Dlaczego Demokratyczna Republika Konga jest skazana na bycie bogatym krajem biednych ludzi?

Urzędujący prezydent Konga Félix Tshisekedi został ogłoszony zwycięzcą grudniowej elekcji, choć nie wiadomo, czy ją wygrał. W jego rządach jak w lustrze odbijają się nadzieje i rozczarowania mieszkańców tego drugiego co do wielkości kraju Afryki.
z Harare

09.01.2024

Czyta się kilka minut

Zwolennicy prezydenta Félixa Tshisekedi cieszą się po ogłoszeniu jego zwycięstwa. Goma, Kongo, 31 grudnia 2023 r.  / fot. Moses Sawasawa / AP / EAST NEWS
Zwolennicy prezydenta Félixa Tshisekediego cieszą się po ogłoszeniu jego zwycięstwa. Goma, Kongo, 31 grudnia 2023 r. / Fot. Moses Sawasawa / AP / East News

Tuż przed północą i nastaniem Nowego Roku 2024 komisja wyborcza w stołecznej Kinszasie, która liczyła głosy oddane w grudniowych wyborach, ogłosiła, iż 60-letni Félix Tshisekedi zdobył ich aż prawie trzy czwarte. Aż tyle, bo do wygranej wystarczyłaby mu zwykła większość.

W Demokratycznej Republice Konga – jednym z największych krajów Afryki (prawie osiem razy większym od Polski) – prezydentem zostaje ten, kto w wyborach zdobędzie po prostu najwięcej głosów, choćby miało to być tylko kilkanaście procent. Nawet wtedy nie urządza się dogrywki.

Taką ordynację ustalił poprzedni kongijski prezydent Joseph Kabila. Choć zwlekał, jak mógł, z oddaniem władzy (opóźnił elekcję o dwa lata), to po dwóch kadencjach nie mógł już dłużej panować. Przezornie namaścił więc na swojego następcę najwierniejszego z dworzan, licząc, że przy jego wsparciu zdobędzie on najwięcej głosów i niejako w jego zastępstwie zasiądzie na prezydenckim fotelu, a on, Kabila, formalnie pozostając w cieniu, faktycznie nadal będzie mógł rządzić.

Cuda (nie tylko) przy urnie

Żeby pokonać prezydenckiego pomazańca, kandydaci opozycji musieliby wybrać spośród siebie jednego i wspólnie go wspierać, wyrzekając się własnych ambicji, co w Kongu jeszcze nigdy się nie udało. Jednak cud taki niemal się ziścił właśnie pięć lat temu, gdy Kabila składał władzę, a opozycyjni pretendenci – w tym Félix Tshisekedi – zjednoczyli się przeciw jego faworytowi, ustępując pola jednemu, Martinowi Fayulu.

W ostatniej chwili Tshisekedi zmienił jednak zdanie i stanął do wyborów. Jego oponenci do dziś twierdzą, iż uległ podszeptom ustępującego Kabili, który miał mu obiecać, że pomoże mu zdobyć władzę, jeśli Tshisekedi się nią z nim podzieli, a po pięcioletniej kadencji mu ją zwróci.

Kabila dotrzymał wówczas słowa. Kongijscy i zagraniczni nadzorcy wyborów twierdzili, że podczas głosowania w grudniu 2018 r. Fayulu zdobył trzy razy więcej głosów od Tshisekediego. Jednak szef komisji wyborczej – wyznaczony przez Kabilę – zwycięzcą elekcji i nowym prezydentem ogłosił Tshisekediego.

Pięć lat później, stając do wyborów w grudniu 2023 r., przeciwnicy walczącego o reelekcję Tshisekediego nie potrafili się dogadać. Który z nich miałby niby ustąpić pierwszeństwa? Denis Mukwege, lekarz, zdobywca Pokojowego Nobla, wielbiony na wschodzie Konga i na Zachodzie jako wcielenie wszelkiego dobra? Moise Katumbi, najbogatszy z Kongijczyków, który jako gubernator wsławił się gospodarskimi rządami w prowincji Katanga i od lat obiecuje, że jeśli rodacy powierzą mu władzę w całym kraju, tak samo dobrze będzie nim zarządzać? A może ustąpić miał Martin Fayulu, który nie pogodził się, iż pięć lat temu skradziono mu zwycięstwo?

Stanęli do wyborów wszyscy i w rezultacie dobry doktor Mukwege, żółtodziób w polityce, nie zdobył nawet jednego procenta głosów. Fayulu zebrał ich tym razem ledwie pięć procent, a Katumbi, choć przyszedł na metę jako drugi, to z mizernym, bo 18-procentowym wynikiem. Resztę, prawie trzy czwarte, miał zdobyć Tshisekedi. Nikt nie wróżył mu aż tak wspaniałego sukcesu.

Pięć lat Tshisekediego

Obejmując w styczniu 2019 r. władzę w Kinszasie, Tshisekedi obiecywał rodakom, iż przemieni Kongo w afrykańskie Niemcy: kraj bogaty, uporządkowany, którego mieszkańcy mają zapewnioną pracę i sumiennie pracują, przestrzegają dyscypliny i prawa. Niewiele z tego wyszło. „Czy znajdzie się w Kongu ktoś, kto z ręką na sercu powie, że żyje mu się lepiej, odkąd nastał Tshisekedi?” – pytał niedawno Fayulu na przedwyborczych wiecach.

Pod rządami Tshisekediego gospodarka w statystykach rozwijała się wprawdzie tak dobrze, jak żadna inna w Afryce. W 2023 r. zanotowała prawie 10-procentowe tempo wzrostu, a prezydent chwalił się, że budżet powiększył się trzykrotnie i można sobie pozwolić na wydatki, na jakie wcześniej państwa nie było stać.

Wszystko to jednak, jak zwykle, dokonało się dzięki zwiększonemu wydobyciu surowców, a zwłaszcza za sprawą wspaniałej na nie koniunkturze na światowych rynkach. Zyski – także jak zwykle – trafiły do kieszeni elit, a zwykli Kongijczycy jak klepali biedę, tak klepią. Dwie trzecie z ponad 100 mln Kongijczyków musi wyżyć za dolara dziennie, a drożyzna i inflacja potęgują niepewność ich losu.

Wydatki z budżetu poszły głównie na podwyżki dla dygnitarzy (kongijscy posłowie zarabiają po kilkanaście tysięcy dolarów miesięcznie, za to zwykły urzędnik musi zadowolić się studolarową pensją), a korupcja jak kwitła, tak kwitnie. Szaleje bezrobocie, zwłaszcza wśród młodych. Prezydentowi nie udało się ani ożywić rolnictwa, ani doprowadzić do tego, by kongijskie surowce były przerabiane w kraju, a wywożone od razu w świat – za mniejsze pieniądze, niż gdyby zostały tu przetworzone.

Tshisekedi wprowadził, jak obiecał, darmową naukę w szkołach podstawowych – dzięki temu ponad 5 mln więcej dzieci podjęło w nich edukację. Ale za to nieznośny ścisk zapanował w salach lekcyjnych, bo nie zbudowano nowych szkół; brakowało też nauczycieli, którym dołożono pracy, ale nie podniesiono zarobków.

Nieustająco otwarta rana

Nie lepiej było w kwestii, która jest otwartą raną Demokratycznej Republiki Konga: na wschodzie kraju po staremu trwa od ponad ćwierć wieku wojna domowa – rozpalona i wciąż podsycana przez maleńką sąsiadkę, Rwandę.

Wszystko zaczęło się w 1996 r., gdy rwandyjscy Tutsi wywołali na wschodzie Konga rebelię, aby rozgromić rywali Hutu. Ci dwa lata wcześniej dokonali w Rwandzie ludobójstwa, a potem – pod osłoną milionów uchodźców – ukryli się przed zemstą Tutsich za miedzą, we wschodnim Kongu właśnie.

Wojna ta doprowadziła do upadku w Kinszasie tyranii Mobutu Sese Seko (1965-1997), a potem jego pogromcy Laurenta Desire-Kabili (1997-2001), protegowanego Rwandyjczyków, który próbował uwolnić się spod ich kurateli. Gdy Kabila senior zginął w zamachu, władzę przejął jego syn, wspomniany już Joseph, poprzednik Tshisekediego.

Na przełomie wieków XX i XXI kongijski konflikt wessał tuzin ościennych państw i przerodził się w największą wojnę współczesnej Afryki. Szacuje się, że od kul, chorób i poniewierki zginęło kilka milionów ludzi.

Dziś wojna przycichła, ale tli się wciąż na kongijskim wschodzie. Rwanda zaś, która skutecznie rozgromiła Hutu, nadal wspiera we wschodnim Kongu rebeliantów, by wymuszać na rządzie w Kinszasie ustępstwa. Albo żeby po prostu grabić tamtejsze kopalnie z najcenniejszych skarbów.

Tshisekedi próbował załatwić spory z Rwandą po dobroci, zaprosił nawet tamtejszego dyktatora Paula Kagamego na swoją inaugurację. Nic jednak nie wskórał dyplomacją. Nie pomogły też ściągnięte na pomoc wojska ONZ, Wspólnoty Wschodnioafrykańskiej ani Wspólnoty Południowoafrykańskiej. Dziś Tshisekedi grozi Rwandzie wojną, a Kagamego przyrównuje do Hitlera. Rebelianci ze wschodu skrzyknęli się zaś w nową partyzancką partię (pod nazwą Przymierze Rzeki Kongo) i zapowiadają „zwycięski marsz na Kinszasę”.

Mimo to na wyborczych wiecach Tshisekedi namawiał Kongijczyków, by dali mu drugą kadencję, gdyż dopiero wtedy będzie mógł spełnić obietnice, które złożył, ubiegając się o pierwszą. Tłumaczył, że połowa pierwszej kadencji zeszła mu na uwalnianiu się z więzów sojuszu z Kabilą i dopiero teraz, wreszcie niezależny, będzie mógł rządzić, jak chce.

Niełatwe głosowanie

Nie jest łatwo urządzić uczciwe wybory w takim kraju jak Demokratyczna Republika Konga, wielkim jak Europa Zachodnia i Południowa razem wzięte. Zajmuje cały środek kontynentu, samo jego jądro. W Afryce większa od niego jest dziś tylko Algieria, a ludniejsze jedynie Nigeria, Etiopia i Egipt.

Podobnie jak większość współczesnych państw afrykańskich, DR Konga nigdy by nie powstało w obecnej postaci, gdyby nie podbój i rozbiór Afryki przez mocarstwa kolonialne. Dzisiejsze kongijskie ziemie dostały się belgijskiemu królowi Leopoldowi i gdyby nie ta podległość, nigdy by się ze sobą nie zrosły. Stołeczną Kinszasę na zachodzie kraju dzieli od Bukavu (miasta na jego wschodnim skraju) podobna odległość jak Paryż od Mińska. A Bakongowie z kongijskiego zachodu tak różnią się od Hemów czy Bwarich ze wschodu, jak Francuzi od Białorusinów.

Dzieje niepodległego państwa nie przyczyniły się do jego zjednoczenia. Współczesną historię DR Konga tworzą wojskowe przewroty i dyktatury, antyrządowe rebelie wspierane przez sąsiadów, bunty i wojny secesyjne najbogatszych prowincji. Nic nie wyszło z pomysłu prezydenta Mobutu, który chciał stworzyć spójne państwo, nadając mu nową nazwę (Zair) i nakazując wyrzec się imion europejskich, by przyjąć nowe, rdzennie afrykańskie.

W środku pory deszczowej

Po pierwszych wyborach, przeprowadzonych tuż przed ogłoszeniem niepodległości w 1960 r., drugą okazję, aby naprawdę samemu wybrać sobie przywódcę, Kongijczycy dostali dopiero w 2006 r. – wtedy to, po wspomnianej wielkiej wojnie, wolną (jak na ówczesne warunki) elekcję urządziły im ONZ wraz z Unią Europejską.

Wybory w grudniu 2023 r. były pierwszymi, które Kongijczycy przygotowali sami, bez pomocy ONZ i Unii Europejskiej. Niedługo przed elekcją Tshisekedi podziękował też wojskom ONZ za 20-letnią służbę i wyprosił je z Konga, a obserwatorów z Europy na głosowanie nie wpuścił.

Tak jak wielu przewidywało, podczas wyborów – urządzonych w środku pory deszczowej – nie wszystko poszło jak z płatka. Przygotowanie ich kosztowało ponad miliard dolarów, ale zamówione do druku za granicą dowody tożsamości i karty do głosowania dotarły do Kinszasy w ostatniej chwili, a do wielu lokali wyborczych już po czasie.

Na czas nie przygotowano też list wyborców ani porządnego niezmywalnego tuszu do znaczenia palców wyborców, by nie mogli zagłosować ponownie. Żeby dotrzymać terminu głosowania, komisja wyborcza musiała prosić prezydenta, by uprosił ONZ i sąsiadów o samoloty i śmigłowce, którymi materiały wyborcze rozwieziono do najodleglejszych regionów.

Niedoróbki, skargi, protesty

Niewiele to pomogło, bo w dniu elekcji, w środę 20 grudnia, dwie trzecie lokali wyborczych – w tym te w największych miastach Kinszasa i Lubumbashi (stolica prowincji Katanga) – otwarto z wielogodzinnym opóźnieniem, wielu nie otwarto w ogóle, a w co trzecim nie zadziałały elektroniczne maszyny do głosowania. We wschodnich prowincjach z powodu rebelii w ogóle ich nie przeprowadzono, pozbawiając głosu prawie 2 mln ludzi. Komisja wyborcza postanowiła przedłużyć głosowanie na czwartek, potem również na piątek. W niektórych regionach głosowano jeszcze nawet pięć dni po wyznaczonym terminie.

Punkty zapalne i przemilczane części świata. Reporter, pisarz i były korespondent wojenny zaprasza do autorskiego cyklu. Czytaj w każdy piątek! 

Wszystko to sprawiło, że kandydaci opozycji zażądali unieważnienia elekcji i jej ponownego przeprowadzenia. Od dawna nie ufali za grosz przewodniczącemu komisji wyborczej Denisowi Kadimie – mianowanemu przez prezydenta, przez niego opłacanego i będącego jego przyjacielem oraz ziomkiem. Rywale prezydenta twierdzili, że choć wyborcze niedoróbki zdarzały się w całym kraju, to dziwnym trafem dochodziło do nich głównie tam, gdzie opozycja najbardziej liczyła na głosy, a przedłużano wybory tam, gdzie zwolenników miał Tshisekedi.

Oponenci Tshisekediego zarzucili też komisji wyborczej, że nie protestowała, gdy w kampanii wyborczej prezydent uderzył w nacjonalistyczne tony i oskarżał rywali, iż nie są prawdziwymi Kongijczykami, lecz przybłędami, niegodnymi, by ubiegać się o przywództwo kraju, który ich przygarnął.

Wyników wyborów nie ogłaszano też – jak obiecywano – w poszczególnych lokalach, co miało utrudnić ich fałszowanie, lecz podliczono w centrali na podstawie raportów lokalnych komisji.

Na skargi i protesty opozycjonistów Denis Kadima odparł, że nie umieją z godnością przegrywać.

Afrykański Sezam

Historia Demokratycznej Republiki Konga pokazuje, że sukces w wyborach to najłatwiejsze z wyzwań, które czekają jego przywódców, a ich intronizacja to początek trosk i zagrożeń. Wielu przypłaciło to życiem. Ale nigdy nie brakowało chętnych, by stawić im czoło.

„Indie to bogaty kraj biednych ludzi” – mawiał o swej ojczyźnie jej pierwszy premier Jawaharlal Nehru. Słowa te pasują także do Konga. Biedakami są tu poddani kongijskich władców, a władcy są współczesnymi nababami, którym na niczym nie zbywa.

Niewiele jest bowiem na świecie miejsc, które kryłyby tak wiele skarbów natury. Jest tu wszystko: złoża złota, srebra, diamentów, najcenniejszych metali, węgla. Niedawno u podnóża gór Ruwenzori odkryto złoża ropy naftowej – i to w niewyobrażalnej obfitości. Zaklęciem otwierającym ten kongijski Sezam jest władza. A jedyną drogą do niego było zdobycie jej w Kinszasie. Tradycyjnie kto rządził w stolicy, ten władał tym krajem i jego skarbami – i nie musiał się obawiać, że jakieś światowe mocarstwo podważy jego pozycję. Zbyt cenne były dla świata kongijskie zasoby (m.in. z kopalni w Katandze pochodził uran, z którego zbudowana była bomba atomowa, zrzucona przez USA na Hiroszimę).

Chińczycy i Rosjanie oferują swoją przyjaźń

Również Félix Tshisekedi nie musi się dziś obawiać, że zostanie oskarżony przez światowych graczy o wyborcze oszustwa i skazany na ostracyzm. Nikt nie ma złudzeń, że kongijski olbrzym to wzór demokracji. Za to jego ewentualne kłopoty zagrażają destabilizacją połowy Afryki.

No i dżungla nad rzeką Kongo to drugie po Amazonii płuca planety. A kongijska ziemia skrywa również i takie skarby, bez których światowa gospodarka nie przestawi się z napędu spalinowego na elektryczny – jak najbogatsze na świecie złoża kobaltu i trzecie największe na świecie złoża miedzi.

Nikt na Zachodzie nie będzie wypominać kongijskiemu władcy wyborczych kantów. Cena jest zbyt wysoka – w końcu ten, obrażony, mógłby odwrócić się plecami i nie otworzyć na przyjaźń, którą od dawna proponują mu Chińczycy czy Rosjanie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter, pisarz, były korespondent wojenny. Specjalista od spraw Afryki, Kaukazu i Azji Środkowej. Ponad 20 lat pracował w GW, przez dziesięć - w PAP. Razem z wybitnym fotografem Krzysztofem Millerem tworzyli tandem reporterski, jeżdżąc wiele lat w rejony… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 2/2024

W druku ukazał się pod tytułem: Kongijski Sezam