie dostępu do władzy innym ugrupowaniom. Przede wszystkim miał doprowadzić do marginalizacji lewicy oraz uniemożliwić rozrost radykalnej prawicy, co się generalnie, jak dotąd, udaje. Od 15 lat POPiS rządzi Polską niepodzielnie, stanowiąc najtrwalszą koalicję w dziejach politycznych kraju.

Jednego tylko politycy obu partii nie docenili – siły dramatycznej konfliktu, który dla podtrzymania istnienia i wytworzenia efektu autentyczności potrzebuje wciąż nowych i coraz ostrzejszych sporów. Jego zasadą nie jest właściwy polityce twórczy antagonizm, ale dążenie do unicestwienia przeciwnika.

Smoleńsk boleśnie dowiódł, że ta dramatyczna polityka jest jak najdosłowniej zabójcza. Po katastrofie teoretycznie mogło nastąpić nawrócenie, refleksja i przejście nie do jakiejś utopijnej jedności, ale do względnie racjonalnej polityki propaństwowego sporu, do antagonizmu rozwiązań, a nie statusowych rzezi o to, kto jest prawdziwym Polakiem. Zamiast tego konflikt się pogłębił i przeszedł w fazę wojny kulturowej i aksjologicznej, którą, niestety, we własnym interesie podtrzymał Kościół katolicki. A ponieważ ostatecznie w tej wojnie nie chodzi o znalezienie najlepszego rozwiązania, ale o potwierdzenie obrazu siebie, o twarz (a więc jedno z najwyższych dóbr jednostek i zbiorowości), konieczne jest pozbawianie przeciwników wszelkich praw do zachowania ich odmienności.

Pragmatyk i ideowiec

Katastrofa smoleńska wzmocniła polityczny konflikt o silne energie związane z czymś, co nienegocjowalne – zobowiązaniem wobec zmarłych. W kwietniu życzeniowo zaklinano rzeczywistość, głosząc, że będzie ono siłą łączącą – w sierpniu stało się jasne, że jest dokładnie odwrotnie. Deklarowany wielokrotnie obowiązek pamięci stał się podstawowym paliwem konfliktu i posłużył do zbudowania mocnej lini podziału na tych, którzy pozostają wierni swoim zmarłym, i tych, którzy chcą o nich jak najszybciej zapomnieć. Oczywiście pożałobny powrót do normalności był koniecznością dla wszystkich, nawet dla najbardziej straumatyzowanych przez śmierć swoich bliskich, ale właśnie wobec tej konieczności tak wielką rolę odgrywały comiesięczne rytualizacje będące syntetyczną reaktualizacją (by nie rzec – anamnezą) niemal sakralnego doświadczenia kwietniowej wspólnoty Krakowskiego Przedmieścia.

Niesiony zwykle na czele Marszów Pamięci wielki baner „Smoleńsk pamiętamy” był znakiem wierności zmarłym, zachowywanej mimo tego, że poza dniem miesięcznicy większość jej uczestników już żyła „normalnie”. Jarosław Kaczyński w swych comiesięcznych przemówieniach, wieńczących rytualno-protestacyjne zgromadzenie, przekształcał tę „normalność” w walkę, nadając rywalizacji politycznej znamiona misji, której celem było nie przejęcie władzy, ale przywrócenie etycznego i metafizycznego ładu.

Gdy od katastrofy smoleńskiej minął rok, a PiS nie zaprzestał organizowania miesięcznic, wydawało się, że ten upór jest nieracjonalny. Z każdym miesiącem kolejne demonstracje smoleńskie przyciągały coraz mniej uwagi. Pamiętam, jak późną wiosną 2014 r. znalazłem się na Krakowskim Przedmieściu i niemal niespodziewanie nadziałem się na czoło Marszu Pamięci – wyglądał jak zagubiona w tłumie turystów wycieczka albo dziwna pielgrzymka wędrująca przez turystycznie rozbawione miasto. A jednak miesięcznice, uznawane przez wielu za wyraz chorobliwej obsesji, okazały się skuteczne. Wierność wydarzeniu, trwałość przyjętych postaw, zachowywane w stopniu niespotykanym w polskiej polityce, a także opisywana już przeze mnie w „Tygodniku” („Wieczny nieodpoczynek”, nr 15/2018) rytualistyczna jedność czasu, miejsca i akcji doprowadziły do tego, że już, już – wydawałoby się – gasnące ceremonie powróciły w chwale i przepychu uroczystości państwowych.

O ile trudno uznać, że to posmoleńskie oskarżenia stanowiły bezpośredni powód, dla którego PO w ciągu kilku lat straciła większość poparcia, o tyle właśnie sprawa katastrofy stała się swoistym pudłem rezonansowym nagłaśniającym wszelkie jej potknięcia. I jeśli dziś komentatorzy zastanawiają się, jak to możliwe, że Platformie zaszkodził zegarek ministra Nowaka, Amber Gold i ośmiorniczki, a PiS-owi zdają się nie robić żadnej krzywdy afery równie poważne, a nawet poważniejsze, to zaryzykowałbym twierdzenie, że działa tu efekt posmoleńskiej „obsady ról”.

W jej efekcie Jarosław Kaczyński, postrzegany wcześniej jako polityczny awanturnik i intrygant, zajął na scenie pozycję osobiście zaangażowanego ideowca, którego celem są wartości wyższe niż pieniądze i władza. W roli „pragmatycznego” polityka, niekierującego się osobistą wiarą i niemającego żadnych poważnych zobowiązań, lecz zajmującego się rozwiązywaniem problemów i obsługiwaniem obywateli, obsadził się Donald Tusk. Pozornie wybrał dobrze, ale właśnie Smoleńsk doprowadził do tego, że sprawność państwa, która stała się jedyną racją działania jego i jego rządu, w pewnym momencie przestała wystarczać.

Można by się tu pobawić w psychoanalityczne hipotezy, że zadziałało nieczyste sumienie większości Polaków, którzy powróciwszy do „normalności”, czuli się winni wobec porzuconych z konieczności zmarłych i podświadomie odwrócili się od reprezentującej ową normalność Platformy. Ale ważniejszy (i bardziej namacalny) wydaje mi się efekt „pudła rezonansowego”: skoro Tusk uczynił sprawność państwa i dobrobyt obywateli jedynymi wartościami przeciwstawianymi wierności wobec zmarłych, to wszelkie, nieuchronne przecież pomyłki i potknięcia uderzały w same podstawy jego polityki, kwestionowały jego uprawnienie do władzy.

Kaczyński mógł i nadal może pozwolić sobie na błędy, wypowiedzi i działania problematyczne lub wręcz skandaliczne (jak słynny wybuch sejmowy z 2017 r.), bo zasadą jego działania nie jest sprawność państwa i obsługa obywateli (to mu zapewnia premier Morawiecki, którego zaangażowanie do grania tej roli było polityczno-performatywnym majstersztykiem), lecz „wartości”.

W tym kontekście za przełomowy moment dramatu posmoleńskiego uznałbym odkrycie jesienią 2012 r. błędów w identyfikacji ciał, co doprowadziło do konieczności ekshumacji i ponownych pochówków takich osób jak Anna Walentynowicz czy Ryszard Kaczorowski. Platforma skompromitowała się tam, gdzie sama lokowała żródło swego uprawnienia do sprawowania władzy – w zakresie procedur i pragmatyki. Comiesięczne zgromadzenie Antygon nie musiało już krzyczeć, że Kreon to tyran i morderca. Wystarczało spokojnie stwierdzić, że nie potrafi nawet dobrze pochować umarłych.

Kurtyna i apoteoza

Po zwycięstwie w 2015 r. PiS przejął całkowitą kontrolę nad sceną smoleńskich ceremonii. Kontynuacja miesięcznic nie miała sensu, bo z jednej strony groziły im kontrmanifestacje, a z drugiej – ich własna państwowa oficjalność. Dlatego w kwietniu 2018 r., w 96. miesięcznicę, Jarosław Kaczyński ogłosił, że to ostatnia taka uroczystość. „To nasz ostatni marsz. Doszliśmy do celu” – powiedział protagonista posmoleńskiego dramatu, spuszczając kurtynę na scenie narodowej, której wprawdzie nie ustanowił, ale którą opanował i uczynił areną swojego tryumfu.

Jego materialnym znakiem i dowodem są dwa pomniki, postawione właśnie w 2018 r. na placu Piłsudskiego: ofiar tragedii smoleńskiej i Lecha Kaczyńskiego. Ich układ jest taki, że figura prezydenta, autorstwa Stanisława Szwechowicza i Jana Raniszewskiego, wydaje się iść w stronę stojącego niemal dokładnie na wprost monumentu projektu Jerzego Kaliny. Ten z kolei składa się z czarnych schodów, stojących nad przykrytą szkłem częścią podziemną, symbolizującą zbiorowe mogiły Katynia. Według wyjściowej koncepcji oba pomniki miał połączyć „chodnik” z czerwonego granitu, naśladujący dywan, po którym głowa państwa wchodziła do rządowego Tu-154. Całe założenie stanowi więc monumentalną reinscenizację chwili wylotu do Smoleńska, a zarazem ma być jej symbolicznym przekroczeniem: czarne schody do samolotu interpretowane są też jako „schody do nieba”, więc pomnikowy prezydent Kaczyński nie idzie ku nim, by zginąć w katastrofie, ale by zostać ocalonym i zbawionym w niebie polskich bohaterów, do którego już zostali przyjęci – także dzięki niemu – pomordowani w Katyniu.

Ta zbawcza reinscenizacja stanowi ostatnią scenę dramatu smoleńskiego w wersji Jarosława Kaczyńskiego. Oczywiście została jeszcze kwestia wyjaśnienia przyczyn katastrofy i ukarania winnych, o czym prezes PiS mówi od lat, konsekwentnie wspierając „dochodzenie” Antoniego Macierewicza. Śledztwo nie należy jednak do porządku eschatologicznego, stanowiącego ramę dramatyzacji, których główną sceną było Krakowskie Przedmieście. Co miesiąc powtarzano przecież, że chodzi o pamięć ofiar, podstawowym znakiem protestujących był zaś krzyż, domagający się dopełnienia męczeńskiej śmierci aktem przeniesienia w wieczność i wniebowstąpienia. Gdy ten został zmaterializowany w pomnikach, żywi aktorzy mogli wreszcie zejść ze sceny.

Sprawy zamiast wartości

Trudno jednak uznać, że dramat posmoleński w ten sposób się zakończył. Trwa wszak ustanowiony przezeń konflikt, z którego nie widać wyjścia tak samo, jak nie było go widać 7 lat temu, gdy kończyłem książkę „Teatra polskie. Rok katastrofy” gestem bezradnego oczekiwania na „coś”, co pojawi się nie wiadomo skąd i zakończy niedający żyć klincz.

Czy i dziś nic innego nie pozostaje?

Gdy kilka dni temu zaczynałem pisać ten tekst, miałem nadzieję, że może jednak nie… Ironicznie i paradoksalnie, tę nadzieję obudziła pandemia, zrównująca nas wszystkich w zagrożeniu chorobą i śmiercią. Wymuszone przez nią radykalne zawieszenie normalności przez chwilę wydawało się nieść szansę na zakończenie stanu wojny, a przynajmniej na wzięcie go w czasowy nawias. Było tego wiele symptomów, choćby poparcie i sympatia, jaką zaczął się cieszyć minister zdrowia Łukasz Szumowski. Oczywiście było i jest jasne, że ewentualny sukces walki z wirusem PiS zdyskontuje politycznie, ale nadzieja szeptała, że może to nie mieć znaczenia i że nawet najbardziej anty-PiS-owska opozycja rozumie, jak dosłownie samobójcze byłoby życzenie rządzącym niepowodzenia.

Naprawdę przez chwilę myślałem, że pandemia zdoła przekonać polskich polityków, że nie musimy być jednością, ale mamy wspólne cele, dla realizacji których trzeba zawierać choćby taktyczne sojusze, działając w perspektywie dłuższej niż kadencja własnej władzy; że polityczny przeciwnik też może być sojusznikiem, a nie rywalem do ogrania i wzięcia pod but. Przez chwilę zamiast o „wartościach” rozmawiano o sprawach. Dla polskiej polityki mogło to być doświadczenie ożywcze.

Ale w sobotę 21 marca Jarosław Kaczyński udzielił stacji RMF FM wywiadu, w którym powiedział, że nie ma powodów, by wybory nie odbyły się 10 maja. Tydzień później wierni wykonawcy jego woli, których przez trzy tygodnie bez żalu nie oglądaliśmy, przegłosowali zmiany w kodeksie wyborczym. Szansa na prawdziwie „dobrą zmianę” została znów zmarnowana i wszystko wskazuje na to, iż tylko kolejna katastrofa może sprawić, że wyjdziemy z cienia poprzedniej.

Czy wtedy będzie jeszcze sens pytać o sens? ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Profesor w Katedrze Performatyki na UJ w Krakowie. Autor książki „Teatra polskie. Historie”, za którą otrzymał w 2011 r. Nagrodę Znaku i Hestii im. Józefa Tischnera oraz Naukową Nagrodę im. J. Giedroycia.Kontakt z autorem: dariusz.kosinski@uj.edu.pl

Artykuł pochodzi z numeru Nr 15/2020