Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Jeśli chodzi o potęgę smaku, to wczesne śliwki mogą węgierkom z końca września buty czyścić. Ale, jako miłe oczom czekadełko, mają swoje miejsce w nieboskiej ekonomii zbawienia przez łakomstwo. Tamte, gdy przejdą apogeum dojrzałości, prowadzą nas goryczkowym szlakiem na szczyty tego „bycia w ciele”, za które przez resztę roku płacimy krocie nauczycielom wszelakiej medytacji. Te banalnie słodkie, wodniste sierpniowe kulki jada się raczej wzrokiem. Potworna mnie ulewa dopadła w sobotę na targu w Falenicy, ale zatrzymałem się przy straganie, który miał ich ogromny wybór, zgarnąłem po trochu każdego rodzaju z zamiarem, że zrobię martwą naturę na Instagrama.
Wiem, to nieładnie tak traktować żywność, gdy się nie jest mistrzem holenderskim. Jednak obywatelstwo naszych czasów narzuca pewne gesty i obyczaje. A śliwek nie zmarnuję, pozjadam pomału, bawiąc się tym, jak drażnią mój umysł. Renklody zacząłem traktować serio dopiero, gdy zdałem sobie sprawę, że ich francuska nazwa jest na cześć królowej Klaudii Walezjuszki, babci naszego Henryka (ledwo pół roku na tronie, ale jeśli chodzi o wzorzec bezsensownego projektu politycznego, to bardzo swojskopolski). Wpadające w purpurę jerozolimki stawiają egzotyczną zagadkę: w której to mianowicie Nowej Jerozolimie je wyhodowano i koło której z jej stacji. Nie znam nikogo, kto by się na dźwięk słowa mirabelka nie uśmiechnął, są w nim bezwstydne patrzenie na odsłonięte w upale kolana i landrynkowe marzenia. Znacznie to przekracza walory zmysłowe, przesadnie opiewane, od kiedy pokolenie X wrzuciło tę skromną śliweczkę do słoja z nostalgią za dorastaniem na wyboistych podwórkach.
Jedni go zaznali, drudzy nie, ale skojarzenie podwórkowe oddaje tę mirabelną zdolność do porastania koślawych obrzeży, obszarów, gdzie nie wiadomo, jak się zachować, czy jeszcze po miejsku, czy już zupełnie na bosaka. Drzewo mirabelkowe okupuje nawet – niezła zuchwałość – wejście do malinowego chruśniaka w Iłży. Czy raczej do bezładnych chaszczy u stóp góry zamkowej, zamkniętych za zardzewiałą furtką. Turysta z gatunku tych, co żądają, żeby im w Weronie balkon Julii pokazać, nie zazna satysfakcji, zresztą sam dom rodzinny poety, krępa budowla pofabryczna, stoi zapyziały i w miejscu najzupełniej nijakim. Klucz dosłowności nie otwiera żadnych drzwi do poezji wartej swego miana. A jednak co parę lat wracam, sam nie wiem, po co. Upewnić się, że znowu nie wypiękniał, a smętek wciąż trwa dookoła. Podebrać osom garść mirabelek i stwierdzić, że smakują jak każde.
W przeciwieństwie do paru innych płodów ziemi, po które jadę daleko, bo smakują, jak żadne. W tamtej deszczowej Falenicy byłem przecież po pomidory od Ziółka, chyba zdążyliście się przyzwyczaić, że wobec nich jestem jak narkoman. Już ugryzione tak po prostu wydają się tworem z innego porządku niż zwyczajne pomidory. Z dodatkiem soli wiercą w mózgu dodatkowe kanały między półkulami. A gdy na nie położyć listek szałwii i kroplę oliwy, albo cienki jak błonka plasterek czosnku – to otwiera się w sumie smutne doświadczenie końca drogi wzwyż. Pętla i do zajezdni zjazd. Przypomina mi się wtedy kolega z czasów, gdym organizował dla redakcji winiarskiego pisma degustacje: człowiek nieskory do emfazy, umiarkowany w ekspresji. Przy pewnym winie zwiesił głowę, zapadł się, posmutniał. Na pytanie, czemu tak reaguje, zamiast się radować, odparł, że to jest tak wielkie wino, iż raczej już nie zdąży w życiu zaznać lepszego, że już nie ma na co czekać. Na szczęście szybko wróciła mu nadzieja. Tak jak mi, kiedy przemieszczam się z Warszawy do Krakowa, gdzie na Stawach czekają na mnie inne pomidory, o których już też wam nudziłem. A nuż okażą się lepsze?
Rozpięcie życia pomiędzy miastami pozwala rozdwajać doznania na równoległe szeregi, dwie hierarchie pobudzeń. Jestem – to raczej pewne – jedyny na świecie, który kupuje regularnie u Ziółka i u Grzegorza. W chwilowym przypływie pychy urządziłem porównawczą degustację w ciemno. Zachciało mi się zostać Parysem, ale przy stole siedziało dziecko, które głupie ciotki pytają, czy kocha bardziej mamusię, czy tatusia. Czasem myślę, że warto (może za waszą radą?) poszukać innych wyjątkowych plantatorów. Ale czy ja jestem gotów żyć w patchworkowej rodzinie? ©℗
Podwórkowe dzieciństwo pokolenia X to także łatwe desery, które mamy robiły z przepisów na opakowaniach produktów spożywczych. Taki kultowy status miał we Francji deser drukowany na paczce herbatników LU – kiedyś widziałem je w Polsce, potem zniknęły, ale możemy użyć innych z kategorii petit-beurre, np. Leibniz. To jest po prostu przekładaniec z nasączonych kawą ciastek i kremu – takie podwórkowe tiramisu. Ucieramy 120 g miękkiego masła z 100 g cukru. Dodajemy żółtko, potem delikatnie wkręcamy ubite na sztywno białko. Łączymy (z grubsza, ostrożnie, krem nie musi być jednorodny) ze 100 g stopionej i wystudzonej gorzkiej czekolady. Moczymy herbatniki w wystudzonej kawie (uwaga! Raczej krócej niż biszkopty do tiramisu, trzeba zrobić parę prób). Kładziemy jedną warstwę, np. dwa rzędy po trzy, smarujemy cienko kremem, następnie ciastka i tak dalej.