To jeden z najbogatszych krajów świata, gdzie coraz więcej ludzi jest wypalonych zawodowo. Co poszło nie tak w Singapurze?

Mieszkańcy tego azjatyckiego państwa-miasta stworzyli społeczeństwo pracoholików. Niektórzy mają tego dość.
z Singapuru

15.11.2023

Czyta się kilka minut

Pracownicy biurowi wracają do pracy po przerwie na lunch, Singapur, czerwiec 2023 r. / Roslan Rahman / AFP / East News
Pracownicy biurowi wracają do pracy po przerwie na lunch, Singapur, czerwiec 2023 r. / Roslan Rahman / AFP / East News

Trudno w to uwierzyć. – Ależ tak, kiedyś u nas wszędzie była dżungla! – upiera się Chang, gdy przedzieramy się samochodem przez otoczoną wieżowcami autostradę.

Chang twierdzi, że gdy był dzieckiem, w czasach głodu, żywił się zerwanymi z drzew owocami mango i papai. – Było ciężko, ale przynajmniej można było najeść się za darmo. Dziś w Singapurze na wszystko trzeba zapracować. A owoce smakują jak z próbówki – narzeka emeryt. Nie podoba mu się też wszechobecna betonoza i parki wciśnięte między główne arterie. Jeśli Chang chce odpocząć na łonie natury, jedzie do Tajlandii lub Indonezji. Lubi tam zwiedzać plantacje herbaty.

– Proszę, nie zrozum mnie źle. Singapur jest wspaniały – kryguje się. – Nasz pierwszy premier Lee Kuan Yew obiecał, że nie będziemy więcej głodować. Dotrzymał słowa. Otworzył kraj na zagraniczne korporacje i zbudował komunalne mieszkania, dzięki którym 80 proc. ludzi ma dziś swój dach nad głową. Tak, nie ma tu prawdziwej demokracji. Ale po co protestować, jeśli żyje się nam dobrze?

Punkty zapalne i przemilczane części świata. Reporter, pisarz i były korespondent wojenny zaprasza do autorskiego cyklu. Czytaj w każdy piątek! 

Jesteśmy w kraju, gdzie wolny rynek łączy się z rządami silnej ręki, interwencjonizmem państwa i trzymaną pod butem wolnością słowa.

Strategia sukcesu

Singapur, określany mianem demokracji nieliberalnej, jeszcze 60 lat temu jechał na tym samym wózku co Jamajka: oba kraje walczyły z niedożywieniem. Dziś ta azjatycka wyspa, położona na krańcu Półwyspu Malajskiego i zamieszkana przez 6 mln ludzi, szczyci się produktem krajowym brutto per capita na poziomie prawie 83 tys. dolarów amerykańskich. Według rankingu Międzynarodowego Funduszu Walutowego za rok 2022 daje mu to szóste miejsce wśród najbogatszych państw świata.

Swój sukces Singapur zawdzięcza strategii opartej na kapitale ludzkim. Tuż po uzyskaniu niepodległości w 1965 r. Lee Kuan Yew uznał, że skoro państwo-miasto ma mało ziemi i zero surowców, jego kartą przetargową będzie ciężka praca. 

Lee Kuan Yew, premier w latach 1959-1990 (zmarł w 2015 r.), wykorzystał położenie na skrzyżowaniu handlowych szlaków morskich. Wabikiem dla firm zagranicznych, by otwierały tu filie, były też niskie podatki, przejrzyste prawo, spora wolność gospodarcza i ostra polityka antykorupcyjna. Jednocześnie pierwszy premier Singapuru inwestował w infrastrukturę i stymulował rozwój strategicznych sektorów, jak przemysł stoczniowy, elektronika czy banki.

Kluczowym momentem dla rozwoju kraju stały się turbulencje na światowym rynku finansowym, wywołane zawieszeniem w 1971 r. przez USA wymienialności dolara na złoto. Lee Kuan Yew postawił wtedy na wzmocnienie singapurskiego dolara, stopniowo czyniąc ze swojego kraju regionalne centrum finansowe. Dziś działa tu ponad 125 zagranicznych banków, m.in. amerykańskie CitiBank, Wells Fargo i JPMorgan Chase oraz brytyjski HSBC.

Siłą napędową sukcesu od początku był też system oparty na merytokracji, czyli na przekonaniu, że los jednostki powinien zależeć od jej determinacji i umiejętności. To jednak napędziło wyścig szczurów w szkołach i miejscach pracy. Efekt jest taki, że Singapurczycy są dziś jednym z najbardziej zapracowanych i zestresowanych narodów. W ankietach wśród pracowników korporacji nawet 75 proc. z nich deklaruje, że cierpi na wypalenie zawodowe.

Uczniowie Queenstown Secondary School przygotowują się do egzaminu z nauk przyrodniczych. Dzieci i młodzież ucząca się w jadłodajniach lub kawiarniach to częsty widok w Singapurze. Uczniowie od najmłodszych lat przyzwyczajani są do nauki wieczorami i w weekendy. Singapur, wrzesień 2023 r. / Fot. Marta Zdzieborska

Grunt to efektywność

Rakesh, który po 17 latach mieszkania w Singapurze doczekał się obywatelstwa, woli nie liczyć godzin spędzonych w biurowcu CitiBanku. 

Jeśli ten 49-letni informatyk ma szczęście, wychodzi z pracy o dziewiętnastej. Wraca do domu, je kolację i dwie godziny później zasiada do spotkań online z amerykańskimi współpracownikami. Musi być na bieżąco, bo podobnie jak jego koledzy z USA odpowiada za funkcjonowanie systemów informatycznych całego banku. Jeśli seria rozmów się przedłuża, kończy pracę około 23. Następnego dnia wstaje o szóstej – i tak od nowa. Bez gwarancji wolnych weekendów, bo wtedy może dojść do awarii systemu. 

Rakesh zagryza zęby i cieszy się, że wyrwał się z rodzinnego stanu Bihar w Indiach, gdzie mógłby tylko marzyć o wysokich zarobkach, bezpieczeństwie i dobrej szkole dla dzieci. 

A to, że się nie wysypia? To drugorzędne. – W Singapurze, który musi się dostosować do różnych stref czasowych zagranicznych kontrahentów, nie ma spraw nie do przeskoczenia. – twierdzi. – Nie masz w ciągu dnia czasu na sport? To idziesz pobiegać do parku o drugiej w nocy. Nie masz czasu na zakupy? To idziesz do sklepu w środku nocy. Grunt to efektywność i dyscyplina, bo tego oczekują od ciebie inni – kwituje.

Kocham swoją pracę

Filozofię życiową Rakesha podzielają inni moi rozmówcy. Jak Kirana, pracowniczka administracji na uczelni, gdzie spędza 12 godzin dziennie. 

Z firmową skrzynką mailową Kirana nie rozstaje się nawet na urlopie. Gdy latem pojechała z mężem do Europy, opracowała sobie system: pierwszą porcję maili sprawdzała przed śniadaniem, tak aby odpowiedzieć na pilne pytania współpracowników, którzy ze względu na różnicę czasu wstali w Singapurze kilka godzin wcześniej. Drugą transzę sprawdzała wieczorem, by nie mieć następnego dnia zaległości. 

Jako koordynatorka odpowiedzialna za rozliczenia finansowe naukowców, Kirana przyzwyczaiła się, że haruje za kilku. Nie kwestionuje tego, gdyż chce się wykazać przed szefem. A po drugie musi wypełnić sobie czas. Na towarzystwo męża w tygodniu nie liczy, bo Dev, naukowiec, też pracuje non stop. Oprócz kierowania jednostką badawczą pisze nocami artykuły i jest redaktorem czasopisma. Tak jak żona nie zwalnia nawet na urlopie. 

– Mam ze współpracownikami umowę: jeśli przychodzę do pracy ubrany w bermudy, a nie dżinsy, to znaczy, że mam wolne. Mogę sobie wtedy odpuścić niektóre spotkania i skupiam się na tym, co lubię najbardziej, czyli na pracy koncepcyjnej – tłumaczy mi Dev, z którym udaje mi się umówić na krótką rozmowę o godzinie 22. 

Dev, pochodzący ze Sri Lanki, tłumaczy, że kocha swoją pracę i od najmłodszych lat stawiał sobie wysoko poprzeczkę. Jako 15-latek zdobył stypendium jednej ze znanych firm w Singapurze i dostał się tutaj do prestiżowej szkoły średniej. Potem była równie prestiżowa uczelnia i etat w jednostce badawczej, o który zabijają się najlepsi.

Pracownicy okolicznych biur w drodze na stację metra Bayfront. W Singapurze dzień pracy zwykle kończy się po godz. 18. Wrzesień 2023 r. / Fot. Marta Zdzieborska

Strach przed porażką

Dev, Kirana i Rakesh należą do grupy imigrantów, którzy na przestrzeni kilku dekad pomogli uczynić z Singapuru azjatyckie centrum finansowe, handlowe i naukowe. Jednak ich obecność coraz częściej budzi wśród rdzennych Singapurczyków strach przed konkurencją na rynku pracy. Do tego stopnia, że w kraju rządzonym od 1959 r. przez jedno ugrupowanie polityczne – Partię Akcji Ludowej – imigracja to jeden z najgorętszych tematów przed każdymi wyborami.

Jeśli dochodzi do protestów – aby się odbyły, władze muszą najpierw wyrazić zgodę – najczęściej wywołane są oporem przed imigrantami, którzy stanowią już ok. 40 proc. społeczeństwa. Wzmagają oni wśród Singapurczyków kiasu, czyli strach przed porażką. Towarzyszy im od lat szkolnych, gdy muszą walczyć o stopnie i wyróżnienie się z tłumu.

W życiu Singapurczyków nie ma bowiem miejsca na słabość, a uczą się tego od małego. Przed reformą edukacji w 2018 r. egzaminy zdawali nawet uczniowie pierwszej i drugiej klasy podstawówki. Ci starsi poddawani są ewaluacji kilka razy w roku, a największą ich zmorą są egzaminy centralne na zakończenie podstawówki i liceum. Stawka jest duża: od ich wyniku zależy nie tylko, do jak dobrej szkoły dostanie się uczeń, ale czy w przyszłości będzie miał szansę na karierę urzędniczą lub zostanie prawnikiem, lekarzem czy inżynierem – to najbardziej pożądane zawody.

W społeczeństwie rządzącym się zasadami merytokracji niewielkie potknięcie może dużo kosztować: zdarza się, że pracodawcy, zwłaszcza ci w sektorze publicznym, prześwietlają oceny kandydatów ze studiów, a nawet ze szkoły średniej. 

To wszystko sprawia, że młodzi Singapurczycy żyją pod presją. W 2016 r. głośno było o piątoklasiście, który skoczył z wieżowca, bo dostał gorszą ocenę. Rodzice wymagali, by jego średnia nie spadła poniżej 70 proc., tymczasem chłopiec dostał z egzaminu 57,5 procent.

Jadłodajnia w dzielnicy Jalan Kukoh, Singapur, wrzesień 2023 r. / Fot. Marta Zdzieborska

Byle się wyróżnić

O tym, jak bezwzględny jest wyścig szczurów, przekonała się 35-letnia Siying, z którą rozmawiam w Fusionopolis, kompleksie biurowców zajmowanych przez start-upy i firmy technologiczne. Gdy rozmowa schodzi na kiasu, Siying, córka imigrantów z Chin, zaczyna opowiadać o swej frustracji. 

Wspomina, że od najmłodszych lat przynosiła do domu tylko najlepsze stopnie, bo nie chciała zawieść rodziców. – Czułam się jak robot. Aby podołać częstym klasówkom i testom, uczyłam się do drugiej w nocy. Wkuwałam każde słowo, bo podczas egzaminu nie ma czasu na zastanowienie: trzeba odpowiadać jak automat i iść dalej. Od najmłodszych lat towarzyszył mi lęk, że nie zdążę odpowiedzieć na wszystkie pytania – wspomina Siying.

To nie koniec: w czasie wolnym musiała chodzić na basen, śpiewać w chórze i grać na harmonii. Wszystko po to, by się wyróżnić i zwiększyć szanse na dostanie się do jednej z najlepszych szkół średnich.

Siying mówi, że odetchnęła dopiero, gdy skończyła uczelnię (tam też musiała walczyć o stopnie). Dziś dla jednego ze start-upów projektuje algorytmy, które ułatwiają wychwytywanie przez kamery miejskie nietypowego zachowania przechodniów. – Po tym, co przeżyłam w szkole, nie wyobrażałam sobie wykonywania nudnej i rutynowej pracy – mówi. 

Dziś jest matką rocznej córeczki. Liczy się z tym, że nie uchroni jej przed podobnym wyścigiem szczurów. 

Jak mówi, walka o najlepszą edukację dla dziecka zaczyna się już po jego urodzeniu. Aby zwiększyć szanse na dostanie się do prestiżowej podstawówki, niektórzy rodzice udzielają się w upatrzonej placówce jako wolontariusze, np. przeprowadzają uczniów przez ulicę lub pomagają w szkolnym ogrodzie. Najbardziej majętni osiedlają się w Bukit Timah, ekskluzywnej dzielnicy, gdzie są najlepsze szkoły prywatne. Robią to, by podczas rekrutacji ich dziecko dostało dodatkowe punkty za mieszkanie w pobliżu szkoły. 

Korki z żeglarstwa

Wie coś o tym także Kirana, której znajomy, urzędnik w ministerstwie, najpierw przeprowadził się do Bukit Timah, a potem jeszcze zapisał 10-letniego syna na koszmarnie drogie zajęcia z żeglarstwa. Chciał, by chłopiec nabył nietypowych umiejętności, zanim będzie ubiegać się o miejsce w najlepszym liceum w Singapurze. 

– Bo pływanie na basenie czy gra na skrzypcach nie robią już wrażenia – tłumaczy Kirana. Ona sama ducha singapurskiej rywalizacji doświadczyła dopiero na studiach, gdy przeprowadziła się tu z Indonezji. Wspomina, że już na wstępie była na straconej pozycji: nie mając osiągnięć sportowych ani nietypowych umiejętności, jak gra na pianinie, miała problem ze znalezieniem miejsca w akademiku. Ostatecznie ją przyjęto, ale pod warunkiem, że będzie udzielać się społecznie i śpiewać w akademickim chórze. 

Kirana: – Po dekadach funkcjonowania w systemie opartym na merytokracji Singapurczycy wpadli w błędne koło: nie mogą być wystarczająco dobrzy, muszą być lepsi od innych. W przeciwnym razie uznają, że ponieśli porażkę.

Dev: – Mam na uczelni wybitnych studentów, którzy mogliby sobie odpuścić dodatkowe zajęcia. Mimo to przychodzą, bo boją się, że coś im wtedy umknie, że coś stracą.

Dziecko? Dziękuję, wolę psa

Od początku niepodległości Singapur, trawiony przez biedę, przestępczość i bezrobocie, wymagał dyscypliny. Lee Kuan Yew postawił na surowe prawo (obowiązuje wciąż kara chłosty, a za najcięższe przestępstwa kara śmierci), trzymanie pod butem wolności obywatelskich oraz kampanie społeczne mające wyplenić niepożądane zachowania, jak śmiecenie na ulicach.

Bojąc się przeludnienia, które mogłoby spowolnić rozwój gospodarczy, w latach 70. XX w. przywódca postanowił też okiełznać przyrost naturalny: zachęcając naród do posiadania nie więcej niż dwojga dzieci, obciął wsparcie socjalne dla większych rodzin i poluzował restrykcje w dostępie do aborcji i sterylizacji. 

Dziś tamta strategia odbija się czkawką: na kobietę przypada tu zaledwie 1,04 dziecka, co jest jednym z najniższych wskaźników dzietności na świecie. Do poszerzenia rodziny Singapurczyków zniechęcają wysokie koszty życia i astronomiczne ceny mieszkań, których wynajem kosztuje dziś nawet o 70 proc. więcej niż przed pandemią.

– Wolę mieć psa niż biedować i brać na barki wysokie koszty związane z posiadaniem dziecka – mówi prosto z mostu Yvonne, 29-letnia informatyczka, którą spotykam przy Lau Pa Sat, zabytkowym budynku wciśniętym między wieżowce w sercu dzielnicy biznesowej. 

Yvonne, ubrana w jasnoniebieskie dżinsy i skromną granatową bluzkę, tłumaczy, że jej największym marzeniem jest wyprowadzka od rodziców i kupno mieszkania. W jej przypadku to jednak cel karkołomny. Jako singielka nie kwalifikuje się do rządowego programu skierowanego obecnie tylko do małżeństw i osób samotnych powyżej 35. roku życia. Nie mając też szans na wykup lokalu komunalnego, Yvonne pozostaje wynajem mieszkania po cenach rynkowych. Wylicza, że za kawalerkę musiałaby płacić ok. 3 tys. dolarów singapurskich miesięcznie, co zżarłoby ponad połowę jej zarobków. 

Yvonne: – Rodzice powtarzają, że i tak powinnam być wdzięczna losowi. Urodziłam się w czasach, gdy w Singapurze mamy największe zagraniczne korporacje i nie ma problemów z pracą. Pamiętam opowieści dziadków, którzy w młodości doświadczyli okropnej biedy. Dla nich czyste ulice, po których jeżdżą ferrari, to nadal abstrakcja.

Biedni wśród bogaczy

W Jalan Kukoh, mikrodzielnicy przyklejonej do Central Express Highway, nie widać dobrobytu. Przy blokach zbudowanych za państwowe pieniądze walają się śmieci. Na parkingu niemal pustki: tutejszych mieszkańców – emerytów, bezrobotnych i pracujących za najniższą stawkę – nie stać na zakup auta. W Singapurze za samo tylko prawo do posiadania samochodu trzeba zapłacić ponad 100 tys. dolarów singapurskich (prawo przysługuje na 10 lat, potem znów trzeba płacić). Dla większości to zaporowa kwota. Od lat 90. XX w. władze w ten sposób ograniczają ruch na ulicach.

W Jalan Kukoh nie ma więc wielu aut, jest za to beznadzieja. Bije po oczach w tutejszej jadłodajni. Przy starych, zapyziałych stolikach przesiadują emeryci i młodzi, którym niespieszno do pracy. Toaleta jest niemiłosiernie brudna. 

Hafiza, wysokiego bruneta o śniadej cerze, łapię w przelocie, gdy wychodzi z bloku, by zapalić papierosa. Ma 23 lata, ukończoną obowiązkową służbę wojskową i licencjat z informatyki. 

Mówi, że w Jalan Kukoh wylądował pięć lat temu wraz z matką Indonezyjką. Za wynajem klitki w bloku dofinansowanym przez państwo płacą tylko 200 dolarów singapurskich miesięcznie. – Jesteśmy tu, bo mama ma niskie zarobki, a ojciec, Singapurczyk, już wiele lat temu nas porzucił – tłumaczy. – Nie przelewa nam się, ale nie chcę iść do byle jakiej pracy w korporacji. Marzy mi się zostanie filmowcem – dodaje z dumą Hafiz, który dorabia drobnymi zleceniami dla mediów i agencji reklamowych. 

 

Wybieram wolność

Hafiz twierdzi, że wielu jego znajomych z pokolenia Z nie godzi się na życie polegające na harowaniu po kilkanaście godzin dziennie i na wspinaniu się po szczeblach kariery. 

– Nie chcę skończyć jak dorosłe dzieci moich sąsiadów, starszych już wiekiem. One miesiącami nie odwiedzają swoich ojców lub matek, bo nie mają na to czasu. To nie jest normalne życie – mówi Hafiz.

Jako jeden z nielicznych pozwolił mi sobie zrobić zdjęcie i podać w tekście swoje prawdziwe imię. Reszta prosiła, aby ich imiona zostały zmienione. Tym razem nie chcą wyróżnić się z tłumu.

MARTA ZDZIEBORSKA 

Autorka jest dziennikarką „Press”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka specjalizująca się w tematyce amerykańskiej, stała współpracowniczka „Tygodnika Powszechnego”. W latach 2018-2020 była korespondentką w USA, skąd m.in. relacjonowała wybory prezydenckie. Publikowała w magazynie „Press”, Weekend Gazeta.pl, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 47/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Zapracowany jak Singapurczyk