Sen założycielski

Dla Kartezjusza sen nie jest odlotowym wybrykiem, gdyż śni go ten sam wciąż umysł. A ciało czuwające i ciało śniące pozostają jednym i tym samym ciałem.

04.11.2019

Czyta się kilka minut

Antonio de Pereda, „Sen rycerza”, ok. 1655 r. / DOMENA PUBLICZNA
Antonio de Pereda, „Sen rycerza”, ok. 1655 r. / DOMENA PUBLICZNA

Wszyscy podkreślają, że miał tamtej nocy ciepło. Jakby mu zazdrościli. Jakby pisali swoje komentarze w zimnych pokojach, w przeciągu czy bez gorącej herbaty. Ale też jakby było im przyjemnie, że bidak nie marzł; jest w ich tekstach coś troskliwego.

Kartezjusz śni równo od czterystu lat; to chyba jedyny sen, który się mniej lub bardziej uroczyście obchodzi i któremu liczy się rocznice. Od czterystu lat jest mu ciepło. Wynajął pokój z piecem późną jesienią 1619 r. – sam porę roku określał jako „zimę” – na pustawych obrzeżach bawarskiego miasteczka. Liczył dwadzieścia trzy wiosny, trwała już wojna trzydziestoletnia. Wcześniej zaciągnął się do armii Maksymiliana I Bawarskiego. Przy pierwszym rozejmie poszedł na swoje; do wojska już nie wrócił.

Francuzi piszą wprost, że „wynajął piec”. Tak określało się pokoik przylegający do pomieszczenia, w którym grzano z zewnątrz, najczęściej od kuchni. W „Rozprawie o metodzie” (1637) jeszcze ten piec z lubością wspomina. Na zewnątrz ziąb, a on tu, na paru metrach kwadratowych w samym środku, w ciepłej matrycy, u Pana Boga za piecem. Czy jednak rzeczywiście u Pana Boga? Opinie od czterystu lat są różne. Faktem jest, że po przebudzeniu przyrzekł sobie pielgrzymować do Notre Dame de Lorette. Poszedł cztery lata później.

Nie wiemy, czy dobrze mu się spało przez całą jesień i zimę; tamta noc, z 10 na 11 listopada, była burzliwa. Zasypiał, budził się, z jednego snu przenosił w kolejny, i tak aż do rana.

Mówimy w skrócie – i celebrujemy – „sen Kartezjusza”. Sen niezwykły, mający stanowić podstawę czy objawienie dla modelu wiedzy, który później zbuduje; jego fenomenalną intuicję, przepowiednię czy streszczenie. W istocie były to trzy sny, trzy śnienia. Dwa pierwsze, raczej koszmary, i ten trzeci, dobry, po jeszcze jednych chwilowych przebudzinach. Kartezjusz opisał je wkrótce sobie samemu po łacinie. Do nas dotarło francuskie streszczenie zamieszczone w pierwszej biografii filozofa, „La vie de Monsieur Descartes” („Żywot imć Kartezjusza”). Opublikował ją w roku 1692 Adrien Baillet; opis trzech snów zajmuje nie więcej niż trzy strony. Rękopis, nazwany przez Kartezjusza „Olympica” (w znaczeniu: „Droga na Olimp”), przepadł w XIX wieku; kilka większych fragmentów znalazło się w notatkach Leibniza.

Jajko i melon

Z książki Bailleta korzystał młody Samuel Beckett, gdy w roku 1930 pośpiesznie pisał stuwersowy poemat na konkurs poetycki. Zdążył, zatytułował go „Whoroscope” i konkurs wygrał; później opatrzył swe dziełko – bardzo niejasny monolog Kartezjusza – wyjaśniającymi (tyle o ile) komentarzami. Poemat zaczyna się od słów:

What’s that? / An egg? / By the brothers Boot it stinks fresh. / Give it to Gillot”.

Kartezjusz – wyczytał Beckett – miał bowiem bzika na punkcie świeżych jajek. Lecz w drugą stronę: nie zjadł omletu, jeśli nie były co najmniej tygodniowe.

W pierwszym śnie przede wszystkim wieje. Okropny wicher, przed którym trzeba się gdzieś schronić. Idącym ulicą Kartezjuszem obraca dookoła, tym bardziej że dokucza mu bardzo lewy bok. Wchodzi do budynku szkolnego, by znaleźć ciszę i lekarstwo. Chce się pomodlić w kaplicy, lecz spostrzega, że zna skądś mężczyznę, który właśnie go minął. Poszedłby za nim, by się mu grzecznie ukłonić, lecz wpada na inną osobę; ta wyjaśnia mu, że jeśli ma zamiar mężczyznę odnaleźć, musi wręczyć ten oto melon z dalekich krain.

W trakcie trzeciego snu i zaraz po przebudzeniu Kartezjusz sam zaczyna interpretować wyśnione właśnie sny. O melonie mówi, że „oznaczał wdzięki samotności, lecz przedstawione pod postacią czysto ludzkich pokus”. Badacze snów i symboli wysuwają, że – na przykład – ujawnia się w tej scenie pragnienie, by niczym Archimedes chwycić świat w dłoń i utrzymać go siłą woli. Bo też kulę ziemską przedstawiano ponoć niekiedy pod postacią melona (na co dowodem miał być pewien przypis u Erwina Panofskiego). Ktoś inny twierdzi wprost, że „chodzi o Galileusza i system heliocentryczny”. Albo że wyraża inaczej jabłko, owoc dobra i zła; albo że czytał o nim u świętego Augustyna. I tak dalej. Zygmunt Freud, który nocy Kartezjusza nie poświęcił uwagi, na życzenie znajomej skomentował w paru linijkach tylko sen pierwszy, mówiąc, że filozof w swej intepretacji „oczywiście się myli”: owoc kojarzyć należy – jakżeby inaczej – z przedstawieniem seksualnym. Nie wiem, czy Kartezjusz aż tak się mylił; jest przecież mowa o pokusach.

Nigdzie natomiast nie natknąłem się na zestawienie z jajkiem, wydobytym przez Becketta. A przecież aż uderza owalne podobieństwo, owalna obsesja. Może niekoniecznie seksualna. Może genetyczna, zaczynamy wszystko ab ovo i wreszcie na świeżo, już bez lęku, przed nami przyszłość. I tak dalej. Lubię sen Kartezjusza, ale trochę sobie dworuję, bo interpretacjom snów nie ma końca; nikt zresztą ich tak nie naciągał jak Freud.

Entuzjazm

Literaci lubią strącać filozofów z ich własnych systemów, przesuwać w stronę bardziej poetycką. Dla najwybitniejszego surrealisty, Raymonda Queneau, racjonalista Kartezjusz był prawdziwym marzycielem. Na przykład marzycielem miasta. Lubił zwłaszcza Amsterdam; w korespondencji roztaczał jego uroki: kanały, które wprawiają w stan zamarzenia, puste przestrzenie dla samotnych przechadzek, starania amsterdamskiego ludu, by upiększyć miasto i uprzyjemnić w ten sposób spacery. Przyjacielowi, którego zapraszał do Amsterdamu, obiecywał, że będzie go witał „naręczem snów na jawie”. Nie znosił Rzymu: „Jeśli aż tak bardzo lękasz się północnych zim, powiedzże mi, jakiż to cień, jakiż to wachlarz, jakaż to fontanna uchroniłyby Cię równie dobrze przed rzymskim skwarem, co przed zimnem chronią tutaj piec i palenisko”. Znowu to ciepło w środku ziąbu. Jak domek pośrodku zimnego świata. Jak gorąca myśl wśród zimnych otchłani.

W trzecim śnie Kartezjuszowi ukazują się dwa dzieła. Jeden to filozoficzny Dykcjonarz, drugi, po chwili, to zbiór różnych poezji, „Corpus Poetarum”; dla Queneau z pewnością dobry omen. Śniący nie wie, kto te poezje na stole położył, choć wydaje mu się, że dobrze zna ich treść. I wnioskuje po chwili, że u poetów można znaleźć sentencje, jeśli nawet niektóre z nich na pozór niezborne, to o wiele poważniejsze i głębsze niż w pismach filozofów. I że prawdziwa mądrość pojawia się w błyskach wyobraźni, a nie w rozumie filozofów.

We fragmencie tym i w paru innych miejscach Kartezjusz opisujący swe sny miał użyć słowa „entuzjazm”. Słowo miało wówczas nieco inne znaczenie: oznaczało, owszem, stan pewnej ekscytacji, lecz uwzględniało jej natchnione – przez Boga czy przez inną siłę ponadczłowieczą – pochodzenie. Biograf, wspomniany Adrien Baillet, czuje się zmuszony interweniować. Tak, może nasunąć się podejrzenie, że Kartezjusz nadużył tamtej nocy trunku, tym bardziej że na świętego Marcina miasto chodziło pijane, lecz, zapewnia, entuzjazm wyrósł z innego źródła, gdyż Kartezjusz nie tknął był wina od trzech miesięcy.

Już przecież przed zaśnięciem przyszły filozof tkwił w jakiejś gorączce, w niezwykłym poruszeniu, niejako w oczekiwaniu na bliskie odkrycie „wiedzy cudownej”; czegoś szukał w swych myślach. „Wśród nich jedną z najdonioślejszych był pomysł – wspomina Kartezjusz po latach tamten dzień – aby rozważyć fakt, że często dzieła poskładane z wielu osobno powstałych części i wykonane ręką rozmaitych mistrzów mniej są doskonałe niż te, nad którymi pracował tylko jeden człowiek” („Rozprawa o metodzie”). Tym człowiekiem będzie on.

Surrealiści chętnie by widzieli, żeby fundamenty wiedzy absolutnej, które postawi Kartezjusz, wyrastały od sennej strony. Lecz przecież nie tylko oni. Pewnie w większości i my życzylibyśmy sobie, aby nasz absolut, nasze bezwzględne rozpoznanie życia, na którym fundujemy nasze poczynania, miały jeszcze jakieś inne pochodzenie niż nasz własny rozum (nie mówiąc o używkach); by obwarowywała je dodatkowa gwarancja, której źródła do końca nie znamy. Może dlatego głośniej się obchodzi rocznicę snu Kartezjusza niż publikacji „Rozprawy o metodzie”. Jedno i drugie miałyby mówić o tym samym, lecz bardziej wiarygodne – skoro tajemnicze – byłoby to pierwsze.

Zły wiatr

Była już mowa o tym, że w pierwszym śnie wiało. Zimny, nieprzyjemny wiatr – Beckett w swym poemacie wspomina o evil wind. Ten wiatr rzuca nim tylko, Kartezjuszem; inni ­ludzie wokół stoją twardo, a i maszerują bez trudu; śniący nazwie ów wrogi wicher wprost „złym duchem”.

Oba pierwsze sny są w całości nieprzyjemne. W pierwszym pokazują się widma, ukazują przeszkody, budzące w śniącym strach. Kartezjusz, zdjęty lękiem, przewraca się z lewego, obolałego boku na prawy; będzie naciskał nim na wątrobę – powiadają niektórzy komentatorzy – czyli, według Platona, źródło widzeń; dla jungistów zmiana pozycji oznaczała odwrócenie się od przeszłości i zwrócenie się ku przyszłości. Przerażony tym, co we śnie ujrzał, zaczyna w chwili, gdy się ocknął, modlić do Boga, by uchronił go przed takimi obrazami i wybaczył mu grzechy (choć, śpieszy dodać biograf, prowadził życie całkowicie bezgrzeszne). Po czym ponownie zasypia. Przerwa na niewiele się zdała, jest ciągle niedobrze, drugi, krótki sen, duszący i groźny, wypełnia się potwornym hałasem, wynikającym jakby z uderzenia pioruna; Kartezjusz budzi się i widzi, że pokój zapełnił się świetlistymi iskrami.

Kartezjusz przerażony interesuje Becketta, gdyż tenże, autor prozy o tytule „Nienazywalny”, pseudotraktacie w jakiejś mierze pastiszującym Francuza, czyta go o wiele bardziej dramatycznie, niż czynią to zazwyczaj komentatorzy, i wychodzi w ten sposób poza tradycję recepcji. Znajduje u niego, jak pisze Agata Bielik-Robson, elementy gnozy, „gnozy kartezjańskiej”. Beckett, mówi filozofka, sięgająca po mało znane notatki Adorna poświęcone „Nienazywalnemu”, interesuje się tym, co u Kartezjusza jest negatywne, zamykające, duszące; obaj – filozof i pisarz – patrzą negatywności prosto w oczy.

Beckett posuwa się co prawda dalej w nicościującym spojrzeniu, lecz i tak kartezjańskie cogito byłoby wedle niego nie tryumfalnym osiągnięciem podmiotu, zwycięskim jego samoustanowieniem jako fundamentu niepodważalnej wiedzy, lecz piskiem i „śmieciem” (Adorno) w pustce świata. Ale zarazem jedynym, możliwym wyjściem z samoudręczenia, ostatnim, rozpaczliwym punktem oparcia w chaosie rządzonym przez złego demiurga, Boga zwodziciela, niezainteresowanego własną kreacją, obojętnego na los człowieka. I ten śmieć, ten odpadek, to prawie nic – znalezione w środku nocy – okazałyby się pierwszym punktem oporu wobec bezwzględnej boskiej mocy i przemocy.

Jest i nie jest

Trzy sny Kartezjusza przez niego opisane to ledwie początek początków dzieła, którego zwieńczeniem będą „Medytacje” (1641) i „Rozprawa o metodzie”. Jednak ten zalążek już zdaje się wiele mówić; wedle niektórych mówić wręcz wszystko. W zależności od przyjętej perspektywy większy nacisk możemy położyć (w duchu Becketta) na dwa pierwsze, negatywne sny, dostrzegać w nich paroksyzm udręki i zwątpienia. Albo też tradycyjnie obstawiać sen trzeci, pozytywny, przynoszący wręcz szczęśliwą iluminację, kreślący drogi, którymi pójdzie filozofia Kartezjusza, jaką znamy z podręczników.

Wedle Adriena Bailleta sen trzeci składał się z dwóch części. Pierwszej, w której śniącemu pojawiały się kolejne obrazy, od razu w śnie przez Kartezjusza komentowane, i drugiej, w której przystąpił on do ogólnej interpretacji wszystkich powstałych tej nocy (z)widzeń.

We wspomnianej księdze poetyckiej śniący wpada na sentencję „Quod vitae sectabor iter” (Jakąż drogą życia pójdę?). W tejże chwili dostrzega nieznajomego, który przedstawia mu znakomity ponoć wiersz zaczynający się od słów „Est et non”. Śniący zna tę pitagorejską sentencję od poety Auzoniusza (cytat jest autentyczny) i pragnie ją odnaleźć teraz w rzeczonym zbiorze, lecz bezskutecznie. Ale zna, informuje nieznajomego, wiersz jeszcze piękniejszy, zaczynający się od słów „Quod vitae sectabor iter”. Nieznajomy prosi o pokazanie mu tego wiersza, lecz śniący i jego nie umie odnaleźć, natomiast przerzucając strony, odkrywa różne wygrawerowane portrety (nie zostaną one przez Kartezjusza objaśnione). Księga wydaje mu się tym piękniejsza, wszelako różna od tej jej postaci, którą znał wcześniej. Tymczasem druga księga, czyli Dykcjonarz, gdzieś przepadła, by po chwili powrócić na stół, lecz w postaci – zauważa śniący – już niepełnej. Po chwili nieznajomy i oba tomy znikają, sen trwa.

Zaczyna się wówczas czysta interpretacja, bez żadnych więcej obrazów. Dykcjonarz filozoficzny miał oznaczać wszelką zebraną, lecz, jak się okazuje, niekompletną przecież wiedzę, księga poetycka zaś łączyła filozofię z mądrością, a otwierające ją pytanie o drogę życia było czyimś moralnym podszeptem. Tu Kartezjusz się budzi i na jawie ciągnie swą eksplikację. „Est et non” mówi o prawdzie i fałszu w ludzkiej wiedzy i świeckich naukach. Całość oznacza, że duch prawdy zechciał do niego w śnie przemówić, wskazując, jak ułoży się jego przyszłość.

Dwa pierwsze sny były ostrzeżeniami; jego życie mogło nie być tak niewinne i czyste wobec Boga, jak sądził, i choć to sam Bóg w śnie pierwszym skierował jego kroki do kaplicy, to złych duch ubiegł dobrego i zagrodził mu wstęp. Pioruny snu następnego dają się w interpretacji odratować; choć tak groźne, zwiastowały zarazem chwilę bliskiej odmiany, wybuch światła, który śniący po otwarciu oczu za chwilę w postaci iskier dostrzeże; teraz Kartezjusz wiedział już, co należy począć. „Ten ostatni sen – streszcza Baillet – oznaczał przyszłość; dotyczył on wyłącznie tego, co miało go spotkać przez resztę życia”.

Filozofia wieku dojrzałego

Georges Poulet w pięknym, natchnionym eseju „Sen Kartezjusza” (polski przekład Donaty Eski w: Georges Poulet „Metamorfozy czasu”) pisze wprost, że wszystkie podstawowe zasady kartezjanizmu, wszystkie „elementy filozofii wieku dojrzałego” Kartezjusz wykształcił „pod bezpośrednim wpływem swych doświadczeń sennych”. Wymienia trzy takie zasady: 1. Deterministyczny mechanizm natury wyrażający się w nieustannym ruchu. 2. Transcendentalność rzeczywistości duchowej zapewniona jej przez światło naturalne i wolną wolę. 3. Absolut rzeczywistości boskiej pojętej jako czyste i natychmiastowe działanie.

Poulet, wybitny badacz wyobraźni literackiej, idzie daleko: posiłkując się innymi pismami Kartezjusza, przekłada każdy fragmencik snu na jakąś filozoficzną intencję czy wręcz filozoficzny już – niekiedy niemal dokładnie sformułowany – odpowiednik. Zależności są tak bliskie, że jeśli odsunąć podejrzenie o wishful thinking ze strony Pouleta, sen filozofa okazuje się kongenialnym proroctwem. Proroctwem czy też ustanowieniem rzeczy raz na zawsze: wystarczy logicznie rozwinąć wyśnione obrazy. Filozofowie, którzy będą Kartezjusza wykładali, na ogół będą się bez jego snu doskonale obchodzili lub traktowali go czysto anegdotycznie; znajdą wszystko, co trzeba w jego pismach, które potraktują jako czysty wytwór intelektu, a sen to tylko ciekawy do nich przyczynek, deser na koniec wykładu. Raczej nie na jego temat stawia się pytania na egzaminie lub tworzy rozdział w historii nowożytnej filozofii czy w podręczniku.

Nie ma co ukrywać, ta czterystuletnia rocznica snu wywołuje szereg wątpliwości. Bo co w istocie obchodzimy? Sam sen, tekst o nim napisany, a zachowany tylko we fragmentach, świadectwo Bailleta, czyli tekst mówiący o tekście, który sam jest oddalony od snu przez opis Kartezjusza? Słowem, tłumaczenie tłumaczenia? Tłumaczenie u Bailleta uczciwe, streszczające słowa samego śniącego, czy też cokolwiek podrasowane, skoro Baillet był kapłanem i mógł mieć skłonność do przeanielania komentarzy filozofa? I skoro musiał dawać potoczne francuskie odpowiedniki łacińskich wyrażeń mających w niektórych przypadkach długą filozoficzną, znaną Kartezjuszowi tradycję?

Samych sennych obrazów nie ma aż tak dużo; niemal tyle samo mówi Baillet o snach, co o całodziennym oczekiwaniu na to, że coś się zdarzy, i o poczuciu Kartezjusza, że jest bliski odkrycia ważnych rzeczy. Również interpretacja samego filozofa nie jest rozbudowana; można wyczuć w niej liczne niedomówienia; niektórzy interpretatorzy dosłuchują się w nich mistycznego tonu różokrzyżowców, z którymi młody Kartezjusz miał się zadawać.

Sen, życie

Sam Kartezjusz nie wydaje się całkowicie pewny charakteru swego śnienia. Mówi o śnie albo o widzeniu, chwilami nie jest przekonany, czy śni prawdziwie, czy też na granicy snu i jawy – a może właśnie się ocknął?

Jego przygoda wpisuje się w długą od starożytnych tradycję snów proroczych czy widzeń – którą w naszej literaturze umocował Mickiewicz. Nie tylko w „Dziadach”, w których temat snu wciąż powraca, lecz również w słynnym wierszu „Śniła się zima”. Mickiewicz objaśnił go tym dopiskiem: „Miałem sen w Dreźnie 1832 r., marca 23, który ciemny dla mnie i niezrozumiany. Wstawszy zapisałem go wierszem”. A „wiersze te były pisane, jak przychodziły, bez namysłu i poprawek”.

Kartezjuszowi widzenie zdarza się w czasach, gdy następuje wzmożenie dyskursu o śnie. W barokowej poetyce będzie wkrótce o nim opowiadał w teatrze Calderon („Życie jest snem”); w Anglii wciąż sięga po niego teatr szekspirowski; Kartezjusz, wznoszący teoretyczne podstawy francuskiego racjonalizmu i klasycyzmu, od snu, czyli od teatralizacji swego doświadczenia, zaczyna.

Szekspirowski podmiot polityczny, calderonowski podmiot egzystencjalny i kartezjański podmiot filozoficzny w taki czy inny sposób łączą się zatem z tematyką senną. Filtr racjonalizmu, przez jaki czytamy Kartezjusza, nie pozwala dostrzec, że ustanawiające filozofię kartezjańską wątpienie wiąże się o wiele bardziej z empiryczną przygodą, niż by się wydawało, i że poczucie kruchości świata i mamideł rzeczywistości – o którym opowiada, najczęściej w teatrze, duch baroku – wyrasta z autentycznego przeżycia. Nawet sam sposób pisania, meandryczny, kołujący, krążący, a nie posuwający się prosto wzdłuż jednej linii przewodniej, z tego barokowego ducha chyba pochodzi.

Widać to dobrze w „Medytacjach”, w których od czasu do czasu Kartezjusz rozważa ogólną naturę snu i jawy. Nie przyznaje bynajmniej tej drugiej wyższości nad pierwszą. Interesuje go raczej rozpoznanie reguł nimi rządzących. Otóż – stwierdza – nie ma między nimi istotnej różnicy w tym sensie, że jedno i drugie podlega tym samym zasadom i uwarunkowaniom czasoprzestrzennym. Nawet jeśli nasze zmysły są zwodnicze, to zwodzić będą i na jawie, i we śnie; natomiast logiczne, matematyczne podstawy przedstawiania sobie tego, co widzimy i we śnie, i na jawie, są identyczne, jako że rozciągnięte w przestrzeni i w czasie. Sen nie byłby więc z założenia jakimś odlotowym wybrykiem, niepojętym delirum, gdyż śni go ten sam wciąż umysł. A ciało czuwające i ciało śniące pozostają jednym i tym samym ciałem.

Dzisiaj, gdy pojęcie „kartezjański” oznacza potocznie „racjonalny, rozsądny, chłodny, wyrachowany”, łatwo zapomnieć o skomplikowanym, wielowymiarowym duchowym przedsięwzięciu, jakim była filozofia Kartezjusza. Jeśli nawet nie sama jej treść, to całość doświadczenia życiowego, cogito wierności wobec własnych przeżyć ułatwia nasze spotkanie z filozofem. Jego próba ułożenia świata na nowo w całej okazałości, wzniesienia konsekwentnej budowli od początku do końca, osadzenia jej na własnej założycielskiej intuicji nie może nie imponować. W ten sposób dokonał przecież radykalnej zmiany, uruchomił nowożytne dzieje, był jednym z tych, którzy świat przeobrazili. Lecz na milion razy mniejszą skalę wystarczy może zapamiętać, że każdy z nas ma – lub miał – swój mały świat do zbudowania; sen Kartezjusza jest mocnym memento.

Lubię więc ten sen i sytuacje mu towarzyszące. „Byłem wówczas w Niemczech, dokąd powołały mnie okoliczności stworzone przez wojny, które trwają jeszcze (...) początek zimy zastał mnie na kwaterze, gdzie (...)”. Resztę znamy. Kiedy Kartezjusz po blisko dwudziestu latach wraca w „Rozprawie o metodzie” do tamtych chwil i zanurza się na powrót w cieple bijącym z pieca, podczas gdy wokół sroży się chłód, trudno oprzeć się poczuciu tkliwości, zrozumieniu dla jego zmarzniętego ciała, które za chwilę, już rozgrzane, pozwoli mu widzieć „jasno, w uniesieniu”. Nawet jeśli tkwi w tym jakaś doza autokreacji czy konstrukcji mitu założycielskiego, to nie ma cienia pretensjonalności; wspomnienie wynikać się zdaje z potrzeby ujrzenia własnego istnienia jako spoistej całości, potrzeby niemal dziecinnej, niewinnej, pieszczotliwej niczym gest naciągnięcia koca, gdy nad pryczą z czarnego nieba spływa obca, zimna noc. ©

Cytaty z „Rozprawy o metodzie” podajemy w przekładzie Tadeusza Boya-Żeleńskiego.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, historyk literatury, eseista, tłumacz, znawca wina. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W 2012 r. otrzymał Nagrodę Literacką NIKE za zbiór „Książka twarzy”. Opublikował także m.in. „Szybko i szybciej – eseje o pośpiechu w kulturze”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 45/2019