Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Chodźmy do latarni – rzucił ktoś. I poszliśmy, przełamując klątwę Virginii Woolf. Bohaterom jej powieści „Do latarni morskiej” ta upragniona wycieczka nigdy się bowiem nie udała.
Na wyspie Wolin mamy do dyspozycji aż dwie: najwyższą nad Bałtykiem w Świnoujściu i najniższą – w lesie koło Wisełki. Wybraliśmy tę drugą, urzeczeni jej nazwą: Kikut.
Łatwo ją lekceważyć, bo jest taka mała i niepozorna. Paradoksalnie jednak to właśnie światło Kikuta świeci najwyżej na polskim wybrzeżu. Niewysoka budowla została bowiem wzniesiona – pierwotnie jako wieża widokowa – na pokaźnym wzgórzu.
Spodobało nam się na tyle, że postanowiliśmy pójść po raz drugi. Tym razem po zmroku. W nocy latarnia morska ma największy sens. Poza tym w nocy nie widać cienia. Bo do latarni mamy przecież dziwny stosunek: zbudowaliśmy je, by dawały światło, z czasem jednak zaczęliśmy dostrzegać głównie ich cień.
Garnki Wulkana
Na świecie istnieją obecnie tysiące latarni morskich. Znakomita większość z nich, a przynajmniej tych najpiękniejszych i najbardziej widowiskowych, powstała w drugiej połowie XIX i na początku wieku XX, a więc w epoce conradowskiej, gdy rodził się globalny świat – także dzięki latarniom, które umożliwiły zagęszczenie żeglugi po morzach i oceanach. Latarnie są więc zabytkami tamtej epoki. Wieże telekomunikacyjne, przesyłające sygnał telefonu komórkowego i zapewniające dostęp do internetu, to ich późne potomstwo.
Ale ta historia zaczęła się znacznie, znacznie wcześniej. Najstarszą z działających obecnie latarni jest Wieża Herkulesa, położona nieopodal hiszpańskiego miasta A Coruña. Jej obecny kształt pochodzi z wieków XVII i XVIII. Pierwsza jednak w tym miejscu latarnia, zbudowana przez Rzymian, stanęła prawdopodobnie w pierwszym stuleciu naszej ery.
Oczywiście latarnie były znane już wcześniej, w starożytności. W niektórych miejscach i okresach zastępował je po prostu ogień rozpalany na klifie czy skale, a później bliza, czyli kosz z płonącym wkładem, wyciągnięty na prostym wysokim żurawiu. O pierwszych kolumnach, na których rozpalano ogień, pisano już w roku 400 p.n.e.
Wieże z paleniskiem nazywano wtedy „garnkiem Wulkana”. Nazwa ta odnosiła się również do znaków nawigacyjnych używanych nad Bałtykiem. Niemiecki kronikarz Adam z Bremy pisał w 1074 r., że „garnek Wulkana” jest używany na Wolinie, i że miejscowi nazywają go „ogniem greckim”.
Na końcu świata
Jednym z najbardziej klasycznych dzieł literackich, w którego centrum znajduje się latarnia morska, jest krótka powieść Juliusza Verne’a „Latarnia na końcu świata”, opublikowana w 1905 r.
Rzecz dzieje się z czasach, gdy żegluga zaczyna oswajać południowe wybrzeże Ameryki Południowej, okolice otoczonego złą sławą przylądka Horn. Na argentyńskiej Wyspie Stanów powstaje latarnia, która ma ułatwić żeglugę w tych niebezpiecznych okolicach (inspiracją dla Verne’a była autentyczna latarnia San Juan de Salvamento). Pozostawiona na odludziu trzyosobowa obsada toczy walkę z grupą piratów. Ich celem jest przejęcie kontroli nad latarnią, by wprowadzać żaglowce w błąd, kierować je na skały, a potem żerować na łupach z wraków.
Taki proceder był faktycznie częsty i stanowił kamień milowy w rozwoju piractwa. Choć zamiast przejmować latarnie, piraci woleli zazwyczaj rozpalać fałszywe światło, by w ten sposób wprowadzać żaglowce na skały.
Jeden z bohaterów powieści Verne’a mówi: „Widzisz, mój chłopcze, ja przez czterdzieści lat przemierzałem wszystkie morza Starego i Nowego Kontynentu, najpierw jako chłopak okrętowy, nowicjusz, potem jako marynarz, wreszcie jako bosman. No, a teraz, kiedy pora iść na emeryturę, nie mógłbym sobie wymarzyć nic lepszego niż stanowisko strażnika latarni morskiej, i to jakiej! Latarni na Końcu Świata!” (przeł. J. Karczmarewicz-Fedorowska).
Pielęgnowanie światła latarni było w istocie dla marynarzy kwestią życia i śmierci. W kulturze szybko zaczęliśmy zwracać uwagę przede wszystkim na niezwykłość postaci latarników. Doniosłość i ważkość ich pracy była związana z monotonią, niezmiennym rytmem oraz samotnością. Wyobraźnię najbardziej poruszały latarnie znajdujące się na odległych samotnych wysepkach czy też budowle wzniesione bezpośrednio na morzu.
Żywioł i obowiązek
To bliskie obcowanie z żywiołem, wpisane w życie latarników, bardzo dobrze oddają słowa szkockiego budowniczego latarni George’a Slighta. Gdy dopłynął on do archipelagu Evangelistas – grupy wysepek położonych ok. 30 km na północny zachód od Cieśniny Magellana – zanotował: „W najśmielszych wizjach nie przyszłoby mi do głowy coś tak dzikiego i odludnego jak te ciemne bryły wyłaniające się z rozszalałych fal. Na widok smaganych wiatrem, urwistych fal ogarnął mnie lęk. W słabym świetle horyzontu wielkie fale roztrzaskiwały się z hukiem po zachodniej stronie wysp; czegoś takiego nie sposób sobie wyobrazić”.
Właśnie tam powstała jego pierwsza budowla, Faro Evangelistas, zbudowana w 1896 r. W całym swoim życiu Slight postawił u wybrzeży Chile ponad 70 latarni morskich.
Słowa Slighta przywodzą na myśl niezwykłą fotografię autorstwa Jeana Guicharda, która w 1989 r. wygrała konkurs World Press Photo w kategorii „Natura”. Guichard uchwycił z helikoptera moment, gdy o latarnię La Jument – zbudowaną na gołej skale u wybrzeża Bretanii – rozbija się ogromna atlantycka fala.
Na zdjęciu widzimy, jak u stóp budowli zza drzwi wychyla się latarnik. Fotografia nie daje odpowiedzi na pytanie, czy przeżył. A przeżył, na szczęście fala go nie zmyła – nie powtórzył losu latarnika z Aspinwall niedaleko Panamy, którego zastąpił Polak o nazwisku Skawiński. Kto wie, być może uchroniło to niejeden statek przed katastrofą. Wszak Sienkiewiczowski bohater na skutek patriotycznego uniesienia zaniedbał obowiązki latarnika.
Kto zamknął drzwi
Atmosferę tajemniczości i grozy, jakie otaczają latarnie morskie, wzmocniło wydarzenie z roku 1900.
Latarnia morska na wyspie Eilean Mor – będącej częścią archipelagu Wyspy Flannana, na Hebrydach Zewnętrznych – oddalona jest kilkadziesiąt kilometrów od stałego lądu, czyli od wybrzeża Szkocji. Została zbudowana w roku 1899. W grudniu 1900 r. służbę pełniła tam trójka latarników: James Ducat, Thomas Marshall i Donald McArthur.
W drugi dzień świąt Bożego Narodzenia do wyspy dotarł statek z zaopatrzeniem oraz zmiennikiem dla jednego z latarników. Na miejscu nie spotkali jednak nikogo, latarnia była pusta. Co dziwniejsze, jej drzwi były zatrzaśnięte od środka. Gdy je wyważono, w środku znaleziono nieposłane łóżka, stół nakryty do posiłku i zegar, który zatrzymał się na godzinie 9.30.
Tajemnicy zniknięcia trójki latarników nie wyjaśniono do dziś. Teorii jest całe mnóstwo: od wątków kryminalnych, związanych z przemytem, aż po zjawiska paranormalne i udział kosmitów.
Trzydzieści lat później opublikowano zachowane zapiski jednego z zaginionej trójki, Thomasa Marshalla, które jeszcze podgrzały atmosferę tajemnicy. „12 grudnia: wicher z północnego zachodu. Morze rozszalałe. Nigdy nie widziałem takiego sztormu. Potężne fale dochodzą do latarni. Ducat rozdrażniony (...) Nadal szaleje burza. Nie można wyjść (...) Ducat milczy. McArthur płacze. 13 grudnia: silna ulewa trwa całą noc. Wieje z północy. Ducat milczy. McArthur się modli (...) Szary dzień. Zmówiliśmy we trojkę modlitwę. 15 grudnia: sztorm przeszedł, morze spokojne. Bóg czuwa nad wszystkim”.
Cień latarni (w kulturze)
Historia ta stała się kanwą dla kilku dzieł. Warto wspomnieć o thrillerze „Bez śladu” z 2018 r. w reżyserii Kristoffera Nyholma czy utworze zespołu Genesis pt. „The Mystery of the Flannan Isle Light- house”. „W najpiękniejsze dni morze jest tu czarne / Mówią, że nikt stamtąd nie powrócił” – śpiewał Peter Gabriel z lekkością, która kontrastowała z mrocznym tekstem.
Natomiast w tym roku w Polsce ukazał się przekład ciekawej powieści „Latarnicy” Emmy Stonex, również zbudowanej na motywach tego wydarzenia. Jej akcja dzieje się w latach 70. XX w. na latarni Maiden u wybrzeży Irlandii Północnej. Jest to przeddzień masowej elektryfikacji latarni morskich i związanej z tym automatyzacji, a tym samym przeddzień zmierzchu epoki latarników. Powieść znakomicie oddaje szacunek i prestiż tej pracy, a także jej niezwykły charakter, skazujący człowieka na kilkanaście tygodni samotności (bo tyle, bywało, wynosiła tura na latarni). Maiden splata losy trzech rodzin latarników, a to, co się dzieje na latarni, jest echem i sprzężeniem ich lądowych bolączek i namiętności.
Tej atmosferze dał się ponieść również klasyk literatury grozy Edgar Alan Poe. Jego ostatni tekst to nieukończone opowiadanie, pisane w formie dziennika prowadzonego przez latarnika. Nosi tytuł „The Light-House” („Latarnia morska”). Zaczyna się optymistycznie, pierwszy wpis zamykają słowa: „Na razie wszystko w porządku. Kuter cudem ocalał, lecz po co roztrząsać, skoro tu jestem, cały i zdrów? Dusza mi się ożywia na samą myśl o tym, że – choć raz w życiu – będę zupełnie sam”. Nie wiemy, jak potoczyłyby się losy bohatera, gdyż dzieło urywa się po trzecim wpisie.
W 2019 r. Robert Eggers stworzył film o tym samym tytule, bez wątpienia inspirowany atmosferą opowiadania Poego. Willem Dafoe i Robert Pattinson w głównych i jedynych rolach pokazali w nim studium szaleństwa pogrążonej w samotności dwójki mężczyzn: doświadczonego latarnika i nowicjusza.
Latarnie stały się więc w kulturze jakby zwierciadłem, w którym odbijają się emocje, traumy i lęki. Tytuł znakomitego fińskiego dramatu rodzinnego z 2013 r., „Cień latarni morskiej”, doskonale oddaje drogę, którą przebyliśmy od czasu Verne’owskiego światła na końcu świata. Powieści i filmów grozy, które wykorzystują ten motyw, jest zresztą więcej.
Po jasnej stronie
Zwłaszcza że dziś latarnie tracą na znaczeniu. Najpierw zdecydowana większość z nich została zelektryfikowana i przestała wymagać codziennej obsługi przez latarników. Następnie ich rola zeszła na drugi plan wobec upowszechnienia systemów nawigacyjnych, takich jak GPS, który dziś każdy może mieć w smartfonie. Można powiedzieć, że wraz z rozwojem technologii światło latarni gaśnie, choć ich cień pozostaje niezwykle inspirujący.
I warto pamiętać także o ich jasnej, czy raczej świetlistej, stronie. Choćby o słynnej swego czasu historii Idy Lewis, urodzonej w 1842 r. córki latarnika z Lime Rock w Newport, na atlantyckim wybrzeżu USA. Gdy jej ojciec stracił sprawność po apopleksji, Ida wraz z matką przejęły jego obowiązki jako latarnika. Dziewczyna stała się sławna po tym, jak w czasie sztormu uratowała czwórkę niedoświadczonych żeglarzy, płynąc jedynie małą łódką wiosłową. Miała wtedy 12 lat.
Potem nastąpiły kolejne akcje ratunkowe w jej wykonaniu. Uhonorowana przez prezydenta Ulyssesa Granta, spędziła na latarni prawie całe życie; łącznie przez okres swojej służby uratowała kilkudziesięciu ludzi. Próba związku małżeńskiego nie przetrwała relacji ze światłem na krańcu świata, które nie może zgasnąć – Ida wróciła na swoją Lime Rock.
„Czasem przez wiele dni fale są tak wysokie, że żadna łódź nie odważyłaby się zbliżyć do wyspy, nawet gdybyśmy głodowali – zapisała Ida. – Jestem jednak szczęśliwa. Na tej skale panuje spokój, którego nie sposób doświadczyć na wybrzeżu. Latem wpływają i wypływają setki statków, a za moim szczęściem kryje się świadomość, że to ode mnie zależy ich bezpieczeństwo”.
O krok od San Juan
W Polsce kobiety pracują dziś na trzech z siedemnastu czynnych latarni. Praca ta nie oznacza już wielotygodniowej rozłąki, w najgorszym wypadku latarnie mieszczą się kilka kilometrów od najbliższej miejscowości. Ich obsługa polega obecnie na doglądaniu i pilnowaniu sprzętu – nie trzeba już kilka razy dziennie wspinać się na szczyt wieży, aby dolewać paliwa do lampy i doglądać ognia.
Ale i tak praca ta wymaga nadal czujności i obowiązkowości. A także umiejętności dwunastogodzinnego bycia sam na sam z morzem i strzeżonym światłem. „Nie chciałam być sama w latarni – mówiła Weronika Łozicka, najdłużej pracująca z polskich latarniczek, wspominając w rozmowie z „Wysokimi Obcasami” początki swej pracy na latarni Stilo. – Słysząc każdy dźwięk, myślałam, że ktoś się dobija. A to tylko agregat. Przetrzymywałam, myślałam: czego się bać? Dziś nawet nie wiem, kiedy zakochałam się w tym wszystkim”.
Kikuta na Wolinie nikt nie pilnuje z bliska, jest jakby samodzielny. Przebywając nocą u jego stóp, po dwukilometrowym spacerze w ciemnym lesie, naprawdę można się zakochać. Dźwięki i światła Międzyzdrojów nie zakłócają błogiej ciszy i rytmicznych blasków latarni.
San Juan de Salvamento na argentyńskiej Ziemi Ognistej nie wydaje się stąd tak odległa.©
Korzystałem z: Jose Luis González Macías „Światło na krańcach świata. Mały atlas latarni morskich”, przeł. P. Gołębiowski, Wielka Litera 2021.