Podróż Trzech Króli

Bóg objawia się w dziecku: Nieskończony ciamka kobiecą pierś, Najczystszy sika w pieluchę.

02.01.2024

Czyta się kilka minut

Beduini na Saharze, Tunezja, maj 2019 r. // Yadid Levy / Anzenberger / Forum
Beduini na Saharze, Tunezja, maj 2019 r. // Yadid Levy / Anzenberger / Forum

I

Świtało. Już gdy otwierałem oczy, wiedziałem z niezachwianą, pewną jasnością, że nie możemy iść do króla tego kraju i powiedzieć mu o naszym odkryciu. Owszem, już kilka dni temu, gdy byliśmy u niego w pałacu, miałem wrażenie: coś nie gra. Nie mogłem jednak sobie uświadomić, o co chodzi. Dziś w nocy śniłem dokładnie to samo spotkanie: zastawione stoły, dopytywanie władcy, naradę z jego uczonymi. Ale śniąc, zrozumiałem, co zobaczyłem, a czego wówczas – widząc wszystko – nie dostrzegłem. Wyraz królewskiej twarzy, porozumiewawcze spojrzenia z dworzanami, ton głosu – to wszystko mówiło: niepokój, strach, nienawiść, gniewna determinacja, kłamstwo: „abym i ja mógł oddać mu pokłon”. Tak naprawdę boi się go i chce mu zrobić krzywdę. Czyli nic nie rozumie.

Nam także trudno to pojąć. Zmienić myślenie, dopuścić do siebie, że możliwe jest to, co jest: jak na górze, tak i na dole, jak wokół, tak i w środku, jak tutaj, tak i wszędzie. Że najbardziej niezwykłe jest to, co najprostsze. Że Nieskończony ciamka kobiecą pierś, Najczystszy sika w pieluchę. I w końcu (a może przede wszystkim): że nie jest mniej nami niźli tym Dzieckiem.

II

Choć właściwie, mogliśmy (powinniśmy byli?) zorientować się już na samym początku. Koniunkcja znaków, których szukaliśmy całe życie, już wtedy, u początku naszej wędrówki, wskazywała jawnie na to, co dostrzegliśmy dopiero teraz. Przecież już wtedy ja, w medytacyjnym wysiłku poszukujący wewnętrznego światła, dostrzegłem nagle, że przyświeca mi ono, odkąd się urodziłem. To już wtedy, wyrywając mnie ze skupienia, Mel-Hoor niemal wykrzyczał, co właśnie odkrył: iż gwiazda, na którą czekał od lat, świeciła mu co noc przed oczami spomiędzy pozostałych Plejad. To już wtedy pobiegliśmy do Baal-Thasara, a on czekał na nas z tym zwojem, szepcząc, że od lat codziennie przebiegał jego litery wzrokiem, mamrocząc swoje modlitewne prośby o odnalezienie Księgi, którą, modląc się, trzymał w rękach – nie umiejąc po prostu dotąd przeczytać jej we właściwy sposób. Więc to tak… A zatem to teraz… Zapięliśmy sakwy. Osiodłaliśmy nasze wielbłądy.

Mel-Hoor prowadził, znał się na gwiazdach. Zawsze bezbłędnie wytyczał drogę. Owszem, wiedział, przez jakie miejsca musimy przejść, by dotrzeć tam, gdzie mamy dotrzeć, nie tylko z gwiazd, lecz również dzięki historiom, które Baal-Thasar wyczytał z Księgi (teraz wreszcie potrafił ją odszyfrować – i czytał nam co wieczór przy ogniu). Mi pozostało pilnowanie ścieżki umysłu. Otwierała się we mnie, gdy tylko wyrównywałem oddech. Wiedziałem, że muszę ją pielęgnować, by nie zarosła. Musiałem być gotowy na moment, w którym ona pozostanie jedyną drogą wyjścia.

III    

Jechaliśmy najpierw przez żyzną dolinę Rzeki. Ludzie nas znali, myśmy znali ich. Nasze szaty wzbudzały szacunek. Nasza podróż – podziw. Zbierali się i wręczali nam złote monety: w małych wsiach po jednej, w większych – po dwie. I mówili: weźcie to na drogę, niech wasza zasługa będzie naszą, a nasza – waszą. Bo wiemy, że to pielgrzymka ważna, a nawet niezbędna – ale tak samo i orka, i udrażnianie kanałów, i rytm tańca, i rytm miłości, i przewijanie niemowląt, i pomaganie starszym wejść po schodach.

Potem – jak spodziewaliśmy się – pustynia. Z początku kamienna, później już tylko piasek. By ulżyć wielbłądom, spore odcinki przebywaliśmy pieszo. Szło się ciężko. Któregoś dnia dobrnęliśmy do oazy. Kilka krzewów i podejrzanie cuchnące bajoro. Ale woda to woda. Napełniwszy bukłaki poszliśmy dalej. Wiatr wiał coraz mocniej, zasnuwając niebo szaro-żółtą zasłoną pyłu. Horyzont się rozmył. Kolor nad głową i kolor pod stopami stał się jednym. Zniknęły gwiazdy, Mel-Hoor stracił drogowskaz. Baal-Thasarowi od pyłu łzawiły oczy, nie mógł już czytać. Opadliśmy z sił, z pomysłów, z nadziei. Zatrzymaliśmy wielbłądy, kazaliśmy im opaść na piasek, w równoramiennym trójkącie. Siedliśmy wewnątrz, zawinięci w płaszcze, z głowami w kapturach, twarzami do siebie. Popatrzyli mi w oczy. Została tylko ścieżka umysłu.

Musiałem spowolnić i znów wyrównać oddech. Skupić się wewnątrz, w głębi ducha, oddalając świadomością od wszystkiego, co dotyka mojej skóry, wzroku, słuchu, węchu, smaku. Byłem zatem zdany na nich dwóch. Jak oni na mnie. Wdech, wydech. Tętno, jakby z oddali. Wdech, wydech. Nagle gdzieś z okolic przepony rwący wylew emocji, powódź myśli, wspomnień, planów, obaw, rzeka obrazów, postaci, jak fale na jeziorze w czasie burzy, wdech, wydech, nie dać się wciągnąć, pozwolić im przepływać, wdech, wydech, teraz już tylko jakby do stawu wpadł kamień, wdech, wydech, fale coraz mniejsze, coraz spokojniej, wdech, wydech, cisza…

Siedziałem jakby na dnie. Muł powoli opadał, woda była coraz bardziej przejrzysta. Nie mogłem otworzyć ust, wziąć wdechu. Nie było pragnienia, nie było lęku. Nie było żalu, nie było gniewu. Powoli zacząłem dostrzegać drogę. Pod dnem? Po jego drugiej stronie? Chciałem wstać i ruszyć. Ale cały byłem wodą, cały jeziorem. Zafalowałem, zakołysałem się. Otworzyłem oczy. Zobaczyłem wirujący pył i zaraz potem twarze Mel-Hoora i Baal-Thasara. Bliskie, zatroskane. Powiedziałem: chodźmy, jeszcze tylko kawałek. Wstaliśmy, pociągnęliśmy wielbłądy, ruszyliśmy przed siebie. Po kilkudziesięciu krokach dotarliśmy do zabudowań. Stały tu przez cały czas naszej beznadziei. Były nawet widoczne stamtąd, gdzie siedzieliśmy wewnątrz wielbłądziego trójkąta – w postaci ciemniejszej plamy w piaszczystej zadymce. Patrzyliśmy na nie, nie widząc, bo myśląc, że ulegamy złudzeniu.

IV

Woda w bajorze tamtej oazy zdatna była tylko dla żołądków wielbłądów. Dla ludzkich nie. Na nasze szczęście kobieta, która otworzyła nam drzwi, zbierała mirrę z naciętych pni balsamowca. Dała nam wypić gorzkiego naparu. Wykrzywiał twarz, ratował życie. Wiatr ustał – powiedziała – widać gwiazdy. Chcecie ruszać, ruszajcie teraz. Weźcie mirrę, zanieście, gdzie trzeba. Nie pójdę z wami – jestem już stara, obiecałam, będę wierna, doczekam tu na nią. Wasza zasługa będzie moją, a moja – waszą.

Ruszyliśmy zatem. Pustynia została za nami. Osady, które mijaliśmy, z innych niż w naszych stronach były zbudowane kamieni, budynki inne miały proporcje. A jednak, gdy nas przyjmowano na nocleg, wiedzieliśmy, że zajazd to zajazd, a dom to dom. Zaskoczeni, słuchaliśmy dziwnie dla nas brzmiącego języka, którym mieszkańcy tych stron porozumiewali się – widać to było – bez problemów innych niż nieuwaga na tego lub tą, kto stoi przed słuchającym. Popatrywaliśmy na siebie: dźwięki nieznane, nieuwaga – znajoma. A najbardziej zaskakujące, że uważnie patrząc na mówiącą w obcej mowie, słuchając tembru jej głosu, rozumiałem, kim jest i jakie ma życie, nawet wówczas, gdy nie wiedziałem, czy mówi o talerzach i sztućcach, czy o potrawach.

Zafascynowani nowością smaków, krajobrazów, kształtu dachówek, przestaliśmy zwracać uwagę na gwiazdy. Spędzając wieczory na coraz bardziej skutecznych próbach porozumienia z ludźmi, którzy nas gościli u siebie, nie mieliśmy czasu na czytanie Księgi. Ja, do późna śmiejąc się przy dobrym miejscowym winie, zapomniałem o wyrównywaniu oddechu. Aż dotarliśmy nad brzeg wielkiej wody o słonym posmaku. Baal-Thasar, najstarszy z nas, z trudem zsiadł z wielbłąda na ziemię. Od długotrwałego siedzenia w siodle bolały go stawy. Z naszej trójki najszybciej chwytałem tutejsze znaczenia, więc zrozumiałem, że porównują go do kogoś, kogo nazywają tak samo jak wszystkich siebie, a komu – kiedyś – niebo przetrąciło biodro.

Epifania

Komu się Bóg objawia? Magom. Ludziom, którzy nie zadowalają się naskórkiem życia i nie zatrzymują tylko na powierzchni zjawisk.

Znowu mieliśmy szczęście. Na brzegu leżała wielka łódź żaglowa. Człowiek, który nią sterował, znał nasz język. Miał kadzidło. Nie tylko karmi dym, zaśmiał się, leczy też stawy… Weźcie je. Możecie wyleczyć starca, możecie zanieść, gdzie trzeba. Nie pójdę z wami, choć od zawsze jestem w drodze – ale zawsze na morzu, nigdy na lądzie. Więc weźcie – wasza zasługa będzie moją, moja waszą.

V

Przypomnieliśmy sobie o Gwieździe, o Księdze i o Oddechu. Zrozumieliśmy, że musimy zawrócić i poszukać miasta z białego kamienia. Była w nim Świątynia i pałac królewski. Do Świątyni nie mogliśmy wejść, nie wpuszczali obcych. Nie zdziwiłem się wtedy, pomyślałem: świętość musi być oddzielona, to naturalne. Poszliśmy do pałacu. Nic nie wiedzieli. Wezwali swoich mędrców. Ci nie zwracali uwagi na gwiazdy, czytali księgi. Inny król, inny kult, lecz w gruncie rzeczy tak samo jak u nas. Pośród przepychu nie byłem dość czujny. A potem daliśmy się ogarnąć złości, że wysyłają nas do pobliskiej wioski. Chcą się nas pozbyć, myśleliśmy, zyskać na czasie. Nie przyszło nam do głowy, że celem naszej podróży życia może być zwykły dom.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Filozof i teolog, publicysta, redaktor działu „Wiara”. Doktor habilitowany, kierownik Katedry Filozofii Współczesnej w Uniwersytecie Ignatianum w Krakowie. Nauczyciel mindfulness, trener umiejętności DBT. Prowadzi też indywidualne sesje dialogu filozoficznego.

Artykuł pochodzi z numeru Nr 1/2024

W druku ukazał się pod tytułem: Epifania