Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Piętnaście puszek tzw. dietetycznej coli dziennie może wypić mężczyzna średniej budowy ciała bez narażania organizmu na niepożądane skutki działania aspartamu. Czyli słodzika dającego pretekst dla „diety” w nazwie tego rodzaju napojów, o ile rozluźnimy aż po bezsens granice tego pojęcia. Jedyną bowiem pośrednią korzyścią dla ciała z obecności aspartamu lub podobnych mu substancji jest zastąpienie cukru, a zatem niższa kaloryczność, dzięki czemu można przynajmniej na krótką metę jeść i pić na słodko, a przy tym nie utyć.
Owszem, rozumiem potrzebę bycia przekonanym, że się o siebie „dba” – cudzysłów wyraża niezbędną dawkę autoironii uodparniającą na fanatyzm. Nie będę więc się wymądrzać, komu jaka dieta przystoi. Ale jednak dziwi, że można chcieć wypranej z cukru wersji czegoś, co z definicji łechcze czułe miejsca w mózgu odpowiedzialne za niezdrowe uzależnienia. Przecież urok coli polega głównie na tym, że jest bombą kaloryczną i służy za nagrodę, małe święto. Gdym w najgorszy gorąc przycinał niedawno krzaczki w winnicy pod Goszycami, około południa przyszła do mnie piękna wizja lodowatej coli na koniec roboty, po którą zejdę ze wzgórza do geesu przy remizie. Na bieżąco pochłaniałem wysokozmineralizowaną wodę, ale ta obietnica coli pomogła mi przetrwać jeszcze kilka godzin w towarzystwie głodnych gzów. One nie potrzebowały ani minuty sjesty.
Gees w odróżnieniu od gzów okazał się czynny tylko do czwartej, czego w swoim wielkomiejskim, całodobowym umyśle nie przewidziałem. Z powodu słabego zasięgu nie byłem też świadom, że tego samego dnia dwie agendy Światowej Organizacji Zdrowia ogłosiły wnioski z nowych metaanaliz badań nad aspartamem. Panel ekspercki ds. dodatków żywnościowych potwierdził wcześniej już podawaną bezpieczną dawkę, 40 mg na kilogram masy ciała, z czego się bierze owo uśrednione piętnaście puszek dla przeciętnego faceta (kobietom, jak zwykle, każe się korzystać z ich wyższej inteligencji, muszą same to przeliczyć...).
Międzynarodowa Agencja Badań nad Rakiem (znana pod angielskim skrótem IARC, choć siedzibę ma we Francji) przesunęła tymczasem aspartam do kategorii 2B, czyli substancji „być może” rakotwórczych. To najniższy poziom, raczej sygnał „uwaga na ten składnik, musimy go dalej badać”. Ale eksperci tworzący tabele IARC są świadomi ryzyka uproszczeń, więc sumując wyniki z kilku rodzajów źródeł działają z przesadną raczej ostrożnością. Taka kwalifikacja ma więc swój ciężar naukowy, ale niestety także polityczny i pieniężny: dla producentów spożywczych już sama obecność na półce z „dwójką” jest niebezpieczna – choć w tej samej kategorii występują np. fale radiowe z telefonu, wyciąg z aloesu, talk do ciała, a także... azjatyckie pikle. Wyżej, w kategorii 2A – czyli „prawdopodobnie” – mieści się praca na nocną zmianę, a także np. glifosat – a jednak odpowiednie agendy unijne dopuszczają używanie u nas tego herbicydu. Od tabelek IARC do decyzji urzędowych droga bowiem daleka, zwłaszcza kiedy – jak w przypadku np. Ameryki – w obronę „niezależności” urzędu ds. żywności angażują się wspólnie i solidarnie wielcy, na co dzień śmiertelnie wrodzy sobie, giganci z rynku napojów, finansując coś o nazwie „Koalicja na rzecz bezpiecznych wyborów żywieniowych”.
Jest o co walczyć – nie dość, że aspartam został „2B”, to nie dalej jak w maju WHO ogłosiło, że wcale nie pomaga on na dłuższą metę stracić wagi i nawet zwiększa ryzyko cukrzycy typu drugiego. Nie dziwota, że do kierowania tą, jakże obywatelską i oddolną, organizacją sponsorzy wynajęli pospołu byłych sekretarzy zdrowia z administracji Trumpa i Clintona.
W POMPEJACH ODKRYTO FRESK Z PIZZĄ. JAKĄ PIZZĄ?
I znów się okazuje, że prawdziwie ponadpartyjne są tylko zera po jedynce. Ale nie będę wam tydzień po tygodniu zatruwał przyjemności węszeniem spisków. Pijcie, co wam się zachce, o ile zdrowie jeszcze pozwala, choć namawiam raczej na wersję z cukrem. Tamtego popołudnia po pracy skończyło się na pysznych lodach (o smaku crema catalana) w pobliskiej Baranówce. O tym, jak wybitnie rozwinęła się kultura lodziarska w Polsce gminnej, napiszę niebawem z godną zagadnienia namiętnością. Na razie rekrutuję ekipę ochotników do tego zadania, wolnych od cukrzycy i niedbających o wagę. Wcale niełatwe w moim pokoleniu. ©℗
Mamy kolejny z ulubionych momentów granicznych – jeszcze da się znaleźć ostatnie truskawki, a już wkraczają dobre polskie brzoskwinie. Wiecie już, dzięki tej rubryczce, co zrobić z tymi drugimi – czyli przygotować Belliniego: po 2 brzoskwinie na osobę miksujemy (jeśli nie macie miksera, to można obrać, rozdrobnić w misce i przetrzeć przez sito) i łączymy ok. 1:1 z musującym winem (kiedy nie mam otwartego szampana – czyli przez 360 dni w roku – dodaję spokojne, mocno wytrawne wino, nawet taką wersję wolę). Ale podobną przyjemność daje Rossini: tutaj po prostu łączymy z winem zmiksowane i koniecznie przetarte przez sito (pesteczki!) truskawki. Nazwa nie ma nic wspólnego z muzyką, tylko ze słowem rosso w nazwisku kompozytora. Za to malarskie, i to całkiem słuszne, skojarzenie ma jeszcze inny wenecki, rzadziej spotykany koktajl – Tintoretto: białe wino musujące z dodatkiem świeżego soku z granatów.