Zasady społeczności

Monopol na sprawy ważne dla całych społeczeństw ma dziś kilka prywatnych firm. A one znalazły się właśnie w punkcie zwrotnym – nie wiemy tylko, czy na lepsze, czy na gorsze.

18.01.2021

Czyta się kilka minut

 / IL.: ANDRZEJ WIETESZKA
/ IL.: ANDRZEJ WIETESZKA

6 stycznia historia ruszyła z kopyta. Najpierw sprowokowany przez urzędującego prezydenta USA atak jego zwolenników na Kapitol. Potem odcięcie mu dostępu do ponad 100 mln ludzi na wszystkich największych platformach społecznościowych. I na koniec: impeachment. Ale z sekwencji tych trzech wydarzeń najbardziej znamienne – choć najmniej spektakularne – może się okazać zepchnięcie Trumpa z cyfrowego piedestału.

Gdy migrują ekstremiści

Donald Trump był jednym z najpopularniejszych użytkowników Twittera. Od debiutu w 2009 r., gdy wysłał pierwszego tweeta, by zareklamować swój występ w programie Davida Lettermana, zaćwierkał 57 tys. razy. Gdy Twitter zamykał jego konto, miał 88 mln obserwujących, co dawało mu szóste miejsce w rankingu popularności w tym serwisie, tuż za Cristianem Ronaldo i tuż przed Taylor Swift. Przez lata to przede wszystkim ta platforma była centralnym elementem jego polityki, nieważne, czy w tweetach uprawiał autopromocję, czy groził wojną jądrową. Dzięki niej wymijał tradycyjne media, ale także własny sztab – i zwracał się bezpośrednio do odbiorców.

„Wielkie firmy technologiczne robią coś strasznego w naszym kraju i z naszym krajem. I wierzę, że to będzie dla nich katastrofalny błąd” – grzmiał Trump, gdy wyrzucono go nie tylko z Twittera, ale również Facebooka, Twitcha, Snapchata, Reddita, Shopifya i TikToka. Polityk umiejący działać na scenie publicznej w chyba tylko jeden sposób, zapowiedział znalezienie alternatywy. Zarejestrował nawet konta na dwóch serwisach reklamujących się jako „wolne od cenzury”. W Parlerze zdążył zdobyć 13 tys. obserwujących, zanim cały serwis decyzjami prezesów Apple’a i Google’a usunięto ze sklepów z aplikacjami i – co było ostatecznym ciosem – z obsługujących go serwerów Amazona. W efekcie Parler zniknął. Gab to kolejna alternatywa Trumpa. Zrobiło się o niej głośno, gdy jeden z członków serwisu w 2018 r. dokonał masakry modlących się w synagodze w ­Pittsburghu. Przeważają tam treści antysemickie oraz teorie spiskowe. Teraz prezesowi serwisu, który boryka się z problemami finansowymi, doszedł nowy kłopot: grozi mu oskarżenie o podżeganie do ataku na Kapitol.

Możliwe oczywiście, że były prezydent USA zdecyduje się zbudować własną platformę do komunikacji. I jeśli to zrobi – a fundusze mógłby zebrać z łatwością – na amerykańskiej scenie może się stać wyjątkowo niebezpieczny. Usunięcie jego kont nie spowodowało wprawdzie masowej migracji jego śladem do Parlera czy Gaba i wątpliwe, by w swoim nowym medium zdobył 88-milionową publiczność. Problem tkwi gdzie indziej: z badań nad migracjami grup ekstremistycznych w internecie wynika, że jeśli zmuszone są do porzucania dotychczasowych terytoriów, przy przenosinach gubią wprawdzie wielu członków, ale ci, którzy pozostają, radykalizują się jeszcze bardziej.

Uprzedzone do umiarkowania

„Ajatollahowie i dyktatorskie reżimy mogą mieć konta na Twitterze bez problemu, pomimo grożenia ludobójstwem całym krajom i zabijania homoseksualistów itp... Ale prezydent Stanów Zjednoczonych powinien zostać wydalony. Mao byłby dumny” – tak na Twitterze bronił ojca Donald Trump Jr. Trzeba mu przyznać rację: konta wielu polityków, którym nieobca jest mowa nienawiści, jak Jair Bolsonaro czy Narendra Modi, wciąż działają.

Bardzo trudno byłoby stwierdzić, który polityk i dokładnie kiedy „złamał zasady społeczności” i nie poniósł za to konsekwencji. Trump w ostatnich latach stał się jednak takich postaci symbolem, a moderatorzy byli wobec niego bezradni. Zapewne dlatego, że mimo zawartych w nich kłamstw czy zastraszania posty te i tweety pochodziły od bardzo ważnego światowego przywódcy. Zawsze chętnie cytowały je światowe media – im bardziej były kontrowersyjne, tym częściej. Zyskiwały obie strony.

Wszystko zmieniło się wraz z wybuchem pandemii, gdy dogmat wolności wyrażania poglądów w mediach społecznościowych skruszyła troska o zdrowie publiczne. Z jednej strony coraz częściej blokowano konta siewcom fake newsów o koronawirusie, z drugiej Trump coraz mocniej w stronę takich właśnie grup ciążył. Konfrontacja stała się pewna, gdy komunikaty ważnego światowego przywódcy zaczęły dotyczyć picia wybielacza czy bezcelowości noszenia maseczek.


Czytaj także: Boicie się, że Facebook i Twitter zmieniły naszą demokrację i kulturę? Oto nadchodzi TikTok.


 

Później przyszła kampania i wybory w USA, ale nawyk stania po stronie prawdy chyba administratorom musiał się utrwalić, bo pod wpisami Trumpa regularnie pojawiały się komunikaty, że zawierają kłamstwa. Z czasem jego wiadomości zaczęto nawet kasować.

Nie zapobiegło to jednak atakowi i rozlewowi krwi. Zamieszki, do których doszło na Kapitolu, były szokujące, ale – łatwo to powiedzieć po fakcie – do przewidzenia. Były zwieńczeniem i kwintesencją wszystkich problemów, jakie od lat trawią internet: polaryzacji, braku realnego dialogu, rozprzestrzeniania się teorii spiskowych. Wreszcie ekstremizmu, który jest w mediach społecznościowych równie wszechobecny jak zdjęcia kotów i posty o morsowaniu. Ekstremizmu o każdym zabarwieniu.

Media społecznościowe nie są uprzedzone do prawicy. Nie są uprzedzone do lewicy. Są uprzedzone do umiarkowania. Organizacja Media Matters for America przez osiem miesięcy ubiegłego roku obserwowała, jak chętnie użytkownicy wchodzą w interakcje ze stronami o różnym zabarwieniu politycznym. Skrajnie prawicowe strony mogły liczyć średnio na 372 tys. interakcji użytkowników. Skrajnie lewicowe – na 369 tys. Tymczasem strony „umiarkowane” zbierały po 283 tys. interakcji.

Wynika to z modelu biznesowego mediów społecznościowych. Miliardy na kontach Facebooka czy Instagrama biorą się niemal wyłącznie z reklam. Firmy dostają pieniądze tylko wtedy, kiedy użytkownik reklamy ogląda. A ów ogląda tym więcej reklam, im dłużej siedzi na ich stronie. Żeby go tam przykuć, algorytmy dobierają treści wywołujące największe zaangażowanie, a żadne uczucia nie rozgrzewają ludzi tak, jak strach, złość i oburzenie. Donald Trump nie stworzył tego modelu biznesowego . On po prostu doskonale go wykorzystywał.

Rachunek strat

Po zamknięciu kont prezydenta media społecznościowe oskarżono o cenzurę. Nawet Angela Merkel – której relacji z Trumpem nijak nie da się nazwać ciepłymi – oświadczyła, że ta decyzja jest „problematyczna”. Jej rzecznik nazwał wolność słowa „podstawowym prawem o podstawowym znaczeniu”. Nigdzie jednak w regulaminie żadnej z platform społecznościowych nie napisano, że mają obowiązek dawania forum każdemu. To są firmy prywatne i każdy użytkownik, zakładając konto, zgadza się na warunki ­użytkowania. Donald Trump też się na to zgodził. Teoretycznie nadal cieszy się wolnością słowa: może zwołać konferencję prasową albo wypowiadać się na platformie, która zgodzi się udostępnić mu forum.

Sedno problemu tkwi jednak nie w tym, że platformy społecznościowe to prywatne firmy z własnym regulaminem, podejmujące arbitralne decyzje, lecz w tym, jak są potężne i jak wielką rolę społeczną odgrywają. Niepokoić powinno nie to, co robią wobec jakiegoś użytkownika, mniejsza o to, jak ważnego, ale to, jak są ważne dla funkcjonowania całych społeczeństw.

Otóż znaleźliśmy się w świecie, w którym olbrzymią część naszej komunikacji kontrolują zaledwie trzy korporacje: Facebook, Twitter i Alphabet (holding będący właścicielem Google’a). I trudno znaleźć realne obejście tak egzekwowanego monopolu. Edward Snowden nazwał deportację prezydenta USA z mediów społecznościowych „punktem zwrotnym w bitwie o kontrolę nad cyfrową swobodą wypowiedzi, bez względu na to, czy na lepsze, czy na gorsze”.

W tej sytuacji może pocieszać, że każdy z tych gigantów musiał w zbanowanie Trumpa wkalkulować wymierne straty, które to przyniesie. I nie chodzi wyłącznie o to, że już następnego dnia po tej decyzji akcje Facebooka straciły 4 proc., a Twittera 12 proc. Media społecznościowe musiały mieć pewność, że narażą się użytkownikom sprzyjającym prezydentowi, a biorąc pod uwagę skalę polaryzacji w USA, jest ich tylko nieco mniej niż połowa. Wreszcie, musiały brać pod uwagę, że ich bezprecedensowa decyzja sprawi, iż z nową siłą wrócą pytania, czy nie należy tych firm podzielić lub ograniczyć ich wpływów regulacjami. Mimo to podjęły tę decyzję i – jak zapewniała Sheryl Sandberg, szefowa operacyjna Face­booka – żaden z gigantów nie ma zamiaru się z niej wycofywać.

To ich pierwsza decyzja, na której mogły tylko stracić. Można ją też czytać jak nieśmiałą przesłankę, iż po latach zarzekania się o własnej neutralności i niewinności przyjęły do wiadomości, że nie są ani neutralne, ani niewinne, oraz że mają realny wpływ na świat. I gotowe są wziąć za to odpowiedzialność. To też zrobiły po raz pierwszy.

Szef Twittera Jack Dorsey bronił swojej decyzji jako podyktowanej troską o bezpieczeństwo publiczne. Ale przyznał, że niesie ona potencjalnie ogromne konsekwencje nie tylko dla jego serwisu. „W dłuższej perspektywie taka dynamika będzie destrukcyjna dla szlachetnych ideałów otwartego internetu”, napisał w tweecie. „Ustanawia niebezpieczny precedens władzy, jaką osoba czy korporacja ma nad częścią globalnej dyskusji”. „Nie zdołaliśmy wypromować zdrowego dialogu. Czas, abyśmy zastanowili się nad naszymi działaniami i otaczającym nas środowiskiem”.

Jak odpowiedzą demokratyczne społeczeństwa? Wydarzenia na Kapitolu mogą stać się impulsem do stworzenia alternatywnej wizji i przebudowy mediów społecznościowych tak, by moderatorami decydującymi o wolności wypowiedzi były społeczności – dokładnie, jak się to dzieje w świecie offline i co jest fundamentem demokracji. Równie prawdopodobne jest jednak, że te same społeczeństwa tak szybko, jak się oburzyły, tak szybko wrócą do zdjęć kotków i postów z morsowania. ©

AGATA KAŹMIERSKA i WOJCIECH BRZEZIŃSKI są autorami książki „Strefy cyberwojny”, dziennikarzami stale współpracującymi z „TP”.

Posłuchaj także rozmowy pt. „Ban dla ­Trumpa” w Podkaście Powszechnym

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka specjalizująca się w tematyce międzynarodowej, ekologicznej oraz społecznego wpływu nowych technologii. Współautorka (z Wojciechem Brzezińskim) książki „Strefy cyberwojny”. Była korespondentką m.in. w Afganistanie, Pakistanie, Iraku,… więcej
Dziennikarz naukowy, reporter telewizyjny, twórca programu popularnonaukowego „Horyzont zdarzeń”. Współautor (z Agatą Kaźmierską) książki „Strefy cyberwojny”. Stypendysta Fundacji Knighta na MIT, laureat Prix CIRCOM i Halabardy rektora AON. Zdobywca… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 4/2021