Klasowe wybory

Sukces prymusów ze szkoły, którą kieruje Kaczyński, sprawił, że ten model przyjęli rywale. Najpoważniejsi kandydaci do prezydentury są uderzająco do siebie podobni.

22.06.2020

Czyta się kilka minut

 / ZALLEY DLA „TP”
/ ZALLEY DLA „TP”

Na poziomie poglądów i projektów kampania prezydencka była teatrem różnicy. Kandydaci i ich sztaby robili wszystko, by podkreślić, jak bardzo są od siebie odmienni. To oczywisty mechanizm, mający wytworzyć polaryzację elektoratu i jak najsilniejsze przywiązanie jak najliczniejszej grupy do konkretnego kandydata. Broń Boże, by któryś z wyborców pomyślał, że równie dobrze może oddać głos na konkurenta!

Walka o różnice była tym bardziej intensywna, że jej najważniejsi aktorzy byli do siebie podobni jak sześć kropel wody. Biali, stosunkowo młodzi, dobrze wykształceni i ułożeni, do bólu mieszczańscy, grzeczni i mili chłopcy, nieco wyrośnięci, ale wciąż zachowujący tę samą kindersztubę. Pamiętacie „ulubieńca naszej pani” z książek Goscinnego i Sempégo? Gdy patrzę na uśmiechnięte miło, ładniutkie i sympatyczne buzie faworytów w wyścigu, widzę Ananiasza. Żadnych łobuzów, żadnych „innych chłopaków” – tylko ulubieńcy naszej pani. Prymusi z pierwszej ławki klasy Wolnej Polski, którzy pod jej czułą opieką wykorzystali dane im po 1989 r. szanse i znaleźli się w elicie beneficjentów transformacji. Mają się świetnie i świetnie wyglądają: zadbani, dobrze ubrani, przekonani, że świat należy do nich. Doskonale opływowi. Nikt z tej czołówki niczym szczególnym na tle innych się nie wyróżnia.

Oczywiście – Ananiasz Andrzej jest bardziej przymilnie prymusowaty i śmieszniejszy, gdy usiłuje odgrywać zdecydowanego lidera, niż inteligencko ironiczny Ananiasz Szymon, a bardzo dziecięcy urok Ananiasza Władysława jest inny niż bardziej „męski” czar Ananiasza Rafała (jedynego nieogolonego na gładź). Ale to są niuanse i trzeba dopiero sięgnąć do dalekiego drugiego szeregu, by zobaczyć takie oryginalne i fantazyjne postacie jak Marek Jakubik, Paweł Tanajno czy Stanisław Żółtek. To oni – wyglądający jak starsi i młodsi krewni, którzy przyjechali z prowincji do bratanków i kuzynów odnoszących sukcesy w stolicy – przypominają ludzi, których mijam na ulicy. Takich jak tamci nie spotykam.

Twój lepszy niż mój

To kolejna rzecz oczywista, a chyba prześlepiana: doświadczenie życiowe, pozycja, kontekst społeczny, jakie reprezentują kandydaci na prezydenta 2020, nie mają nic wspólnego z doświadczeniami, pozycjami i kontekstami większości ich wyborców.

Najbardziej jest to uderzające w przypadku kandydata PiS-u, który został obsadzony w roli „reprezentanta” Polaków pozbawionych jakoby dobrodziejstw transformacji i wykluczonych z wytworzonych w jej efekcie „elit”. I biograficznie, i postaciowo Andrzej Duda nie ma ze swoim domniemanym elektoratem nic wspólnego. Będąc wręcz uosobieniem beneficjenta postsolidarnościowego układu, zdołał dzięki odpowiedniemu spozycjonowaniu (bo przecież nie dzięki grze – obecny prezydent jest słabym aktorem) zająć z powodzeniem miejsce trybuna uciśnionych, który wpatrzony w wizje Mojżesza Jarosława prowadzi ich z kraju w ruinie przez czerwone morze postkomunistycznych układów ku obiecanej ziemi dostatku.

Ten mit, osadzony w biografii politycznej prezesa Kaczyńskiego i części działaczy jego pokolenia, został sprawnie przejęty przez młodych polityków o kompletnie innej drodze życiowej (ich czołowym reprezentantem jest kolejny wzorcowy Ananiasz – premier Morawiecki). Młode wilczki metropolitalnego kapitalizmu dostały tym sposobem uprawnienia do reprezentowania emerytek nawróconych z łagodnego pezetpeeryzmu na ostrą postać radiomaryjnozy, średnio zamożnych drobnomieszczan z małych miast, tym bardziej głoszących miłość niezłomną Ojczyzny, im bardziej ich dzieci odmawiają powrotu z Londynu, i masy rozczarowanych z tysięcy innych powodów. A także rosnącej, może wręcz już najliczniejszej grupy: tych, którzy są względnie zadowoleni ze swojego życia, ale i tak czują, że coś jest nie tak.

Sukces prymusów ze szkoły, którą kieruje Kaczyński, sprawił, że ten model przyjęli rywale. Wszyscy usiłują przekonać ludzi odczuwających niespełnienia i braki (a któż ich nie odczuwa?), że sami są od nich wolni, więc i ich uwolnić mogą. To bowiem w tropieniu wyśnionej tożsamości polskiego wyborcy roku 2020 wydaje mi się sprawą najbardziej oczywistą i generującą ten garnitur Ananiaszy: oni nie reprezentują wyborców z ich doświadczeniami i rzeczywistymi pozycjami społecznymi, ale ucieleśniają negację ich braków.

Od skrajnej prawicy Krzysztofa Bosaka po skrajną (względnie) lewicę Roberta Biedronia są upragnionymi innymi – nie tymi, którymi jakoś jesteśmy, ale też nie tymi, którymi chcielibyśmy się stać. Reprezentują nas tak samo jak niemal identycznie gładki i metroseksualny Robert Lewandowski reprezentuje Polskę w teatrze światowego futbolu. Wielki, bo radykalnie inny od tego, jak sami o sobie myślimy i jak sami siebie odczuwamy. Nasz, a niebotycznie odmienny, więc oczywiście działający w innym świecie.


ANDRZEJ STANKIEWICZ: O wyniku wyborów prezydenckich zdecydują wyborcy tych kandydatów, którzy odpadną po pierwszej turze.


 

Inni ludzie, inny świat… Snuta wokół kandydatów fantazja na temat Polski oznacza w pierwszej kolejności wyparcie Polski realnej. Po tym jak w 2015 r. Platforma Obywatelska postawiła na wspólne zadowolenie z tego, co już osiągnęliśmy, i sromotnie przegrała, wszyscy kandydaci już rozumieją, że teraźniejszość zawsze jest niesatysfakcjonująca. Dlatego – jak czyni to Prawo i Sprawiedliwość – trzeba nieustannie projektować przyszłość i ku niej się zwracać. Zwłaszcza dziś, gdy teraźniejszość jest dotknięta permanentną tymczasowością generowaną przez pandemię i wszyscy myślą raczej nie o tym, co jest, lecz o tym, „co to będzie, co to będzie?”, wyparcie „tu i teraz” wydaje się jedyną opcją.

Logicznie i paradoksalnie potwierdza to fakt, że wszyscy kandydaci nieustannie mówią o „realnych problemach Polek i Polaków” i wszyscy odwiedzają miejsca, które same siebie uznają za Polskę „rzeczywiście rzeczywistą”, głównie prowincjonalne miasta (odkrycie Andrzeja Dudy, który takimi wizytami wygrał kampanię poprzednią).

Odwiedziny te wpisują się w logikę wyparcia realnej Polski, ponieważ mają wszelkie znamiona zstąpienia. Wytworzone przez nas fantazje ucieleśniają się na pozbawionych historii, przerażająco podobnie odnowionych za unijne pieniądze ryneczkach z pastelowymi kamieniczkami i igrającymi wesoło fontannami, by zapowiedzieć wyzwolenie z siebie i możliwość przemiany – doprawdy wszystko jedno, czy narodowo-mesjańskiej, czy mesjańsko-liberalnej.

Nie wychylać się

To, że ten sam dramat grają dwie czołowe partie, które w istocie nie różnią się tak znacznie, jak same od 10 lat do bólu skutecznie rozgrywają – nie dziwi. Dlaczego jednak obsadzili się w nim pozostali kandydaci? Czyżby kulturowa moc archetypu syna zstępującego, by zrealizować wizję zapowiedzianą przez ojca, była tak potężna, że żaden nie pomyślał o rzeczywistym wykorzystaniu kampanii do wytworzenia alternatywnych postaci?

Na to wygląda. Dowód najlepszy, że dwaj kandydaci, którzy w pewnych momentach mieli realne szanse zagrożenia protagonistom, w pełni akceptowali znany scenariusz. Uznając, że serial o chłopcu i ojczyźnie nie stracił na atrakcyjności, nawet nie próbowali zaproponować własnego, skupiając się na przekonywaniu widzów, że lepiej zagrają głównego bohatera. Szymon Hołownia usiłował wprawdzie przekonywać, że da sobie radę właśnie dlatego, że nie ma nad sobą ojca-wizjonera, ale jakoś mało kto był w stanie uwierzyć, że ten znany z telewizji sympatyczny chłopak jest już na tyle duży, by mógł być samodzielny. Przeciwnicy bez trudu wytworzyli przekonanie, że „ojciec” jest, ale zły, bo ukryty.

Jako jedyna strategicznie i świadomie dokonała wyboru swojego Ananiasza nacjonalistyczna prawica, działająca na rzecz normalizacji i wejścia do politycznego mainstreamu. Po latach zwracania uwagi dzięki ekscentrykom typu Janusza Korwina-Mikke czy Grzegorza Brauna, narodowcy postanowili wybrać chłopięcego kandydata jak wszyscy inni, by w ten sposób zdjąć z siebie odium „odlotu”. Niezależnie od ostatecznego wyniku Krzysztof Bosak już odniósł sukces, wypowiadając się w sposób wyrazisty, prosty i zdecydowany, pozbawiony może kwiecistości i paradoksów tak lubianych przez dawnych liderów, ale za to skutecznie przekonujący, że dziarscy chłopcy to też prymusi nadchodzącego świata.


TOMASZ SZLENDAK, socjolog: Szukamy lidera, ale wybieramy taki produkt polityczny, który naszej prywatnej wyspie pozwoli przetrwać bez zmian.


 

Naprawdę jednak zastanawia, dlaczego z wyrazistego odróżnienia się zrezygnowali działacze lewicy. Wiadomo przecież, że ugrupowania połączone pod jej sztandarem nie mają szans na zwycięstwo, a ich udział w wyborach ma sens nie tyle jako przeliczenie posiadanych zwolenników, ile jako szansa na wytworzenie postaci, która w dłuższej perspektywie pozwoli na przyciągnięcie i utrzymanie nowych. Lewica tymczasem wybrała Ananiasza Biedronia, a na dodatek do tego stopnia go zananiaszowała, że mając jedynego kandydata nieheteroseksualnego, ukryła jego odmienność za chłopięcym wdziękiem. W tym upodobnieniu zniknęło coś, co jest lewicy siłą prawdziwą: aktywistki i aktywiści, które i którzy także w wyglądzie i zachowaniach „są zmianą, jakiej pragną”.

W rywalizacji z centrowymi i prawicowymi chłopcami aż by się prosił na lewicy ktoś, kto już samą swoją cielesnością pokazywałby, że „inna polityka jest możliwa”. Zamiast tego zwolenników lewicy namawia się do utożsamienia z mieszczańskim prymusem z dobrego domu, spełniającym marzenia cioci o grzecznym bratanku. A przecież nawet jeśli ciocia zaprosi Roberta na obiad, to i tak na niego nie zagłosuje.

Cherchez la femme!

Oczywistym i najważniejszym elementem tożsamościowym (nie)wytworzonym przez wybory prezydenckie 2020 jest postać kobieca. Zaskakująco łatwo przeszliśmy do porządku nad rezygnacją Małgorzaty Kidawy-Błońskiej, uznając ją za wynik niefortunnego zbiegu okoliczności. Obawiam się, że sprawa nie jest tak prosta, a wycofanie jedynej kandydatki na prezydentkę mówi o czymś poważniejszym i trwalszym.

Pierwszy wybór dokonany przez Koalicję Obywatelską był ryzykowny, ale wydawał się racjonalny: przeciwstawić chłopcu czerpiącemu ewidentną satysfakcję z poddania karzącej ręce ojca dojrzałą i samodzielną kobietę, która przechodzi obojętnie obok walk kolegów usiłujących zdobyć zainteresowanie Naszej Pani. Może nawet zbudować przekonanie, że to ona tak naprawdę jest Naszą Panią – uosobić w niej wyobrażenie o współczesnej Pol(s)ce, ukształtowane odmiennie i pozostające poza głównymi liniami napięć politycznych ostatnich lat właśnie dlatego, że pozostaje blisko realnych problemów.

Oczywiście było w tym też odwołanie do genderowych stereotypów, zgodnie z którymi to kobieta jest przez rzekomo rządzącą jej życiem biologię i charakter jej gospodarskich i macierzyńskich obowiązków mocniej związana z rzeczywistością „tej ziemi”. W politycznym dyskursie ten stereotyp można było negować, ale nie przeszkadzało to zbudować na nim skuteczności swojej roli.

Wydawało się, że Kidawa-Błońska ma wszelkie szanse zagrania takiej kobiecej postaci łączącej stereotyp z jego przełamaniem. Nawet w zmienionej sytuacji konsekwentnie trzymała się swojej kreacji, nie dając się wciągnąć w majową rywalizację. Wyszło na jej: wybory 10 maja się nie odbyły i ona jedyna, która od początku mówiła, że nie weźmie w nich udziału, rzeczywiście dochowała wierności swym deklaracjom. Trafnie rozpoznała rzeczywistość i właśnie dlatego musiała, upokorzona przez chłopaków, zejść z boiska.

Tożsamościowe pragnienia Polaków, a przede wszystkim – Polek, nie chcą się przykleić do postaci dojrzałej kobiety. Było już wprawdzie możliwe, by w określonym (i ograniczonym) czasie i kontekście kobieta była premierem i cieszyła się na tym stanowisku uznaniem i sympatią większości jako „jedna z nas” (Beata Szydło), a nawet „przybysz z naszej przyszłości” (tak w latach 90. można było widzieć Hannę Suchocką). Ale kobieta świadomie i konsekwentnie przywołująca obraz osoby związanej z realnością i codziennością wydaje się nadal nie do zaakceptowania jako głowa państwa i reprezentacja jego obywatelek i obywateli.


WYBORY PREZYDENCKIE 2020:  CZYTAJ WIĘCEJ W SERWISIE SPECJALNYM >>>


 

To oczywiście klęska wszystkich ruchów antypatriarchalnych, na czele z feminizmem każdej fali i odmiany. Ale też coś, co nie świadczy dobrze o naszej dojrzałości jako społeczeństwa. Inwestując tożsamościowe pragnienia w chłopców z przyszłości, którzy nie mają nic wspólnego z naszymi realnymi doświadczeniami, potwierdzamy, że życie, jakiego pragniemy, jest gdzie indziej. Nie znaczy to, że nie interesujemy się i nie zajmujemy tym, co tu i teraz. Jak najbardziej i najmocniej – tak bardzo i mocno, że radzimy sobie z tym sami, bez polityków, a nawet – wbrew nim. Jednocześnie jednak nie utożsamiamy siebie jako zbiorowości z tym radzeniem sobie i negujemy własną dorosłą sprawczość. Zamiast ją z dumą uznać, projektujemy zbiorową tożsamość na jakąś inną przyszłość, której figurami są gładcy chłopcy bezwarunkowo czczący bezwarunkowo milczącą, nietkniętą realnością Panią i drżący przez ciężką dłonią Pana, który obdarzył ich misją. W pewnym momencie zrozumiał to Jarosław Kaczyński, tworząc ugrupowanie doskonale odpowiadające na ten model, co zapewniło mu społeczne poparcie nieosiągalne, gdy sam usiłował (także przy pomocy brata) reprezentować sprawczość już dorosłej i samodzielnej Polski.

Na kogo wypadnie

Żeby „inne chłopaki” i dziewczyny nie pomyślały, że wobec podobieństwa Ananiaszy udział w wyborach nie ma sensu, muszę na koniec przypomnieć to, co każdy czytelnik „Mikołajka” dobrze wie: strategie przetrwania ulubieńców Naszej Pani są różne. Ten wymyślony przez Sempégo i Goscinnego płakał o byle co i zaraz biegł na skargę. Wiedział jednak i wszyscy inni też wiedzieli, że w przyszłości to on będzie VIP-em z radością niepoznającym na ulicy dawnych kolegów.

Ale przecież znacie i takich, którzy zawierali z silniejszymi sojusze, ofiarując im wsparcie w walce z domniemanym wspólnym wrogiem. Jeśli nie chcesz, by klasowy byczek okładał ciebie, wymyśl powody, dla których będzie okładał kogoś innego i wesprzyj go w uzasadnieniu tej agresji. Nic tak nie uwalnia od wykluczenia własnego jak wykluczenie innych.

To właśnie ten mechanizm od dziesięcioleci stanowi podstawę polskiego życia zbiorowego. Nie, nie jest tak, że stosuje go tylko jedna strona, bo po rozpadzie PO-PiS-u używały go obie główne partie. Ale w duopolu, który niepodzielnie rządzi polską polityką od 2005 r., to Platforma grała ważniaka, który odniósł sukces, wierząc, że w taką postać zainwestują wyborcy. I rzeczywiście początkowo inwestowali, także dlatego, by nie mieć nic wspólnego z obciachowymi wujkami i ciociami z prowincji.

Gdy jednak okazało się, że w „księstwie Monaco” (by użyć celnej, a niemądrze wyśmianej metafory Pawła Kukiza) miejsca dla wszystkich nie ma, Donald i jego kumple z symboli wspólnego sukcesu stali się uosobieniami dbania wyłącznie o siebie. Jarosław przejął koleżanki i kolegów, których tamci nie chcieli już znać, i zaproponował im wspólną grę w szukanie wroga. Najpierw oczywiście był nim dawny prymus, a potem to już na kogo wypadnie, na tego bęc.

Jest to prosta i politycznie niezawodna droga do wytworzenia obiecywanej ciągle „wspólnoty”, w której „zbawca” kreuje „judasza”, by umocnić więzi łączące go ze zbiorowością, ustanawianą w swojej „uświęconej normalności”. W naszym naznaczonym względnością wszystkiego świecie ten w istocie pusty konstrukt tożsamościowy jest niezwykle pożądany, a może powstać tylko poprzez kontrast z innością i w zasadzie tylko w zbiorowości. Jako jednostki wszyscy jesteśmy „nienormalni”, bo – co przecież wiemy aż do banału – każda z nas jest inna. Nie jest jednak prawdą (w co wierzą ruchy emancypacyjne), że każda chce być inna. Bycie niepowtarzalną sobą to ciężka praca i spora odpowiedzialność. A także ryzyko. O wiele łatwiej i bezpieczniej być „normalsem”, co najprościej osiągnąć stając się członkiem wspólnoty delegującej wyróżnionego „przywódcę”, by wskazywał kolejne groźne wyjątki.

Można by – i często się to robi – pokazywać, że działa tu mechanizm stary i znany do bólu, który koniec końców prowadzi do zbrodni. Ja jednak bronię się przed tą logiką, wybierając odruchowo i w zgodzie z panującym gustem „Mikołajka”, a nie „Władcę much”. Na wszelki wypadek trzymałbym się jednak z dala od tych Ananiaszy, którzy usiłują przekonywać, że wszyscy już dawno jedlibyśmy najsmaczniejsze bułeczki, gdyby nie ten żarłok Alcest. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Profesor w Katedrze Performatyki na UJ w Krakowie. Autor książki „Teatra polskie. Historie”, za którą otrzymał w 2011 r. Nagrodę Znaku i Hestii im. Józefa Tischnera oraz Naukową Nagrodę im. J. Giedroycia.Kontakt z autorem: dariusz.kosinski@uj.edu.pl

Artykuł pochodzi z numeru Nr 26/2020