A gdyby nam się nie narodził?

Czternastolatka w ciąży wcale nie musiała chcieć zmierzyć się z samotną ciążą i porodem pośród nietolerancyjnej, religijnie ortodoksyjnej społeczności Izraela.

20.12.2023

Czyta się kilka minut

W szpitalu w Bamiyan. Afganistan, 2 marca 2023 r. / Fot. Ali Khara  / Reuters / Forum
W szpitalu w Bamiyan. Afganistan, 2 marca 2023 r. / Fot. Ali Khara / Reuters / Forum

I carry the cross, if Virgin Mary had an abortion /
I'd still be carried in the chariot by stampeding horses / Had to bring it back to New York / I'm happy that the streets is back in New York / For you rappers, I carry the cross” – mówi w utworze „The Cross” raper Nas. Zostawiam bez tłumaczenia. Nie dlatego, że nie trzeba, ale tak łatwiej mi obcować z tym, co raz pomyślane, wypowiedziane i napisane nie pozwala się już odzobaczyć i odmyśleć. Filtr obcego języka sprawia, że nie do końca wiem, co mówię. 

Kiedy jednak wypowiadam te słowa w myślach po polsku, przejmuje mnie dziwny niepokój. Być może to pozostałość świętej grozy, jaka ogarniała człowieka, kiedy ten naruszał granicę oddzielającą go od spraw świętych.

Decyzja

Czego się obawiam – ćwiczony przez dziesiątki lat przez literaturę w wypowiadaniu wszystkiego, co potrafi ludzki język? Chyba samego dopuszczenia do świadomości, że mogło tak być, mogło Go nie być. Przypuszczenie absurdalne z punktu widzenia wierzącego chrześcijanina, dla którego u początków historii Zbawienia nie ma mowy o przypadku. Po prostu, Bóg, interweniując w historię, znosi przypadek; nie ryzykuje, ale decyduje o biegu rzeczy. Niby tak. Wybierając Marię, nie pyta jej o zdanie, czy chce być w ciąży, ale oznajmia jej za pośrednictwem anioła, że będzie i że urodzi syna. Opis Zwiastowania jest lapidarny, wydaje się jednak, że mimo Boskiej wszechmocy, Maria dysponuje jakimś przyczółkiem wolności, ponieważ dopiero kiedy się zgadza anioł odchodzi. Czy Bóg potrzebował zgody Marii? Tak. Nawet jeśli nie na poczęcie, to na urodzenie Jezusa z pewnością. 

 

Z naturą łatwiej Bogu sobie poradzić niż z ludzką wolnością, niemniej nawet bardzo niekompletna wiedza o demografii urodzeń w wiekach przednaukowych pokazuje, że ryzyko przeżycia Jezusa było mniejsze niż możliwość jego śmierci na skutek poronienia, powikłań porodowych lub chorób dziecięcych. Natura hojnie szafuje wszelkimi, także ludzkimi istnieniami, testując zdolności adaptacyjne poszczególnych gatunków. Zanim nie przerwaliśmy tego hazardu wynajdując naukę i higienę, przez wieki umieralność niemowląt przekraczała ich przeżywalność. Jeszcze w XVII wieku we Francji połowa dzieci umiera przed 15. rokiem, a średnia długość życia wynosi tam 25-30 lat. Możemy prawdziwie przypuszczać, że półtora tysiąca lat wcześniej nie było lepiej. 

Większe ryzyko dla planu zbawienia ludzkości tkwiło jednak w wolności Marii – niezamężnej czternastolatki w ciąży, która wcale nie musiała chcieć zmierzyć się z samotną ciążą i porodem pośród nietolerancyjnej, religijnie ortodoksyjnej społeczności. Zwłaszcza że Żydzi przed Chrystusem znali i korzystali z różnych sposobów kontrolowania urodzeń. Jak pisze John M. Riddle, „w źródłach hebrajskich, greckich i łacińskich znajduje się wiele przykładów poruszających tematykę aborcji i antykoncepcji, przy czym w starożytności nie ma zgody co do tego, kiedy antykoncepcja potencjalnie płodnego współmałżonka oraz przerywanie ciąży po zapłodnieniu były moralnie złe” („Contraception and Abortion from the Ancient World to the Renaissance”).

Co szczególnie intrygujące, w starohebrajskim podejściu do zagadnienia antykoncepcja była przywilejem kobiet. Część interpretacji rabinicznych tłumaczyło nakaz „Bądźcie płodni i rozmnażajcie się” (Rdz. 1, 28) jako odnoszący się wyłącznie do mężczyzn. Ukaranie śmiercią biblijnego Onana potwierdzało takie rozumowanie. Za to kobiety były zwolnione z bezwarunkowego podporządkowania się nakazowi płodności, co otwierało furtkę dla antykoncepcji i przerywania ciąży. Problem, którego starożytni nie potrafili i nie mogli zadowalająco rozstrzygnąć, był taki sam jak nasz. Mianowicie, od kiedy zaczyna się pełne ludzkie życie; ile czasu trwa okres między poczęciem a powstaniem pełnej ludzkiej istoty. To właśnie ten sporny przedział uznawano więc za dopuszczalny na przerwanie ciąży. 

„Pomiędzy poczęciem a »ożywieniem« istniało okno dla działania kobiety. Z tego powodu antykoncepcja i wczesne aborcje były dopuszczalne. Hebrajskie prawo religijne dopuszczało je w okresie do trzydziestu dni, zanim płód był potencjalnie zdolny do życia. Kobiety nie można było uważać za ciężarną aż do czterdziestego dnia po poczęciu” – pisze wspomniany John M. Riddle.

Jeśli Boga nie ma – wolno nam jeszcze mniej

Spekulacje, czym byłby świat bez Chrystusa, nie mają sensu. Historii kontrfaktycznej w tej skali nikt nie jest w stanie pomyśleć, a tym bardziej napisać. Nie umiem poważnie przejąć się możliwością historii bez chrześcijaństwa, bo najzwyczajniej nie potrafię jej sobie wyobrazić. Podobnie, jak nie przeraża mnie najważniejsze pytanie metafizyczne, zadane przez Leibniza, dlaczego raczej istnieje coś niż nic? Nie potrafię pomyśleć niczego. Ale już siebie niezaistniałego wyobrażam sobie z łatwością, podobnie jak niezaistnienia każdej innej istoty. A to przeraża mnie o wiele bardziej niż nieistnienie wszechświata.

 

Stawiam sobie przed oczy ten skandal możliwego nieistnienia Jezusa, ponieważ w nieskończonym sporze, jaki toczymy o prawo do indywidualnego zaistnienia jednostki ludzkiej i o to, kto powinien to prawo posiadać, szczególnie przygnębia mnie nasze tchórzostwo intelektualne i moralne. Przygnębia, ale nie dziwi. Szekspir opłakujący syna Hamleta, Kochanowski Urszulę (bardziej) i Hannę (mniej), Bach – trzynaścioro zmarłych dzieci spośród dwudziestu poczętych, miliardy rodziców od początku świata, którzy stracili dzieci – wszyscy oni mogli mieć o to żal do bogów lub do natury. My, nowocześni i świecko wyedukowani przerzuciliśmy niemal całą winę na siebie. Za obciążenia genetyczne, przebieg ciąży i porodu, warunki szpitalne, błędy w sztuce, za porażki macierzyństwa, rodzicielstwa, edukacji. Uwikłaliśmy się w absolutną odpowiedzialność za pojedyncze życie, której – poza ludźmi – nie ma z kim podzielić. 

Kiedy w serialu „Lioness” czternastoletnia córka głównej bohaterki traci w wypadku ciążę, o której nie wiedziała, matka chcąc ochronić ją przed poczuciem winy, mówi, że Bóg tak chciał. Nie ma to najmniejszego sensu wobec braku jakichkolwiek religijnych składników ich życia. Ale psychologicznie jest uzasadnione świadomą troską matki o umysł bardzo młodej, inteligentnej i wrażliwej córki. Stoi za tym obawa przed uznaniem człowieka za istotę, która dysponuje wolnością oraz wiedzą o jej egzystencjalnych i moralnych konsekwencjach. Czyli za istotę tragiczną. Bo to właśnie wiedza tragiczna czyni z nas ludzi. 

Przez lata edukacji systematycznie i systemowo rozbudowujemy świadomość; skłaniamy dzieci i młodzież do rozumienia i współodczuwania dylematów Antygony, Makbeta, bohaterów Borowskiego, Hanny Krall; uczymy podstaw genetyki. Krok po kroku stymulujemy egzystencjalną refleksję dojrzewającego, myślącego i czującego człowieka. I nagle, ze strachu przed trudnym darem wolności, jaki uświadomiliśmy młodym ludziom, przenosimy odpowiedzialność za nasze czyny na rozgniewanego Boga lub na okrutne państwo, które grozi więzieniem. Nie ma tak! Albo uznajemy, że natura, względnie Bóg mają przemożny wpływ na pojedyncze istnienie, albo jesteśmy znów bohaterami tragedii greckiej. Tymczasem współczesna, świecka pop-teodycea usiłuje umknąć prawdzie, że dobrzy ludzie także muszą robić złe rzeczy. I w tej sprawie przenosi całą odpowiedzialność na kobietę, chytrze zmieniając odpowiedzialność w „prawo do decydowania o własnym ciele”. 

Większość demokratycznych wspólnot uznała, że mniejszym złem jest dać sobie prawo do przerywania indywidualnego życia przed końcem trzeciego miesiąca jego rozwoju, niż zmuszać kobietę do urodzenia dziecka wbrew jej woli. To słuszne prawo, ale równocześnie wygodna fikcja, która urąga naszej wiedzy biologicznej i wrażliwości moralnej budujących w nas troskę o każde życie, także ludzkie. Dysponentem tego prawa nie jest przecież człowiek etycznie wydrążony, moralnie niefrasobliwy albo edukacyjny ignorant. A nawet gdyby był, to nie takiego chce każda pedagogika. 

Odkąd możemy poznać genom naszego dziecka, stoimy u wrót nowej wiedzy, a przez to nowej odpowiedzialności za świat, jaki przekażemy swoimi ciałami naszym potomkom. Potrafimy dowiedzieć się nie tylko, w jaki sposób połączyło się DNA matki i ojca, aby stworzyć nowego człowieka, ale wiemy od niedawna, że dziedziczymy też wszystko, co żyje w naszych ciałach – od mikroorganizmów po technologie, których używamy. 

Mylił się bohater Dostojewskiego, twierdząc w „Braciach Karamazow”, że jeśli nie ma Boga, to wszystko jest dozwolone. Przeciwnie, wtedy człowiekowi wolno jeszcze mniej – przestrzegał Jacques Lacan. Bóg nie ma wyrzutów sumienia, natura podobnie. To są nasze, wyłącznie ludzkie, kłopoty z istnieniem.

Na początku było ciało 

Świadomość tragiczna zawsze wypływa z wiedzy. Antygona, Edyp, Hamlet, Faust uświadamiają sobie, że w świetle tego, co wiedzą, każde rozwiązanie jest złe. Nasz tragizm jest bardziej prozaiczny, niemal codzienny, bowiem wiedza, która w wielkich tragediach była dostępna bogom i bohaterom, istnieje dla nas w powszechnym dostępie. Współczesna świadomość tragiczna ma dziś korzenie naukowe i wiodą one przede wszystkim do wiedzy o przyrodzie. Nowoczesne przyrodoznawstwo miało dwóch ojców. Nigdy się nie spotkali, choć młodszy czytał starszego. Gdyby doszło do spotkania... niewiele by się zmieniło, jedynie historia nauk przyrodniczych trochę by przyspieszyła. 

 

Karol Darwin odkrył prawo, które zapewnia życiu dalsze życie. Fundamentem tego procesu jest ciągła, funkcjonalna zmiana zachodząca w żywych organizmach pod wpływem zmieniającego się środowiska. Darwin nie pojmował jednak, w jaki sposób indywidualne osobniki mają w sobie całą historię rozwoju gatunku, do którego należą. Skąd taka larwa gąsienicznika wie, jak wyżreć od środka gąsienicę omijając przy tym jej układ nerwowy, aby „spiżarnia” pozostała żywa? Po prostu nie znał genetyki; nie wiedział, że całe DNA jest kopiowane przy każdym podziale komórkowym. Nie mógł jej znać, bo jeszcze nie istniała. Ale mógł wybrać się do Brna, do klasztoru Augustianów, którego przeorem był Georg Mendel. Darwin nie rozumiał prawa dziedziczenia, za to Mendel zrozumiał, czego zabrakło Darwinowi. Opisał to w pracy o grochu zwyczajnym, którą opublikował w 1866 r. pt. „Badania nad mieszańcami roślin”. 

Dzięki odkryciom Mendla rozumiemy, że płeć Jezusa zależała od męskich chromosomów XY, które połączone z chromosomami Marii XX przyjęły układ XY tworząc chłopca. Dzięki Darwinowi zaś wiemy, że Chrystus – Bóg i człowiek zarazem – przejął w swoim genomie całą historię życia na Ziemi. Niech sobie teologia przy pomocy mikrobiologii rewitalizuje zakurzone dysputy teologiczne o boskiej i ludzkiej naturze Chrystusa czy niepokalanym poczęciu Marii. Dziś sedno tych sporów przeszło z teologii do biologii, a właściwie do genetyki, która odsłania nowe zaskakujące perspektywy dla teologii. Dzięki badaniom, które prowadził Shinya Yamanaki (Nagroda Nobla 2012), wiemy, że z każdej komórki ludzkiej można uczynić komórkę embrionalną. Bóg, niczym inżynier genetyczny, mógł z komórek Marii stworzyć zarówno plemniki, jak i komórki jajowe, dokonać następnie stosownej modyfikacji kodu Jezusa i zaprojektować człowieka doskonałego lub mocno poprawionego. 

Zapowiada się poważna praca dla jakiejś chrystogenologii, z której się nie tylko nie naigrawam, ale jej niecierpliwie oczekuję jako wsparcia dla rozważań całkowicie antropologicznych. Teologia była i może znów być pomocna dla wyobraźni, kiedy ta usiłuje sprostać nowej wiedzy o człowieku i odpowiedzieć na najbardziej podstawowe pytanie: kim jestem jako pojedyncze ludzkie istnienie? Ewangeliczna opowieść o wcieleniu Boga w człowieka i jego zmartwychwstaniu w ciele zmieniła fundamentalnie nasz stosunek do ludzkiego ciała, niezwykle je nobilitując. To już nie pojemnik czy więzienie nieśmiertelnej duszy, ale psychofizyczny konglomerat niemożliwy do rozdzielenia na umysł i ciało. Biologia komórkowa potwierdziła tę personalistyczną koncepcję istoty ludzkiej. Nie jakaś specjalna część – oczy, mózg czy serce – ale każda, najbardziej nawet nieznacząca komórka zawiera w sobie cały projekt kompletnego człowieka. 

Przy okazji jednak nauki biologiczne zdewastowały nasz słownik humanizmu. Nie potrafimy w sposób pewny i bezdyskusyjny zdefiniować takich pojęć jak: dziecko, rodzice, tożsamość, indywidualność, dziedziczenie, ewolucja, kobieta, mężczyzna, człowiek. Mylił się Jędrek Kudasik, kiedy pytał i odpowiadał: „Cym ześ cłeku jest? Mos noge, aleś przecie nie nogom. Mos brzuch, aleś przecie nie brzuchem. Mos płuco, aleś przecie nie płucem. Do reśty mos i ciało, aleś przecie nie ciałem. No to cymeś? Dusom – ześ cłeku, dusom, a nie ciałem” (Józef Tischner „Historia filozofii po góralsku”).

Cały kompletny człowiek z duszą jest w nodze albo w brzuchu, albo w płucu. 

Kto mnie pozna?

Jesteśmy generacją histeryków. Histeryk nieustannie pyta „kim jestem?” i żadna odpowiedź go nie satysfakcjonuje; żadnej nie ufa, gdyż żadna nie ogarnia naturalnego popaprania naszych osobowości; niejednorodnych emocji i przekonań każdego z osobna i wszystkich pospołu. Globalnej niepewności skwapliwie wychodzi naprzeciw polityka tożsamościowa oferując „bańki do wynajęcia” – narodowe, genderowe, prawackie, lewackie, konsumenckie, fandomowe albo po prostu reżim i przemoc, według starej i odnowionej zasady: czyja władza, tego tożsamość. 

Potężnym katalizatorem histerii nietożsamości stały się media społecznościowe, które pomnażają nasze istnienie w niekończące się reprezentacje i manifestacje. Naszą indywidualistyczną pychę dobiły generatory AI, które będą mogły symulować każdego. W tej sytuacji nie sposób sobie wyobrazić, jak dowieść odrębności własnego istnienia, poza odrębnością danych biometrycznych. Wielki prorok nowoczesności, twórca pozytywizmu i nauk społecznych August Comte stwierdził, że jednostka to abstrakcja, a rzeczywiste jest tylko to, co społeczne. Po romantycznym kulcie jednostki było to zdanie szokujące. Dziś już nie protestujemy, z beznadzieją dryfując na topniejącej krze indywidualizmu. Może jedynie literatura jeszcze wierzga.

Stefan Szymutko, obsesyjnie badający relację indywidualne/powszechne, miał w powieści „Słowo i ciało” Teodora Parnickiego swój ukochany cytat. Jej bohater, Chozroes, pisze listy-treny do nieżyjącej Markii, próbując w nich wskrzesić ją dla siebie z niepewnych źródeł o jej życiu i śmierci, z plotek i kłamstw na jej temat. Nie potrafi. Zrozpaczony pisze: „Jesteś sobą, tylko sobą – raz jesteś, jedyna niepowtarzalna. Jesteś Markią z Anagnii – połową marzenia miłosnego dwojga Seleukijczyków znad Tygrysu, kontrolera mennicy i córki urzędnika monopolu solnego”. 

To rozpaczliwie zdanie jest pragnieniem, aby słowem sprostać ciału, które kiedyś było, ale już go nie ma i tak niewiele po nim zostało. A nawet gdyby trafiło do archiwum zawierającego siatkówkę oka, odciski palców, kompletny genom, czy wydobyłyby one Markię spośród miliardów istnień i pokazały ją taką, jaką kocha Chozroes? Tak, wiem, miliardy fotografii puchnących w smartfonach i na kontach społecznościowych dokumentują uporczywie nasze istnienia. Ale to tylko jeszcze jeden koronny dowód tożsamościowej histerii. Zresztą, oglądanie własnych fotografii tylko mnoży wątpliwości. Widzę na nich czoło babki Milki, oczy ojca, usta mamy, nos wujka Zbyszka. A już ta z dzieciństwa, na której trzymam kurę? Pucołowaty blondynek z własnej prehistorii, do której moja pamięć nie ma dostępu. 

przed lustrem twarz odziedziczona

worek gdzie fermentują dawne mięsa

żądze i grzechy średniowieczne

paleolityczny głód i strach

jabłko upada przy jabłoni

w łańcuch gatunków spięte ciało

(Zbigniew Herbert „Pan Cogito obserwuje w lustrze swoją twarz”; fragment)

„No, już starczy tej histerii – mówi w mojej głowie z anglosaską flegmą biskup Berkley. – Być to być postrzeganym”. Istnieję osobny i odrębny wtedy, gdy jestem postrzegany nieobiektywnie, czyli nie jak rzecz. To skierowane na mnie cudze spojrzenie, uwaga, ciekawość, emocje wyodrębniają mnie z powszechnego istnienia. Ten, kto podejmuje wysiłek, żeby widzieć we mnie więcej i godzi się z tym, co widzi i co o mnie wie, wyodrębnia mnie najbardziej; czyni osobnym, czyli osobą. Tylko z miłości może znieść mnie całego. 

Dzień bez pytań

„– Jakkolwiek było, jakoś przecież było” – wspiera Berkleya Parnicki. Toteż porzucam nużące dywagacje: był czy nie był? istnieje nie istnieje? zmartwychwstał czy nie? Kto wierzy, to wierzy i basta. Ale żeby dowodów dostarczać za lub przeciw, to dla obu stron stało się jakoś żenujące. Pozbawiliśmy te pytania sensu. Ostatnim, który skłonił świat do ich roztrząsania, był Dawkins, publikując „Boga urojonego”. Pytanie o istnienie Boga od jakiegoś czasu podnoszą fizycy antropiści – późne wnuki deistów oświeceniowych. Ale dla jednych i drugich Bóg to brakujący element hipotezy ontologicznej, a nie Zbawiciel świata. Nie to jest dziś problemem, kto zbudował dom, w którym mieszkamy – świat i pojedyncze ciało – ale czy mieszka z nami nadal lub tylko wpadł na chwilę.

Istnienie Chrystusa jest historycznym faktem. Urodził się i umarł. Jego genom pozostaje tajemnicą. Odkryty i zsekwencjonowany zakończy lub unieważni większość dotychczasowych kwestii chrystologicznych i otworzy następne, na czele z pokusą replikacji. Dla dziejów chrześcijaństwa będzie to bez znaczenia. Tajemnicą nierozwiązaną pozostanie Jego indywidualna osobowość, która zaistniała raz i nigdy jej już więcej nie będzie. To Jego sposób bycia z ludźmi nadał siłę tekstom Ewangelii. Nie wszystkie były ponad wszelką wątpliwość Jego słowami. Ale nawet gdyby Chrystus autoryzował Ewangelie, najważniejsze pozostaną opisane w nich Jego wielkie gesty przekraczania granic: nienawiści, wrogości, niechęci, obojętności – rozmowa z Samarytanką, wizyta u Zacheusza, scena z Jawnogrzesznicą, przebaczenie Piotrowi. Prawda bycia przeciw prawdzie pisma. 

Dziś jeszcze lepiej rozumiemy ten konflikt, gdy przekaz kościelny staje się na naszych oczach martwą literą, a nawet gorzej, bo fasadą, którą osłaniają się hipokryci, cynicy, a nawet przestępcy – przy milczącym przyzwoleniu większości chrześcijan. Dlatego przyszłość chrześcijaństwa nie będzie oparta na kwestii istnienia czy nieistnienia Boga; nie dowodów na Jego istnienie potrzeba, ale dowodów na istnienie chrześcijańskiego człowieka, którego historycznej możliwości dowiódł Chrystus. Ta możliwość oznacza sprostanie nakazowi miłości bliźniego, którym może być także nieprzyjaciel. Tylko kruche, nietrwałe, pojedyncze ludzkie ciało może być dowodem w sprawie wiarygodności tego zobowiązania. Ciało czytelniczki, wyznawcy, aktywistki, przyzwoitego człowieka, którzy starają się postępować dosłownie jak On, dokonując tym samym epigenetycznej replikacji zachowań ewangelicznych, transmitowanych w kolejne pokolenie. Jeśli wielkie gesty Jezusa nie mają stać się zapomnianym językiem wymierającej kultury chrześcijańskiej, muszą odnawiać się poza Kościołem, a nawet poza religią; wszędzie, gdziekolwiek, ot tak: 

 

W pierwszej z brzegu ustroni – w pierwszej kwiatów powodzi

I zdziwiło nas bardzo, że tak biednie przychodzi.

Ubożeliśmy chętnie – my i nasze zdziwienie...

A on – patrzał i patrzał... Cudaczniało istnienie...

Zrozumieliśmy wszystko! – I że właśnie tak trzeba!

I że można – bez szczęścia... I że można – bez nieba...

Tylko drobnieć i maleć od nadmiaru kochania.

A to była odpowiedź, i nie było – pytania.

(Bolesław Leśmian „Dzień skrzydlaty”; fragment)

 

Korzystałem z: Carl Zimmer „Śmiech ma po matce. Tajemnice genów”, przeł. M. Fafiński.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Literaturoznawca, eseista, profesor w Instytucie Literaturoznawstwa Uniwersytetu Śląskiego, od 2020 r. jego rektor. W 2010 roku otrzymał Nagrodę Literacką Gdynia w kategorii „Eseistyka” za książkę „Ciała Sienkiewicza. Studia o płci i przemocy”. Wydał również… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 52-53/2023

W druku ukazał się pod tytułem: A gdyby nam się nie narodził?