Zielone pomidory

W moim miasteczku trawa chwilowo więdnie zamiast rosnąć, a na krzakach smętnie zwisają ostatnie pomidory: są zielone i już na pewno nie zdążą się zaczerwienić.

28.09.2015

Czyta się kilka minut

 / Fot. Kamila Zarembska
/ Fot. Kamila Zarembska

Weganizm to nowy trockizm. Oto ostatnia nadzieja brytyjskiej lewicy, nowy, nieskażony neoliberalnym flirtem lider laburzystów Jeremy Corbyn wziął sobie do gabinetu cieni na ministrę środowiska panią Kerry McCarthy. Już samo nazwisko, przez historyczne skojarzenia, budzi przeczucie nagonki. I słusznie. Pani McCarthy, jak sama siebie określa, „wojująca weganka”, zapowiada, iż zamierza zjadaczy mięsa tudzież nabiału potraktować jak palaczy. Wytoczyć przeciw nim działa propagandy, restrykcji i wszelkich form zniechęcania. Wprawdzie warunki chowu i rzezi zwierząt uległy poprawie, ale i tak dla ich dobra trzeba w końcu zaprzestać jedzenia kotletów czy sera. I ktoś chce mi jeszcze wmówić, że wygrana PiS jest najgorszym, co może spotkać europejski rozum?

Corbyn, jak przystało na nowoczesnego lewicowca, to przyjaciel Rosji, Iranu, pogromca syjonistycznych okupantów i amerykańskiej soldateski, obrońca praw kobiet i mniejszości – byle nie były to kobiety saudyjskie albo mniejszość kurdyjska. Republikanin i pacyfista nie odśpiewał „God save the Queen” podczas rocznicowej mszy za lotników Bitwy o Anglię. Jakby się urwał żywcem z napisanego w 1941 r. pamfletu George’a Orwella: „Prawie każdy angielski intelektualista bardziej wstydziłby się stanąć na baczność podczas hymnu niż obrobić puszkę z datkami w kościele. W lewicowych kołach panowało zawsze poczucie, że bycie Anglikiem to coś dość żałosnego i że należy szydzić z każdej angielskiej instytucji, od wyścigów konnych po pudding z łoju”.

Co do puddingu, no cóż... rozumiem wstręt elit, które „biorą swoje potrawy z Paryża, a opinie z Moskwy”. Jednak w ogólniejszym, mięsożernym planie Orwell jak zwykle okazujesię ponadczasowy i nie ma takiej głupoty wymyślonej na lewicy, której by nie przewidział. Radosne deklaracje, że ktoś na serio zamierza oduczyć swój zimnoklimatyczny kraj jedzenia mięsa i nabiału, to jest właśnie esencja beznadziejnych -izmów, które zafajdały przez ostatnie sto lat normalne, przyrodzone człowiekowi dążenie do sprawiedliwości i braterstwa.

Paryż skądinąd powraca w rozrachunkach lewicy jako symboliczne źródło oderwanych od namacalnej codzienności napuszonych póz i fałszywych wzorców. Czesław Miłosz w szkicu na cześć Marii Dąbrowskiej, eksponując jej niestrudzony dorobek społeczniczki i pracę na rzecz emancypacji ludu (drukowanym w „Kulturze” w 1962 r.), zarzuca polskiej literaturze pochłanianie „mnóstwa obrzydliwych odpadków z paryskiego śmietnika”, podczas gdy „nowoczesność wymaga czegoś więcej niż eleganckie zapożyczenia. Kafka czerpał całą awangardowość ze swojej Pragi, Bruno Schulz ze swojego miasteczka”. Miłosz, wielbiąc Dąbrowską, nawoływał do swoiście rozumianego „populizmu”, czyli nieopierania się „presji dołów” i uważnego nasłuchiwania, „jak trawa rośnie”.

W moim miasteczku trawa chwilowo więdnie zamiast rosnąć, a na krzakach smętnie zwisają ostatnie pomidory: są zielone i już na pewno nie zdążą się zaczerwienić, zupełnie jak ruchy lewicowe, opętane przez zagadnienia ekologii i transgeniki, a nie pracy i kapitału. Należy się tym pomidorom nasza uwaga – to ucieleśnienie spóźnionych płonnych nadziei na jeszcze trochę słońca. Smak ich – bądźmy szczerzy – w sensie fizjologicznym jest bylejako-kwaśno-słodki. Sens ich spożywania tkwi gdzie indziej: to zmysłowe upostaciowienie nostalgii za latem. A dla ludzi z mojego pokolenia także za latami 90., bo z wtedy pochodzi sławna ongiś powieść i film o smażonych zielonych pomidorach. Za latami, w których możliwość odsłuchania automatycznej sekretarki na odległość z ulicznego automatu była horyzontem nowej komunikacji, a masakra Muzułmanów w Bośni potrafiła natchnąć elity mieniące się chrześcijańskimi krótkotrwałą pokorą.

Nostalgię jednak trzeba dawkować z umiarem, inaczej sentymentalnie zamula doznania niczym źle rozmieszany kisiel. Wiele innych warzywnych specjałów potrzebuje na talerzu czysto zmysłowej „podkrętki”, czegoś więcej niż zwykła przyprawa. Niekiedy może to być nuta pochodzenia roślinnego – np. mocno zrumieniona cebulka czy podsmażone prawie na węgiel paseczki papryki i cukinii. Albo wędzona śliwka. Nieraz już o niej wspominałem, bo czyni cuda: dodana do wielu mdłych potraw garnkowych wzbogaca je o dymną, prawie mięsną głębię i siłę (to dlatego w tylu paczkowanych produktach znajdziecie „aromat dymu wędzarniczego”).

Ale najprościej mocny akcent postawić mięsnym pierwiastkiem, którego wcale nie musi być potem widać w gotowym daniu. To jest ten efekt kawałka, choćby malutkiego, skóry od boczku, dorzuconej do zupy w trakcie gotowania. Okrawka kiełbasy, piętki od szynki, resztki pieczeni. Albo skóry od parmezanu – genialnego wzmacniacza potraw z warzyw liściastych (jako ser podpuszczkowy nie jest ściśle wegetariański). Czy wreszcie kości szpikowych, do niedawna cenionego specjału, dziś raczej mających status odpadków. Zresztą o prawie samych odpadkach i resztkach tu mowa. Cóż bardziej lewicowego? ©


Moim ulubionym magicznym składnikiem są fileciki anchois. Traktuję je nie jak rybę, lecz jak przyprawę. Dodane do oliwy na patelni, szybko się rozpadają, zostawiając tylko smugę intrygującego smaku. Taka oliwa niech posłuży jako sos do makaronu (na sposób sycylijski posypujemy kluski siekanym koperkiem i zrumienioną bułką tartą). Anchois idealnie pasują do mdłych zielonych pomidorów: kroimy pomidory w cienkie plastry, obtaczamy w kaszce kukurydzianej, smażymy na oliwie na średnim ogniu po 2-3 minuty z każdej strony, aż zmiękną i wytworzy się skorupka. Pokrojoną w cienkie piórka cebulę dusimy na oliwie na bardzo wolnym ogniu. Po parunastu minutach, kiedy będzie już naprawdę miękka, dodajemy 1-2 fileciki anchois, rozdrabniamy łyżką, mieszamy, aż się rozpłyną, dusimy jeszcze parę minut. Kładziemy cebule na pomidory. Będzie też świetna na grzanki, albo na zimno do sera na drugi dzień. Uwaga z ilością: dobre anchois są bardzo intensywne.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 40/2015