Johnny Walker, amerykański talib

Właśnie wyszedł na wolność. Pokrętne drogi powiodły go z Kalifornii do Afganistanu, gdzie zaciągnął się na dżihad. Tam dostał się do niewoli i wrócił do ojczyzny, aby spędzić w więzieniu ostatnich 17 lat.

03.06.2019

Czyta się kilka minut

John Walker Lindh już jako jeniec. Mazar-i-Sharif w Afganistanie, grudzień 2001 r. / REUTERS / FORUM
John Walker Lindh już jako jeniec. Mazar-i-Sharif w Afganistanie, grudzień 2001 r. / REUTERS / FORUM

Usłyszałem o nim po raz pierwszy niemal 18 lat temu. Jesienią 2001 r., kiedy talibowie uciekli z Kabulu przed bombardującymi miasto Amerykanami, zamieszkałem w Kabulu w wynajętej willi, w najlepszej dzielnicy Wazir Akbar Chan.

Nie byłoby mnie na to stać, gdyby nie wojenne okoliczności. Sprawiły, że większość mieszkańców uciekła ze stolicy, pozostawiając domy pod opieką tych, którzy uciekać nie chcieli albo nie mogli. Od jednego z takich opiekunów wynajęliśmy w kilka osób piętrową, ogrodzoną murem willę z ogrodem i garażem. Piętro zajęliśmy dla siebie, na parterze mieszkał zarządca domu, który za dopłatą zgodził się nam gotować. Wprowadzili się do niego także nasz kierowca, zwany Dużym Saidem, oraz tłumacz i przewodnik Mały Said. Zadaniem Małego Saida było też nadstawianie ucha i przynoszenie nam zasłyszanych w mieście nowin i pogłosek.

Wieczorami, po nadaniu codziennych korespondencji, siadywaliśmy na tarasie i paląc skręty z haszyszem przyglądaliśmy się amerykańskim samolotom przelatującym nad miastem nad Góry Białe, nad pakistańską granicą, gdzie w wyrytych w skale labiryntach twierdzy Tora Bora miał ukryć się Osama ibn Ladin.

Tamtego wieczoru siedzieliśmy tak na tarasie, niewiele rozmawiając, każdy pogrążony w milczeniu, kiedy wbiegł zdyszany Mały Said. Przyniósł wiadomość, że w mieście Kunduz, na północnym wschodzie kraju, Amerykanie wzięli do niewoli białego taliba pochodzącego z Kalifornii.


Czytaj także: Wojciech Jagielski: Afgańskie drogi wyjścia


„Tylko jednego?” – ktoś mruknął.

„Jednego wam mało?” – rzucił Mały Said. Łatwo się obrażał, gdyśmy z niewystarczającą powagą witali wieści, które nam znosił.

Tym razem miał powód, by czuć się urażony, bo amerykański talib istniał naprawdę.

Ocalały z buntu jeńców

Minęło kilka dni, a pokazały go wszystkie telewizje świata. Wymizerowany, kudłaty i brudny, o dzikim spojrzeniu, nieprzytomnie wpatrywał się w obiektyw kamery, która rejestrowała przesłuchania talibów, wziętych do niewoli w Kunduzie, ich ostatniej twierdzy.

„Jak się nazywasz? Kim jesteś?” – pytał oficer Centralnej Agencji Wywiadowczej Jonny „Mike” Spann, który jako jeden z nielicznych Amerykanów uczestniczył podczas tamtej jesiennej kampanii w walkach na afgańskiej ziemi. Aby uniknąć strat we własnych szeregach, Amerykanie zaatakowali Afganistan z powietrza, bombardując hindukuskie miasta i doliny, zmuszając talibów do panicznej ucieczki. Operacje na lądzie zostawili afgańskiemu pospolitemu ruszeniu – lokalnym partyzanckim komendantom i wszelkiej maści watażkom, którzy opierali się dotąd talibom, a teraz, mając wsparcie Amerykanów, ochoczo rzucili się, by ich gromić.

Talibowie z Kunduzu zostali wzięci do niewoli przez uzbeckiego watażkę Raszida Abdula Dostuma, cieszącego się jak najbardziej zasłużoną opinią najgorszego okrutnika. Z Kunduzu przewieziono ich do fortecy Kala e-Dżanghi w pobliżu Mazar e-Szarif, największego miasta na afgańskiej północy. Dostum miał tam swoją kwaterę, w której odwiedzałem go kilka razy.

„Odpowiadaj, jeśli ci życie miłe” – groził jeńcowi oficer CIA. Ale chwilę później to Jonny Spann już nie żył. Wiedząc, że z rąk Dostuma mogą spodziewać się najgorszego, wzięci do niewoli talibowie podnieśli bunt i jako pierwszego zabili właśnie „Mike’a”, który w ten sposób stał się pierwszą amerykańską ofiarą afgańskiej wojny.

Potrzeba było długiego tygodnia i wsparcia amerykańskiego lotnictwa, by stłumić bunt talibskich jeńców. Do piwnic fortecy, w których się ukryli, partyzanci Dostuma wlewali na przemian lodowatą wodę, by potopić obrońców, albo podpaloną ropę, żeby ich żywcem spalić. To cud, że z pół tysiąca jeńców ocalało prawie stu, a wśród nich także amerykański talib.

Styczeń 2002 r., John Walker Lindh w drodze do sądu federalnego w Aleksandrii, w stanie Wirginia. W maju 2019 r., po 17 latach w więzieniu, wyszedł na wolność / Fot. I. Scott Applewhite / AP / East News

Przejęty przez Amerykanów, został przewieziony do więzienia w Sziberghanie. Tam odnalazł go sławny korespondent wojenny Robert Pelton, pracujący w tamtym czasie dla stacji telewizyjnej CNN. Jeniec wyznał mu, że nazywa się John Phillip Walker Lindh, że pochodzi z Kalifornii, i że przystał do talibów, a partyzanckiego fachu uczył się w obozach szkoleniowych Osamy ibn Ladina. I że niczego nie żałuje.

Jaś Wędrowniczek

Naprawdę przyszedł na świat w stołecznym Waszyngtonie w 1981 r., a do Kalifornii przybył wraz z rodzicami, Marilyn Walker i Frankiem Lindhem. Kalifornia, a zwłaszcza miasteczko San Anselmo nad szmaragdową zatoką, wśród łąk, lasów i gór, cieszyła się opinią raju na ziemi, który w epoce Wodnika ściągnął hipisów i wszystkich, którym obrzydł wielkomiejski wyścig szczurów, a zamarzyło się życie w zgodzie z naturą.

Rodzice Johnny’ego nie byli hipisami, ale łączyło ich z nimi umiłowanie wolności i duchowości. Swojemu synowi nadali imię po Johnie Lennonie, zamordowanym rok wcześniej w Nowym Jorku pieśniarzu i buntowniku, który głosił wyższość miłości nad wojną i niczym nieskrępowanej wolności nad jakimikolwiek zakazami.

Po przejściu w dorosłość udało się im zachować wierność młodzieńczemu idealizmowi. Zgodnie z wyznawanymi przez siebie poglądami zachęcali trójkę swoich dzieci, by same poszukiwały własnej drogi w życiu, niczego im nie narzucali ani nie podpowiadali, uważając, że byłoby to ograniczeniem ich wolności. Za to we wszystkich wyborach starali się wspierać.

Nieustannie szukali też prawdy o samych sobie. Matkę Johnny’ego pociągały religie, mistyka i spirytualizm. Przeszła zauroczenie judaizmem i wierzeniami północnoamerykańskich Indian, odnalazła się w buddyzmie, zajmowała astrologią. Ojciec, katolik, potomek irlandzkich osadników, w którym nigdy nie zgasło przywiązanie do tradycji, po 20 latach małżeństwa odkrył w sobie homoseksualistę i wyprowadził z domu.

Johnny pogodził się z rozpadem rodziny i zachował dobre relacje z ojcem. Ale zdecydował, że odtąd będzie nosił jedynie nazwisko matki: Walker. Johnny Walker, Jaś Wędrowniczek.

Męki wolności

W przeciwieństwie do rodziców, Johnny nie czuł się dobrze w Kalifornii. Wciąż chorował, zmieniał szkoły. Nieśmiały, zamknięty w sobie, nie miał przyjaciół ani znajomych i w ogóle stronił od ludzi.

Kontakt ze światem utrzymywał jedynie przez komputer. W wirtualnej rzeczywistości udawał czarnoskórego rapera. Podczas wędrówek po witrynach jego uwagę przykuły w końcu te związane z islamem, wyznawcami którego było wielu muzyków ulubionego przez Johnny’ego czarnego rapu.

O takich jak on mówi się, że niczego im w życiu nie brakowało. Ani pieniędzy na rozwijanie zainteresowań, ani poczucia bezpieczeństwa, ani życzliwej troski i cierpliwości rodziców. Nikt mu nie mówił, w co ma wierzyć, a rodzice nie stawiali się za wzór do naśladowania. Wszystko miało być kwestią jego osobistego, nastoletniego wyboru. Rodzice dbali tylko, żeby ich dzieci mogły poznać jak najwięcej. Nie tylko mógł, ale miał robić, co chciał. Tego się po nim spodziewano, tego od niego wymagano.

Po latach kalifornijski imam, który stał się pierwszym przewodnikiem ­Johnny’ego, powiedział, że choć chłopiec miał niby wszystko, to brakowało mu wyraźnych drogowskazów. „A religia, zwłaszcza islam, jego Święta Księga, Koran, i hadisy, przypowieści z życia Proroka Mahometa, spisane w jego ojczystej mowie, zawierają wszystkie odpowiedzi, drogowskazy i przepisy, regulujące każdy aspekt ludzkiego żywota – powiedział imam. – Wystarczy je poznać i ich przestrzegać, a człowiek nigdy nie będzie się czuł zagubiony, ani niepotrzebny, nigdy nie poczuje pustki w sercu ani w duszy”.

Jak Johnny został Sulejmanem

Ochrzczony na katolika, Johnny miał 16 lat, gdy oznajmił rodzicom, że postanowił przyjąć wiarę muzułmańską, i że zamiast chodzić do szkoły, będzie teraz zgłębiał islam i uczył się Koranu. Poprosił, by odtąd nazywali go Sulejmanem. Rodzice byli zachwyceni i dumni z samodzielnego wyboru syna oraz z tego, że – jak sądzili – w epoce komiksów i komputerów odnalazł się w sferze duchowości.


Czytaj także: Wojciech Jagielski: Afganistan, wojna bez końca


Rok później poprosił rodziców o zgodę i pieniądze na podróż do Jemenu, gdzie język arabski najbardziej przypomina ten, którym władał Prorok. Johnny zamierzał uczyć się języka, islamu, a żyjąc wśród muzułmanów, najlepiej się do nich upodobnić. Rodzice się zgodzili. Ojciec był przekonany, iż syn zostanie kimś ważnym – mułłą, imamem.

W ostatnim roku starego stulecia Johnny-Sulejman wrócił na chwilę do Kalifornii, ale czuł się w niej już tylko obco. Unikał domu, przesiadywał w okolicznych meczetach. Aż w końcu, zaraz na początku nowego wieku, znów wyjechał do Jemenu.

Był w jemeńskiej stolicy Sanie, gdy w adeńskim porcie zamachowcy z Al-Kaidy, tej terrorystycznej międzynarodówki, przypuścili na motorowych łodziach samobójczy atak na amerykański okręt wojenny USS „Cole”. Gdy w rozmowie telefonicznej ojciec żalił się, że w zamachu zginęło kilkunastu marynarzy, rówieśników Johnny’ego, ten oburzył się i rzucił, że niewierni nie mają prawa kalać swoją obecnością świętej ziemi islamu. A skoro zawinęli już do muzułmańskiego portu, powinni wiedzieć, że oznaczało to wypowiedzenie wojny.

W jednym z listów do ojca napisał też, że o ile w Ameryce nieustannie jest samotny i nigdy na swoim miejscu, to wśród braci muzułmanów czuje się po prostu jak u siebie.

Pół roku później zapytał rodziców – bo, jako przykładny syn-muzułmanin, zawsze pytał ich o zgodę – czy nie mieliby nic przeciwko temu, żeby pojechał na jakiś czas do Pakistanu, poznał tamtejszych muzułmanów, zapisał się do przymeczetowej szkoły, medresy, i pomagał żyjącym tam wojennym uchodźcom z Afganistanu.

Tak nową akademią Johnny’ego-Sujemana stała się medresa w mieście Bannu – na afgańsko-pakistańskim pograniczu, krainie wojowniczych Pasztunów, w której dorastali i wychowywali się afgańscy talibowie, wojenne sieroty, ślepo posłuszni mułłom, swoim jedynym nauczycielom i wychowawcom, gotowi zginąć na ich rozkaz.

Sulejman idzie na wojnę

Więcej już o zgodę nie pytał. Późną wiosną 2001 r. napisał tylko rodzicom, że latem upały w Pakistanie są trudne do zniesienia, więc zamierza przenieść się na parę tygodni w góry. I że nie ma tam dostępu do internetu, nie działają telefony, nie dochodzi nawet tradycyjna poczta, więc niech rodzice nie niepokoją się, jeśli nie będą otrzymywać od niego wieści.

O tym, że w ogóle pojechał do Afganistanu i zaciągnął się na „świętą wojnę”, dowiedzieli się dopiero pół roku później, z telewizji. Od dziennikarzy usłyszeli, że ich syn postanowił przystać do talibów, którzy wytłumaczyli mu, iż w zaprowadzeniu Państwa Bożego na ziemi przeszkadzają im ostatni wrogowie – dawni mudżahedini, partyzanci, którzy 10 lat wcześniej bohatersko walczyli z bezbożnymi Rosjanami, a teraz wysługiwali się im i przyjmowali od nich broń.

20-letni Sulejman spotkał w Afganistanie również Arabów. Pomagali talibom i zaproponowali mu, że może wyszkolić się na partyzanta w jednym z ich obozowisk. Nosiło nazwę Al-Faruk, a dowodził nim Osama ibn Ladin.

Był to jeden z obozów szkoleniowych szejka (jak nazywali go jego ludzie) – założyciel i przywódca Al-Kaidy został zaproszony tu przez talibów w połowie lat 90., jeszcze gdy walczyli o władzę w Kabulu. Pozwolili mu założyć obozy dla jego dżihadystów. To właśnie z afgańskiej kryjówki Osama dał rozkaz do zamachów z 11 września 2001 r. na Nowy Jork i Waszyngton. Gdy USA zażądały od talibów, by wydali Osamę, a ci odmówili, Amerykanie dokonali inwazji na Afganistan, obalili rządy talibów i zainstalowali nowe władze.

Zanim jeszcze to wszystko się wydarzyło, Sulejman spotkał kilka razy Osamę. Pewnego razu szejk zagadnął go, czy jako amerykański muzułmanin nie miałby ochoty podłożyć bomby gdzieś w USA albo Izraelu. Uprzejmie odmówił, a szejk nie nalegał. Przychylił się do prośby Amerykanina, by przeszkolono go na prostego żołnierza i pozwolono wstąpić do armii talibów.

Latem 2001 r. dostał przydział do oddziału w północnej prowincji Tahar. Przebiegała przez nią linia frontu, który rozdzielał państwo talibów od zbuntowanych północnych powiatów, które odmawiały poddania się władzy talibskiego wodza – emira mułły Omara. To w Taharze Sulejman dowiedział się o samobójczych atakach Al-Kaidy na Nowy Jork i Waszyngton. Przypomniał sobie, że w obozowisku Al-Faruk krążyły pogłoski, iż Osama wysyłał przeszkolonych tam ludzi z misją specjalną do Ameryki. Pojął też, co miał na myśli szejk, gdy prosił podwładnych, by „modlili się za powodzenie misji 20 męczenników”.

Wyrok, kara i nowe życie

Podczas śledztwa i procesu, który wytoczono mu w Stanach, Johnny-Sulejman Phillip Walker Lindh zeznał, że na „świętej wojnie” nie zdążył ani razu wystrzelić.

W ojczyźnie, która wciąż pałała żądzą odwetu za cierpienie i upokorzenie z 11 września, wielu domagało się, aby Jasia Wędrowniczka vel Sulejmana powiesić jak najgorszego zdrajcę. Wyrok 20 lat więzienia uznał więc pewnie za łagodny. Właśnie wyszedł – na trzy lata przed terminem, w nagrodę za dobre sprawowanie, jako prawie 40-letni mężczyzna.

Jest na warunkowym zwolnieniu, a więc przez prawie trzy lata nie wolno mu wyjeżdżać ze Stanów. Jeśli będzie chciał używać poczty elektronicznej czy telefonu, wolno mu posługiwać się wyłącznie językiem angielskim. Jego korespondencja, rozmowy i wszystkie wędrówki po internecie będą bacznie śledzone. Ma też spotykać się z psychiatrą, który ma badać stan jego umysłu i duszy.

W więzieniu wystąpił o obywatelstwo Irlandii, ojczyzny przodków ze strony ojca, i je otrzymał. Nosi teraz nowe imię: Abu Sulejmana al Irandiego. Jeszcze przed ogłoszeniem wyroku, zabiegając o łagodniejszą karę, wyparł się talibów, przemocy i przysięgał, że nigdy nie zamierzał wyrządzić krzywdy Ameryce.

Jednak nie wyrzekł się ani islamu, ani braterstwa myśli i wiary z dawnymi towarzyszami z Afganistanu, Pakistanu i Jemenu. Takie wrażenie odniosły więzienne władze, czytając tłumaczenia kilku kazań, które wygłosił po arabsku podczas modłów ze współwięźniami – tak jak on, żołnierzami „świętej wojny”.

I nie wiadomo, co z nim będzie dalej. ©℗

POLECAMY: "Strona świata" - bezpłatny serwis "TP" z reportażami i analizami Wojciecha Jagielskiego

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter, pisarz, były korespondent wojenny. Specjalista od spraw Afryki, Kaukazu i Azji Środkowej. Ponad 20 lat pracował w GW, przez dziesięć - w PAP. Razem z wybitnym fotografem Krzysztofem Millerem tworzyli tandem reporterski, jeżdżąc wiele lat w rejony… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 23/2019