Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Zamieszczony w tym numerze artykuł prof. Dariusza Kosińskiego i rozmowa z prof. Tomaszem Szlendakiem pomagają lepiej zrozumieć zbliżające się wybory prezydenckie – wydarzenie, w którym mają udział wszyscy dorośli obywatele Polski. Wszyscy, bo także i ci, którzy na wybory nie pójdą. Absencją wpłyną przecież na wynik. Dla skromnego, zapracowanego wyborcy, który nie miał głowy do studiowania biogramów i programów jedenastu kandydatów, który nie potrafi odróżnić Mirosława Piotrowskiego od Waldemara Witkowskiego, prezydencka debata 17 czerwca była dobrą okazją do określenia swoich preferencji. O pytaniach, na które odpowiadali pretendenci do najwyższego urzędu w państwie, dość już napisano. Choć pytania były, jakie były, to odpowiedzi i tak okazały się fascynujące. Był to doprawdy dziwny spektakl: jedenastu dorosłych mężczyzn z całą powagą i przekonaniem zachwalało… każdy siebie i starało się dołożyć konkurentom. Każdy dawał do zrozumienia, że to on jest najlepszy, najmądrzejszy, najsłuszniejszy.
Nie wiem, jak się to odbywało wtedy, kiedy szlachta wybierała króla. Pierwszym królem wybranym na tron był Władysław Jagiełło, w 1386 r. Pierwsza wolna elekcja odbyła się w rok po bezpotomnej śmierci Zygmunta II Augusta, ostatniego z Jagiellonów, w roku 1573. Wtedy też ustalono reguły elekcji: wybory króla miały być powszechne, oczywiście dla szlachty, i wolne, czyli mógł w nich uczestniczyć każdy szlachcic. Na pierwszą wolną elekcję przybyło ponad 40 tys. szlachty. Późniejsze nie były już tak liczne. Wśród chętnych na polski tron często byli monarchowie innych państw. Na liście kandydatów widnieje np. Iwan IV Groźny, car Rosji. Rezultat elekcji ogłaszał marszałek, a nowego króla mianował prymas, pełniący urząd interreksa.
Wspominam o tym, bo w czasie prezydenckiej debaty, a i potem, słuchając przedwyborczych przemówień kandydatów, myślałem o królach. I oni musieli najpierw coś szlachcie obiecywać, po wyborze zaś musieli podpisywać różne pakta, konwencje i dokumenty gwarantujące szlachcie jej przywileje.
Dziś, słuchając składanych przez kandydatów obietnic i konfrontując je z określonymi przez konstytucję, wymagającymi czasem odwagi, uprawnieniami prezydenta i ich ograniczeniami przy – jeśliby do tego doszło – ewentualnej kohabitacji, czyli sytuacji, w której rząd i prezydent pochodzą z przeciwnych obozów politycznych, trudno nie pytać o realne możliwości realizacji tych obietnic. Przypomnijmy też, że prezydent czasem może się mylić, choć z wypowiedzi zabiegającego o reelekcję Andrzeja Dudy można wnosić, że jemu nigdy się to nie zdarzyło.
Andrzej Stankiewicz: O wyniku wyborów prezydenckich zdecydują wyborcy tych kandydatów, którzy odpadną po pierwszej turze.
Wybierać będziemy spośród jedenastu kandydatów, a faktycznie spośród sześciu, bo już dziś wiadomo, że pięciu z nich sondaże nie dają żadnych szans. Charakter naszej szóstki dobrze charakteryzują profesorowie Kosiński i Szlendak we wspomnianych materiałach z tego numeru.
Czy się nam to podoba, czy nie, któryś z szóstki kandydatów zostanie prezydentem. Który? To już zależy od nas wszystkich, i to nie jest pusty slogan. Kto będzie prezydentem i jaka będzie Polska, zależy od tego, czym będziemy się kierowali przy wyborze. Od tego, czy potrafimy się przedrzeć przez wyborczą propagandę i rozeznać, czy kandydatowi chodzi o władzę dla władzy, czy rzeczywiście o dobro wspólne. To ważne, byśmy umieli to rozeznać, żebyśmy nie byli jak ci z pola elekcyjnego na podwarszawskiej Woli, którzy widzieli tylko swoje własne, doraźne interesy, a nie dobro kraju.
Uparcie pytajmy siebie: na jakie głosujemy państwo? Na jakie głosujemy wartości? Na co my naprawdę głosujemy? ©℗