Amerykanie mają dość Trumpa i Bidena

Na rok przed wyścigiem o Biały Dom przybywa tych, którzy odwracają się od obu głównych partii. Mają dość i Bidena, i Trumpa, i całego wyborczego cyrku. Rozmawialiśmy z trzema takimi Amerykankami.

02.09.2023

Czyta się kilka minut

To nie jest moja Ameryka
„Twój czas się skończył”: przeciwnicy Trumpa chcą widzieć go w więzieniu. Demonstracja przed sądem w Atlancie, 23 sierpnia 2023 r. / RICARDO ARDUENGO / REUTERS / FORUM

Nawet boję się ciebie spytać, co myślą sobie o nas Polacy – mówi mi Rosie Alumbaugh, 25-latka pracująca jako rekwizytorka w jednym z bostońskich teatrów.

Rozmawiamy dzień po tym, jak Donald Trump stawił się w areszcie w Atlancie, stolicy Georgii, w związku z zarzutem o próbę zmienienia w tym stanie wyniku wyborów prezydenckich w 2020 r.

Po zaledwie 20 minutach, podczas których złożył odciski palców i zapozował do zdjęcia do więziennej kartoteki, Trump wyszedł za kaucją w wysokości 200 tys. dolarów i pojechał na lotnisko, z którego odleciał własnym samolotem do New Jersey.

Prokuratorskie dossier

To było jego czwarte tymczasowe aresztowanie w ciągu ostatnich pięciu miesięcy. W tej najświeższej sprawie, dotyczącej stanu Georgia, prokuratura dysponuje mocnym dowodem: nagraniem rozmowy, podczas której Trump naciskał na miejscowego urzędnika stanowego, odpowiadającego za przebieg wyborów, aby ten „znalazł” 11 780 głosów – tyle brakowało mu do wygranej z Joem Bidenem.

W prokuratorskim dossier Trumpa uzbierały się już także zarzuty o udział w spisku przeciwko Ameryce (chodzi o atak jego zwolenników na Kapitol 6 stycznia 2021 r., w chwili, gdy parlament autoryzował wynik wyborów), o fałszowanie dokumentów biznesowych (w związku z płatnością za milczenie dla aktorki porno) oraz o nieuprawnione przechowywanie tajnych dokumentów po wyprowadzce z Białego Domu.

Pomimo zarzutów Trump pnie się w sondażach dotyczących prawyborów w Partii Republikańskiej i skutecznie zbiera na kampanię miliony dolarów. Do tego ostatniego wykorzystuje teraz również swoje zdjęcie, zrobione mu do więziennej kartoteki – zdobi ono koszulki i czapki, które cieszą się dużym wzięciem wśród jego sympatyków.

Według niektórych zestawień jego kandydaturę w prawyborach republikańskich popiera nawet 58 proc. ankietowanych. To miażdżący wynik jak na człowieka, na którym ciąży łącznie 91 zarzutów karnych. Gdyby został uznany winnym i skazany w każdym z tych przypadków, suma łącznych wyroków mogłaby wynieść co najmniej 717 lat.

„To obrzydliwe”

– Najgorsze dla mnie jest to, że nawet jeśli Trump dostanie wyrok i trafi za kraty, to i tak na mocy amerykańskiej konstytucji będzie mógł dalej kandydować! – wścieka się Rosie Alumbaugh. Mieszkanka Bostonu od dawna już ma wrażenie, że sytuacja w Stanach zaczyna przypominać film z gatunku political ­fiction.

To nie jest moja Ameryka

Rosie Alumbaugh denerwuje, że Trump może zbijać kapitał polityczny na swoich problemach prawnych, gdy tymczasem zwykły Amerykanin figurujący w kartotece policyjnej, a w szczególności mający wyrok skazujący, może mieć duże problemy ze znalezieniem pracy, a nawet z głosowaniem. Kiedyś w wielu stanach byli skazańcy mogli tylko pomarzyć o pójściu do urn. Na Florydzie, w Wirginii czy Karolinie Północnej politycy Partii Republikańskiej robią zresztą teraz wszystko, aby przywrócić ten dawny porządek.

Tym, co dzieje się w Ameryce, zmęczona jest też 57-letnia Mary Vevang Anderson z Minneapolis. Podczas kampanii w 2016 r. ta właścicielka salonu fryzjerskiego śledziła wiece Donalda Trumpa z nadzieją, że ten, jako nowojorski biznesmen, rozkręci amerykańską gospodarkę i namiesza w waszyngtońskim establishmencie.

To nie jest moja Ameryka

Dziś Mary mówi, że nie chce mieć nic wspólnego z Partią Republikańską. Odrzuca ją fakt, że większość polityków tego ugrupowania stoi murem za byłym prezydentem, ignorując jego kolejne postępowania karne i to, co stało się 6 stycznia 2021 r.

– Trudno mi uwierzyć w sondaże, które pokazują, że pomimo ostatnich zarzutów Trumpowi rośnie poparcie – mówi Mary. – To niedorzeczne, że ludzie chcą popierać kandydata, który przebywa na wolności za kaucją. Jestem zmęczona amerykańską polityką, i to po obu stronach barykady. Bo czy to normalne, że Trumpowi postawiono w sumie 91 zarzutów karnych? Żeby było jasne, absolutnie mu nie współczuję. Ale uważam, że przeciętny obywatel nie byłby pod tak dużym obstrzałem. To obrzydliwe – dodaje Mary na niemal bezdechu.

Bidenowi dziękujemy

Mary, która mieszka na bogatych przedmieściach Minneapolis, wbrew pozorom ma wiele wspólnego z lewicującą Rosie z Bostonu.

Obie kobiety stawiają sprawę jasno: jeśli nic w amerykańskiej polityce się nie zmieni, przed wyborami prezydenckimi w 2024 r. zrezygnują z partyjnej afiliacji (Mary republikańskiej, a Rosie demokratycznej) i zarejestrują się jako tzw. independents, czyli wyborcy niezależni. A takich w USA przybywa: według badania Gallupa od 2004 r. ich udział w społeczeństwie zwiększył się znacząco. 19 lat temu było ich 31 proc., podczas gdy w marcu tego roku przynależność do grupy niezależnych wyborców deklarowało już rekordowe 49 procent.

Mary i Rosie mówią mi, że są zawiedzione nie tylko stanem amerykańskiej demokracji, ale także prezydenturą Joego Bidena. Mary uważa, że 80-letni polityk jest za stary na kierowanie krajem. Rosie straciła nadzieję, że Biden rozwiąże palące problemy, takie jak zadłużenie studenckie, które jest kulą u nogi wielu młodych Amerykanów.

Rosie wylicza, że w ciągu trzech lat jej kredyt zaciągnięty na zrobienie licencjatu z zarządzania teatrem urósł z 50 do 60 tys. dolarów. Jeszcze do niedawna Rosie miała nadzieję, że zgodnie z obietnicą Bidena zadłużeni będą mogli liczyć na umorzenie części długu studenckiego, nawet do kwoty 20 tys. dolarów. Wszystko przekreślił jednak Sąd Najwyższy USA, który w czerwcu uznał, że prezydent nie miał prawa zmieniać warunków pożyczek bez autoryzacji Kongresu.

Efekt jest taki, że Rosie – podobnie jak 43 mln takich zadłużonych Amerykanów – w październiku będzie musiała uregulować pierwszą zaległą ratę kredytu po trzech latach moratorium, zainicjowanego jeszcze za rządów Donalda Trumpa. Z czego ją opłaci, tego nie wie, bo przy wysokich cenach żywności nie stać jej nawet na podstawowe potrzeby, takie jak kupno świeżych warzyw i owoców.

Rekordowa rata

Jak wielu Amerykanów, Rosie jest też zmęczona sytuacją ekonomiczną. W szczytowym okresie, w czerwcu 2022 r., inflacja wynosiła 9 procent. Choć obecnie spadła do 3,2 proc., a bezrobocie wynosi 3,6 proc. (to poziom sprzed pandemii), Amerykanie dalej widzą swój świat w czarnych barwach.

Według sierpniowego sondażu CNN ponad połowa respondentów uważa, że sytuacja gospodarcza wręcz się pogarsza – nie przekonują ich prognozy ekonomiczne dające nadzieję, że Stany unikną recesji. Defetyzm utrzymuje się też wśród Amerykanów z klasy średniej – według sondażu firmy Harris tylko 39 proc. z nich uważa, że ich sytuacja ekonomiczna w 2024 r. się poprawi. Aż 52 proc. właścicieli małych firm sądzi, że kraj wkroczył już w recesję.

Różowych okularów nie zakłada także Katey, 43-letnia pracowniczka banku z Grand Rapids w stanie Michigan, która przez ostatni rok opanowała budżetowy reżim do perfekcji. Razem z mężem i dwójką synów przestali jadać w restauracjach, nie kupują kawy w Starbucksie i przerzucili się wyłącznie na produkty z dyskontów. Katey, która mieszka na bogatych przedmieściach, musi zaciskać pasa, bo ma do spłacenia kredyt hipoteczny, pożyczkę na samochód. A do tego odkłada już pieniądze na przyszłe studia synów, którzy uczą się jeszcze w podstawówce.

To nie jest moja Ameryka

Katey rozkłada ręce, gdy mówi, że przez chwiejną sytuację na giełdzie jej oszczędności emerytalne straciły ok. 15 proc. wartości. Pociesza się jednak, że mogło być gorzej. Jej znajomi, którzy zwlekali z zakupem domu, dziś mają do wyboru dwie opcje: albo ubiegać się o kredyt z oprocentowaniem rzędu 7 proc. (najwyższym od dwóch dekad), albo zagryźć zęby i wydawać na wynajem domu ok. 2,5 tys. dolarów miesięcznie. To aż dwukrotność raty kredytu, jaką co miesiąc mają do spłacenia Katey i jej mąż Andrew.

– To były inne czasy, gdy braliśmy kredyt hipoteczny. Dziś w komfortowej sytuacji są tylko bogaci – uważa Katey. Mimo to zarzeka się, że sytuacja ekonomiczna nie zniechęci jej do głosowania w 2024 r. na Bidena. Jak mówi, patrzy na problem całościowo: za wzrost inflacji i pogłębienie deficytu budżetowego obwinia nie tylko obecnego prezydenta, ale także jego poprzednika, który w czasie pandemii zatwierdził dwa pakiety stymulacyjne warte niemal 3 tryliony dolarów.

Bidenomika, głupcze!

Problemy Amerykanów mają przełożenie na rekordowo niskie notowania prezydenta Bidena: ogólnie jego rządy dobrze ocenia tylko 41 proc., a konkretnie w kwestiach gospodarczych – zaledwie 36 procent. Statystyki te zapewne niepokoją polityków Partii Demokratycznej. Śledzą oni prognozy, według których stan gospodarki może zadecydować o preferencjach wyborców podczas przyszłorocznego wyścigu o Biały Dom.

Znając swój słaby punkt, prezydent Joe Biden w ostatnich miesiącach mocno promuje bidenomikę, czyli ekonomiczną wizję, której celem jest zagwarantowanie sprawiedliwego rozwoju gospodarczego, który nie omijałby szerokim łukiem klasy średniej.

Biden kreuje się na przeciwnika reaganomiki, jak określa się prowadzoną w latach 80. XX w. przez prezydenta Ronalda Reagana politykę obniżania podatków, cięć budżetowych i ograniczania ingerencji państwa w gospodarkę. Obecny przywódca USA działa na odwrót: zamiast zwiększać swobodę gospodarczą, skupia się na mnożeniu regulacji w wielu sektorach i dąży do podwyższenia podatków dla najbogatszych. Inwestuje przy tym w infrastrukturę, zieloną transformację i rozwój szybkiego internetu, co według jego założeń ma zwiększyć zatrudnienie.

„W bidenomice chodzi o budowanie gospodarki od środka i od dna, a nie z góry na dół. Teoria skapywania zawiodła klasę średnią i Amerykę” – przekonywał Biden pod koniec czerwca w budynku dawnej poczty głównej w Chicago (teoria skapywania to termin określający politykę przychylną zamożniejszym grupom społecznym, używany chętnie przez jej przeciwników). Podczas przemówienia Biden zaatakował Trumpa za to, że jako prezydent mało inwestował w infrastrukturę. Obiecał także dopłacanie do żłobków i przedszkoli gorzej zarabiającym Amerykanom.

Pierwsza debata

Sprawy gospodarcze to dziś gorący temat w kampanii kandydatów startujących w prawyborach republikańskich. Właśnie od tego wątku rozpoczęła się ich pierwsza debata – przeprowadzona w Milwaukee w stanie Wisconsin i transmitowana w telewizji – podczas której nazwisko Bidena padało dziesięć razy częściej niż nazwisko Trumpa.

Ten ostatni zbojkotował dyskusję, uznając najwyraźniej, że lepiej nie dawać rywalom szansy na wybicie się jego kosztem podczas debaty, co mogłoby mu zaszkodzić w sondażach. W tym czasie opublikował w sieci wywiad, jakiego udzielił dziennikarzowi Tuckerowi Carlsonowi – swemu sympatykowi, kiedyś gwieździe telewizji Fox News.

„Nasz kraj przeżywa upadek. (...) Musimy odwrócić ten proces i wysłać Bidena z powrotem do jego piwnicy” – mówił podczas wspomnianej debaty gubernator Florydy Ron DeSantis (w republikańskich sondażach drugi, z dużym odstępem do Trumpa). Polityk wzywał do zniesienia doktryny gospodarczej prezydenta USA: „Musimy odkręcić bidenomikę, tak aby Amerykanie z klasy średniej znów mieli szansę na sukces. Jako kraj nie możemy pójść do przodu, jeśli nasi obywatele pracują ciężko, a mimo to nie stać ich na podstawowe artykuły spożywcze, kupno samochodu czy domu” – przekonywał.

Co dla Stanów ważniejsze

DeSantisowi wtórowali jego rywale. Choć niektórzy z nich – jak Nikki Haley, była ambasadorka USA przy ONZ – atakowali również Trumpa i Republikanów za, jak mówili, rozdawnictwo fiskalne w czasie pandemii.

Ośmioro kandydatów skakało sobie do gardeł, kłócąc się także o zaostrzenie dostępu do aborcji, pomoc dla Ukrainy oraz o to, jakie stanowisko powinno się zająć wobec kandydatury Trumpa, jeśli ten zostanie skazany w jednej ze swoich spraw karnych.

Szczególnie niepokojące dla naszej części Europy były wypowiedzi 38-letniego biznesmena Viveka Ramaswamy’ego, który opowiedział się za wstrzymaniem pomocy wojskowej dla Ukrainy. Zaatakował on także byłego wiceprezydenta Mike’a Pence’a i byłego gubernatora New Jersey Chrisa Christie za to, że spotkali się w Ukrainie „ze swoim papieżem”, jak określił prezydenta Wołodymyra Zełenskiego. Za ograniczeniem pomocy dla Kijowa opowiedział się też DeSantis, przekonując, że bardziej istotna dla Stanów jest sytuacja na granicy USA-Meksyk, gdzie nie ustaje presja migracyjna.

Najwięcej emocji podczas debaty w Milwaukee wzbudził wspomniany Vivek Ramaswamy – multimilioner, założyciel firmy biotechnologicznej i syn indyjskich imigrantów, znany np. z twierdzenia, że zmiany klimatu to wierutne bzdury. „Więcej ludzi ginie z powodu złej polityki klimatycznej niż realnych zmian klimatu” – wypalił podczas debaty Ramaswamy, a jego słowa widownia wygwizdała.

Kandydat ten, będący politycznym nowicjuszem, wyróżnia się zresztą specyficznymi poglądami. Głosi m.in., że zamachy na World Trade Center w 2001 r. były prowokacją rządu federalnego, oraz nawołuje do rozwiązania FBI, amerykańskiego fiskusa i Departamentu Edukacji.

Nie chcę mniejszego zła

Jak donosi dziennik „Guardian”, to właśnie Ramaswamy, tuż po Donaldzie Trumpie, zgromadził największe tłumy podczas sierpniowych targów stanowych w Iowa. Wydarzenie to co cztery lata przyciąga Amerykanów, którzy chcą nie tylko pooglądać wystawy zwierząt hodowlanych, ale także spotkać się z głównymi kandydatami w prawyborach obu partii.

Wśród Demokratów sporo zainteresowania wzbudził tam Robert Kennedy Junior – bratanek zamordowanego w 1963 r. prezydenta i czarna owca rodu Kennedych. Jest on bowiem równie kontrowersyjny co Ramaswamy – to anty­szczepionkowiec i zwolennik wszelkiej maści teorii spiskowych. „Ludzie potrzebują zmiany i chcą zniesienia tej oligarchii. (...) To największy tłum, jaki widziałam w moim życiu” – mówiła cytowana przez „Guardiana” 62-letnia Gail Buffington, która uczestniczyła w spotkaniu z Robertem Kennedym Juniorem.

O potrzebie zmiany na waszyngtońskiej scenie politycznej mówili też inni uczestnicy targów w Iowa, zmęczeni duetem Biden-Trump. „Chciałabym, żeby obaj zniknęli z polityki. Obaj pogrążyli urząd prezydencki” – przekonywała 73-letnia Ginny McKee, emerytowana nauczycielka z Claremont w Kalifornii.

Jeśli wierzyć sondażom, zaledwie 24 proc. Amerykanów chce, by Biden walczył o reelekcję, a tylko 30 proc. kibicuje w tej kwestii Trumpowi. Niektórzy deklarują, że jeśli w 2024 r. dojdzie do kolejnego pojedynku między tymi dwoma politykami, to wstrzymają się od głosu i wrzucą pustą kartę do urny.

Tak zrobiła już w 2020 r. Mary Vevang Anderson z przedmieść Minneapolis. – Nie mogłam się przemóc, aby zagłosować na Bidena, a o Trumpie nawet nie chciałam myśleć. To nie jest Ameryka, którą znałam. ©

Autorka jest dziennikarką „Press”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka specjalizująca się w tematyce amerykańskiej, stała współpracowniczka „Tygodnika Powszechnego”. W latach 2018-2020 była korespondentką w USA, skąd m.in. relacjonowała wybory prezydenckie. Publikowała w magazynie „Press”, Weekend Gazeta.pl, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 37/2023

W druku ukazał się pod tytułem: To nie jest moja Ameryka