Wietrzne odpoczywanie. Po 10 latach pochowano himalaistę Tomka Kowalskiego

Historia z grani Broad Peaku, która przywraca wiarę w wysokogórską etykę.

22.10.2023

Czyta się kilka minut

Wietrzne odpoczywanie
Tomek Kowalski na masywie Denali, Alaska, maj 2010 r. / ARCHIWUM RODZINY KOWALSKICH

Wszystko odbywa się po cichu, jakby poza światem zewnętrznym, od którego świat gór oddzielają nadal jęzory lodowców. Tak jak robiono to niegdyś, zawsze, gdy na stokach najwyższych szczytów grzebano tych, którym nie dane było zejść w doliny.

Dopiero po powrocie z Pakistanu Rafał Fronia, organizator wyprawy, podaje informację o pochówku Tomasza Kowalskiego. Setki ludzi ślą wyrazy szacunku, bo uczynek niby zwykły, zapewniony przez prawo i kulturę każdemu, ale dokonany z niezwykłą bezinteresownością, wielkim wysiłkiem, a przede wszystkim w nadzwyczajnych okolicznościach – tam, gdzie wszystko, co na nizinach proste, staje się wyczynem. Jak mówi legendarny himalaista Wojciech Kurtyka: „Ujmującą skromność tej akcji, w czasach bezwstydnego uklepywania celebryckiego gówna, odczuwam jako dar, który daje żyć. To rodzaj osiągnięcia, za które oddałbym każde z moich sportowych osiągnięć” (źródło: portal wspinanie.pl).

Jednak już w pierwszych słowach opisu tego wydarzenia Fronia – himalaista, a także pisarz – tłumaczył na Facebooku, jakby pogrzeb wymagał w ogóle wyjaśnień: „Dlaczego? Zanim ktoś zada to pytanie, odpowiem: Tomek leżał na grani szczytowej Broad Peaku, na wysokości 8000 metrów, przez 10 lat, 4 miesiące i 13 dni. 3787 dni i 3787 nocy. Dziesięć najsurowszych na świecie zim”.

Pierwszy pogrzeb Tomka

Cofnijmy się o wyliczony przez Fronię okres. 5 marca 2013 r., po pierwszym zimowym wejściu na Broad Peak, z czwórki himalaistów tylko dwóch wraca do namiotów. Ślad po Macieju Berbece ginie: jego zakopiański grób, a właściwie groby – ten wyrzeźbiony w pniu drzewa, stojący pod murem na Pęksowym Brzyzku i ten rodzinny, na Nowym Cmentarzu – są jedynie symboliczne. Doświadczony wspinacz dzieli los setek himalaistów, których ciał nigdy nie odnaleziono.

Wyczerpany Tomek Kowalski zasypia na linach poręczowych podczas zejścia z Rocky Summit, przedwierzchołka Broad Peaku. Na wysokości prawie 8000 m, w skalnym kominku, którego w drodze na szczyt nie sposób ominąć. Latem tego samego roku na jego ciało natrafiają pakistańscy HAP-sowie – tragarze wysokogórscy zakładający liny poręczowe na skalnej grani – a następnie wspinający się po nich Austriacy. Przekazują zdjęcia i informacje bratu Berbeki, Jackowi, który z Jackiem Jawieniem w ramach pospiesznie zorganizowanej wyprawy poszukiwawczej idzie w kierunku szczytu. Chce odnaleźć ciała himalaistów. Zarówno dla obu Jacków, jak przede wszystkim dla przebywających w bazie pod szczytem najbliższych Kowalskiego oczywistym jest, że jego ciało nie może pozostać w miejscu, w którym się znajduje. Nie tylko wystawione na widok, ale wręcz narażone na przypadkowy dotyk, bo wszyscy wspinający się na szczyt muszą nad nim przechodzić.

Zadanie jednak nie jest łatwe: ciała, które zostały na wysokości, są najczęściej przymarznięte do podłoża, ciężkie od pokrywającego je lodu, zesztywniałe. Dwóch silnych himalaistów to za mało, w Karakorum tamtego dnia panuje w dodatku zawierucha przy dwudziestu kilku stopniach na minusie.

Berbeka i Jawień są w stanie jedynie opuścić Tomka ponad sto metrów niżej, na bardziej płaski teren na uboczu wydeptanej ścieżki. Owijają go, czym się da, także własną odzieżą, wiążą liną, zabezpieczają i przykrywają kamieniami. Tak wygląda pierwszy pogrzeb Tomka Kowalskiego. Jawień opowiada o nim w książce „Broad Peak. Niebo i piekło”: „Nie mogliśmy ryzykować biwaku na przełęczy, bo powtórzylibyśmy historię. To była walka, żeby go stamtąd opuścić. W tym huraganie zajęło nam to z sześć godzin (…) Czasami ktoś pyta, dlaczego go nie znieśliśmy niżej. Ale ile niżej i gdzie niżej? I w zasadzie po co?”.

Znieruchomiali na wieczność

Ostatnie pytanie brzmi uderzająco, ale pada od czasu pierwszych wysokogórskich pochówków. W zasadzie po co znosić ciała niżej, w doliny? Można pytanie jednak zadać odwrotnie: czemu tego nie robić? Zwłaszcza przy współczesnych możliwościach, ze ­śmigłowcami transportującymi ekipy szerpów i sprzęt do położonych wysoko obozów, a to wszystko dla spełnienia czyichś ambicji. Trudno rozstrzygnąć, czy właściwszą formą pochówku jest ten dokonany w górach, w pobliżu miejsca śmierci himalaisty, czy też ten po przetransportowaniu go do podnóża góry albo w jego rodzinne strony. Nawet wśród himalaistów nie ma tu zgody. W powszechnym odbiorze dominuje pierwiastek romantyczny: spoczął tam, gdzie chciał, w górach, które kochał. Choć kwestia dotyczy tylko gór najwyższych, nikt nie organizuje pogrzebów w szczelinach alpejskich lodowców, które także pochłaniają ofiary, a ostatnio coraz częściej – minionego lata w Austrii i Szwajcarii zdarzyło się to kilkukrotnie – topniejąc wydają na powierzchnię ciała tych, którzy zaginęli kilkadziesiąt lat temu.

Spotkania ze zmarłymi nie wyglądają raczej jak te z pięknej, lecz mało prawdopodobnej opowieści, którą Paul Auster wpisał w scenariusz „Dymu”. Młody narciarz zjeżdżając samotnie w Alpach natrafia na zamarznięte w lodzie ciało ojca, który lata wcześniej zginął w lawinie. Syn jest teraz starszy niż ojciec w momencie śmierci. „Patrzy on na samego siebie martwego, a ciało jest nienaruszone, zamarznięte w bloku lodu, jak ktoś znieruchomiały na wieczność”.

Baśniowa wizja nie wytrzymuje zderzenia z rzeczywistością usłaną ciałami tych, którzy spoczęli w strefie wiecznej zmarzliny. Jej konserwującym, wręcz mumifikującym właściwościom (musiały je znać starożytne ludy Andów dokonujące rytualnych pochówków na stokach tamtejszych wulkanów) przeciwstawiają się potężne, ścierające w pył nawet skałę, siły będących w wiecznym ruchu, a obecnie szybko odchodzących lodowców. Większość himalaistów nie romantyzuje górskiej śmierci i zwyczaj wysokogórskiego pochówku też nie ma romantycznych podstaw. Utrwalił się w przeszłości, gdy sprowadzenie ciał w doliny było trudne, a transport na niziny prawie niewykonalny. Zmarłych znoszono więc co najwyżej do podnóża góry, by pochować ich w jej otoczeniu, choć jednak w miejscu dostępnym dla tych, którzy chcieliby w przyszłości odwiedzać ich groby.

Najbardziej znanym tego typu miejscem jest znajdujący się u stóp K2 kopiec Gilkeya, usypany w 1953 r. przez kolegów zaginionego na drugiej najwyższej górze świata uczestnika amerykańskiej wyprawy. Wokół symbolicznego nagrobka, obrastającego z czasem pamiątkowymi tablicami innych ofiar wspinaczek na okoliczne szczyty, na trwałym, nieulegającym przesunięciu czy wytopieniu terenie, pojawiły się także prawdziwe groby. Najpierw zmarłego rok później Włocha Mario Puchoza, którego ciało koledzy znosili ponad tydzień, by złożyć je w szczelinie tuż pod kopcem. Jednak latem 2023 r. po dekadach od pochówku między skałami wyłaniają się fragmenty spoczywających pod nimi ciał. Choć jeden z obudowanych kamieniami grobów wyjątkowo dobrze opiera się wpływowi klimatu czy pojawiających się w okolicy zwierząt.

Ciężar ciała i decyzji

W 1982 r. złożono w nim zmarłą pod K2 Halinę Krüger-Syrokomską. Decyzję podjęła kierująca wyprawą kobiecą na ten szczyt Wanda Rutkiewicz, ale pomysł podsunął uczestniczący w równoległej męskiej wyprawie Bogumił Słama, który uzasadniał, że pochówek dokonany niżej da bliskim szansę na odwiedzanie grobu. W celu sprowadzenia w dół ciała koleżanki wyprawy przerwali nie tylko Polacy, ale też próbujący wcześniej reanimować himalaistkę Austriacy. To oni – jak pisze Anna Kamińska, autorka biografii Krüger-Syrokomskiej – „wkładają Halinę w śpiwór, otulają jej drobne ciało na potrzeby transportu matami, a na głowę wkładają hełm”.

Pomimo surowych warunków czy ostrej faktury skał i lodu troska o nieczujące już ciało także w górach może być wyrazem szacunku. Dwudniowy kondukt możliwy był jednak tylko dzięki zaangażowaniu kilkunastu zmieniających się co chwilę himalaistów, w tym ratowników górskich wyćwiczonych w transporcie żywych i zmarłych. Pogrzeb zaś dzięki doświadczeniu osób takich jak Jerzy Kukuczka, który fedrować nauczył się w kopalni, czy Słama, pracujący kiedyś jako pomocnik grabarza. Możliwe było też to, co wyżej niemożliwe: złożenie kwiatów zerwanych na skraju lodowca, zatknięcie tablicy nagrobnej z pokrywy od garnka i krzyża.

Wietrzne odpoczywanie

Krzyż stanął już w lipcu 1939 r. na lawinisku na zboczach Tirsuli w Indiach, w którym śmierć ponieśli nieodnalezieni w nim pierwsi polscy himalaiści, Adam Karpiński i Stefan Bernadzikiewicz. Towarzysze sklecili go z kijów do znaczenia drogi na lodowcu. Lata później z podobnych bambusowych traserów powstanie krzyż zatknięty nad szczeliną, w której pochowano zmarłego w wyniku choroby wysokościowej podczas zimowej wyprawy na Kanczendzongę Andrzeja Czoka. Symbole te przetrwały tylko w materiale filmowym i na zdjęciach. A te z górskich pogrzebów Jana Franczuka na Kunyang Chhish i Stanisława Latałły na Lhotse odpowiadały na krzywdzące słowa Reinholda Messnera, że Polacy mają zwyczaj zostawiania ciał towarzyszy. Obaj spoczęli w lodowych grobowcach, pochowani przez kolegów.

Przez lata to na tych ostatnich spadał ciężar decyzji o miejscu i formie pochówku. Wraz z rozwojem łączności zapada ona zwykle po konsultacji z rodziną lub wedle jej wskazań. Gdy w 2009 r. na Dhaulagiri zmarł Piotr Morawski, żona himalaisty zdecydowała, by ciało spoczęło w szczelinie: przerażała ją wizja trwających tygodniami konduktów, procedur, identyfikacji, choć do miejsca tragedii mógłby dolecieć śmigłowiec, a pomoc w ściągnięciu zmarłego do kraju oferował konsul.

Artur Hajzer w dyskusji na jednej z górskich grup zastanawiał się, czy ciał himalaistów, którzy swoimi osiągnięciami budują dobry piar kraju, nie powinno się sprowadzać tak jak ciał żołnierzy poległych na misjach. Himalaista, organizator akcji ratunkowej po Andrzeja Marciniaka w 1989 r. (jedynego ocalałego z lawiny pod Everestem, w której zginęło pięciu polskich wspinaczy), 20 lat później nawiązywał do głośnej wówczas sprawy sprowadzenia ciała zamordowanego przez talibów geologa: „Można się zastanowić, czy gdyby to się stało dzisiaj, to czy polskie państwo ściągnęłoby zwłoki pięciu himalaistów. Pracownik Geofizyki nie był ani w wojsku, ani przedstawicielem władz Polski, był na delegacji. Czy jemu się bardziej należało?”.

Gdy jednak sam Hajzer w 2013 r., zaledwie cztery miesiące po Tomku Kowalskim, zginął w wypadku na Gaszerbrumie I, został pochowany w szczelinie lodowej w pobliżu miejsca, w którym partnerujący mu Marcin Kaczkan odnalazł ciało. Żona Iza skonsultowała się z mamą Artura, która stwierdziła, że tam przynajmniej nie będą go jadły katowickie robaki. Podczas pogrzebu Kaczkan połączył się telefonicznie z Izą, by mogła w nim w ten sposób uczestniczyć. Do szczeliny wraz z ciałem Hajzera wrzucono maskotkę Rosę, z którą się nie rozstawał – prezent od syna.

– Gdy ginie ktoś w obcym kraju, na przykład topi się w Egipcie, to państwa są zaangażowane, ambasady sprowadzają ciało, a góry to chyba jedyne miejsce, w którym się tego nie robi – mówi dziś dawny uczestnik kierowanego przez Hajzera programu Polski Himalaizm Zimowy Marek Chmielarski. – Zderzamy się jednak z zasadą, że jeżeli sprowadzenie ciała przerasta bezpieczeństwo członków wyprawy, to gra nie jest warta świeczki. Choć nic nie stoi na przeszkodzie, by wrócić tam w innym dogodnym terminie, składzie i warunkach.

Niepochowani i nieumarli

Polacy mają też na sumieniu pozbawione troski zachowania. Gdy w tym roku na stokach Nanga Parbat zmarł Paweł Kopeć, wobec trudnych warunków uniemożliwiających podjęcie dalszych działań jego ciało zostało na górze, ale niektórzy koledzy z wyprawy… pojechali zdobywać kolejny ośmiotysięcznik. Jeden z nich, amator himalaizmu, deweloper z zawodu, kilka lat temu oburzył górską społeczność zamieszczając w facebookowej relacji z Lhotse zdjęcie napotkanych po drodze, anonimowych w jego mniemaniu zwłok czeskiego himalaisty. A zamarznięte ciała ludzi, którzy nie wrócili z wypraw, nie tylko nie są anonimowe, ale często wręcz łatwiejsze do identyfikacji niż ofiary wojen, zamachów, katastrof.

Nikt ze wspinaczy nie podpisuje zgody na bycie eksponatem w wirtualnej galerii. Tymczasem ośmiotysięczniki są cmentarzyskiem, na którym wciąż leży sporo ­niepochowanych ofiar. Przez lata ich ciała pełniły funkcję makabrycznego memento mori, ostrzeżeń dla zmierzających na szczyty czy, co gorsza, także punktów orientacyjnych. Do takiej roli przez lata sprowadzone były zwłoki Hannelore Schmatz, pierwszej kobiety, która poniosła śmierć na Evereście, czy też Green Boots – zielonych butów – jak bezimiennie określano zwłoki Tsewanga Paljora.

Do niedawna szacowano, że na samych stokach Everestu spoczywa ponad 200 niepochowanych ciał. Część z nich zniknęła za sprawą czynników naturalnych bądź chińskich porządków, które jednak nie przykładały wagi do godności pochówku. Większa dbałość o nią panuje po stronie nepalskiej, choć przez dziesięciolecia warunkowała ją wysokość i teren. Dziś, gdy śmigłowce potrafią wznieść się znacznie ponad 7000 m, ciała himalaistów transportowane są w doliny nawet kilka dni po śmierci i zgodnie z miejscowym zwyczajem kremowane. Tak było choćby w przypadku szwajcarskiego superalpinisty Uelego Stecka, pożegnanego w czasie ceremonii w położonym na szlaku pod najwyższe góry świata buddyjskim klasztorze w Tengboche.

Niepodlegająca narodowej czy kulturowej klasyfikacji znieczulica żywych – przeważnie animatorów i uczestników komercyjnych wypraw – czasem przypomina zmagania o najbardziej dosłowną egzemplifikację hasła „po trupach do celu”. A czasem dotyka też nieumarłych, których – jak zamarzającego obok człowieka w zielonych butach Davida Sharpa – uznano za effectively dead. Podobnie jak niezauważone czy zignorowane umieranie Sharpa wyglądała tegoroczna śmierć pakistańskiego tragarza Mohammada Hassana na trawersie pod serakiem na K2. W drodze na drugi szczyt ziemi nad żywym jeszcze Pakistańczykiem przeszło stado himalaistów, wysokogórskich turystów i ich świty, wśród nich Norweżka Kristin Harila pędząca po rekord szybkości wejść na wszystkie ośmiotysięczniki na tlenowym dopingu. Uznali pomoc za niemożliwą, dlatego w drodze powrotnej przekraczali już pozostałe na poręczówkach ciało Pakistańczyka. Jego rodacy, pięciu wysokogórskich tragarzy wraz z dwoma przewodnikami z Austrii w 2007 r. wzięli udział w bezprecedensowej akcji transportu ciała Markusa Kronthalera, które zostało na ponad 8000 m pod Broad Peakiem. Dowiodła ona, że przy zaangażowaniu dużego zespołu nawet w najwyższych górach zniesienie zmarłego stanowi jedynie finansowe, logistyczne i techniczne wyzwanie.

– Przed wyjazdami wypełniamy często takie formularze: „W razie śmierci chcę, by moje ciało…” – opowiada Chmielarski, uczestnik funeralnej misji na Broad Peaku. – Ale gdy matka chce mieć grób syna blisko domu, nie ma co z tym dyskutować. Jeśli ciało nie wisi gdzieś np. w ścianie K2, w trudno dostępnym, niebezpiecznym miejscu. Dziś śmigłowce latają wysoko, to tylko kwestia pieniędzy.

Oraz woli rodziny.

Ostatni pogrzeb Tomka

Bliscy Tomka Kowalskiego chcieli pochówku pod niebem Karakorum. Choć propozycja Rafała Froni, siły zespołu i budżet wyprawy sfinansowanej ze środków PKOl zakładały transport do Polski. – Od razu powiedzieliśmy, że tego nie chcemy. Tomek ma zostać w górach – mówi jego mama, Alicja Kowalska. – W ogóle sobie nie wyobrażaliśmy, by Tomek spoczął pod ziemią. Dla mnie, gdy on tam jest, to w jakiś irracjonalny sposób ciągle jest.

Podobnie uważała Agnieszka, ówczesna dziewczyna Tomka. W miejscu, w którym się znajdował, nie miał jednak wiecznego odpoczynku. Najpierw ciało odbezpieczyła grupa Pakistańczyków szukających członków zaginionej irańskiej wyprawy. Potem inni wspinacze wzięli je za zostawiony dla nich depozyt.

Drugi pogrzeb Tomka Kowalskiego jest skromny. Pakistańczyk Karim Hayat, uczestnik tragicznej wyprawy z 2013 r., wynajęty przez rodzinę Kowalskich miał wsunąć ciało do specjalnie uszytego śpiwora-sarkofagu. Działając samotnie, w dodatku po zejściu ze szczytu, był w stanie tylko okryć Tomka i powiązać linami. Zima w Karakorum, jej niesamowite huragany sprawiły, że 9 lat później po materiale nie było już śladu.

O przebiegu trzeciego pogrzebu uczestnicy wyprawy nie chcą mówić więcej niż to, co można przeczytać w powyprawowym wpisie na FB Rafała Froni. Bo oni – to znaczy Fronia, Chmielarski, Grzegorz Borkowski, Jarosław Gawrysiak, Krzysztof Stasiak i Marcin Kaczkan – nie chcą być traktowani jak bohaterowie czy uczestnicy licytacji o to, kto zrobił dla Tomka więcej.

– My nie pojechaliśmy tam poprawić, zrobić lepiej, ale dokończyć pewną sprawę – podkreśla Chmielarski. Był w czteroosobowej grupie, która doszła do ciała Kowalskiego i dokonała pochówku. Dzieli się tylko osobistym przeżyciem: – Na miejscu byłem pierwszy i widząc już Tomka zalałem się łzami jak dziecko. Potem posiedzieliśmy wszyscy w ciszy, zadzwoniliśmy do Rafała, że jesteśmy przy Tomku i zaraz zaczniemy działać. Gdy chłopaki zajmowali się opakowaniem ciała, ja szukałem dogodnego miejsca i de facto wpadłem do szczeliny. Okazała się miejscem idealnym, odsuniętym od głównej ścieżki. Celem było ściągnięcie Tomka z zasięgu ludzkich oczu, żeby nikt go nie filmował, nie robił zdjęć, bo czasy mamy takie, że dla niektórych to jest atrakcja.

Opuścili ciało do szczeliny, odmówili nad nią, choć stosunek do Kościoła mają różny, „Wieczne odpoczywanie”. Zadbali, by słowa modlitwy stały się ciałem. A wszystko to w święto muharram, islamski Nowy Rok: wymiar ludzki podniebnego pogrzebu wzniósł się nad tradycje religijne. Rafał Fronia pisze potem: „Tym, co łączy nas wszystkich, są godność i szacunek. I grań na 8000 metrów wcale nie jest tu wytłumaczeniem, by o tej godności i szacunku zapomnieć”. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz od 2002 r. współpracujący z „Tygodnikiem Powszechnym”, autor reportaży, wywiadów, tekstów specjalistycznych o tematyce kulturalnej, społecznej, międzynarodowej, pisze zarówno o Krakowie, Podhalu, jak i Tybecie; szczególne miejsce w jego… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 44-45/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Wietrzne odpoczywanie