Matki chłopki są w nas

W połowie jestem ze wsi. A może w trzech czwartych. Jak my wszyscy. Czytając o surowym życiu naszych babek i prababek, przyglądamy się sobie.

07.08.2023

Czyta się kilka minut

71-letnia Janina Góra rozpoczęla żniwa w czasie powodzi latem 2001 roku. Wraz z mężem nie chcieli zostawić ziemi i gospodarstwa, które były zagrożone osuwającą się ziemią. Piątkowa, powiat nowosądecki, sierpień 2001 r. / GRAŻYNA MAKARA

Wiejskie baby w naszej kulturze stanowią symbol kłótliwości, pazerności, zawiści, może jeszcze niechlujności. Reprezentują wady. Samo zło. „Goń stare baby do lasa” – radzi piosenka biesiadna.

A tymczasem okładka głośnej ostatnio książki Joanny Kuciel-Frydryszak „Chłopki” stawia w centrum starą kobietę, pochyloną pod ciężarem nosideł z wiadrami wody, a może pod ciężarem własnej pokory. Nieprzypadkowo aureolą tej świętej w wiejskiej chustce staje się tarcza słońca. Słońce jest przecież naocznym świadkiem jej codziennej pracy. Gdy pojawia się ponad horyzontem, ona już dawno jest na nogach.

– Wstawałam o trzeciej w nocy, ledwo się rozwidniło, okopałam ziemniaki, osiekałam buraki, oplewiłam proso – opowiedziała mi niegdyś pani Anna, rocznik 1925. – Trzeba było tak urządzić, żeby największą robotę dać zaraz za domem, żeby było blisko, między pracami do chałupy zajrzeć, do dzieci, a zboże się siało w polach dalej położonych. Przez te pola się biegało, żeby obiad dać dzieciom, krowy wydoić, ­świnie nakarmić. Teraz to ludzie nie wierzą, że tak było. Trzeba było z takim zapałem latać i robić.

W południe słońce obserwuje z góry, jak praca wre.

– We żniwa cienia było tyle, ile dawał snopek, gdy się go podniosło – wspominała pani Zofia, rocznik 1929. Może właśnie po to w samo południe odmawiano Anioł Pański? Żeby odetchnąć choć te trzy zdrowaśki bez schylania się?

A wieczorem? „Nogi bolą chodzić, ręce bolą robić, zachodźże słoneczko, skoro masz zachodzić” – żaliły się nieprzeliczone pokolenia wiejskich kobiet.

Słońce szło spać, a kobiety? Na samym końcu, gdy już oporządziły całą gospodarkę, obejście, gadzinę, dzieci, wreszcie męża, którego nie one sobie wybrały. „Swaty to wyrok”. Rodząc kolejne dzieci, śpiewały im kołysankę: „Lulajże mi, lulaj, bo cię cisnę w Dunaj”. Ponury żart, ukryta skarga? Nieleczona depresja?

I proste marzenia. Cisza, sen, jedzenie. Święty spokój. „W trumnie sobie odpocznę” – słowa wiecznie krzątających się starych kobiet, czekających z rezygnacją na Łaskawość, Śmierć. Jeśli dożyły do starości, zwykle były wdowami. Nieumiejącymi odpocząć. Jedyną legalną chwilą bez pracy było siedzenie w kościelnej ławce. Do ostatnich świadomych dni pielęgnowały przekonanie, że miarą wartości ich życia jest bycie potrzebną. I to przekonanie przekazywały dalej.

 

Czy to jest moje

Książka Kuciel-Frydryszak to sama prawda. Historyczna, psychologiczna i emocjonalna. „Chłopki. Opowieść o naszych babkach”. Nie powieść. Opowieść oparta na faktach. Ogromnie wciągająca.

O babkach. Ponieważ dla większości czytelników bohaterowie, których poznajemy z imienia i nazwiska, a także nieprzedstawione rzesze wiejskie, to pokolenia babek i dziadków, prababek i pradziadków. I ich babek i dziadków.

O naszych. „Na początku lat dwudziestych – pisze autorka – warstwa obszarników liczy zaledwie 100 tysięcy osób – podczas gdy chłopów w Polsce żyje 17 milionów”. Z tej liczby przetrwała przede wszystkim wieś. Potomkowie szlachty wyginęli na wojnach. Komunizm też zrobił swoje. A co z miastem? Prawdziwie mieszczańskie rodziny o polskim pochodzeniu, z ciągłością osadniczą sięgającą co najmniej kilku pokoleń, to zdecydowana mniejszość. Przedwojenni mieszkańcy miast byli w przeważającej liczbie Żydami. Po Zagładzie miasta opustoszały. Opuściły miasta także niektóre rodziny o pochodzeniu niemieckim. Ich losy przeróżnie się potoczyły. I znów, na ruiny, pustostany przybyli chłopi, chłoporobotnicy.

A zatem Polska, jaką znamy, ma przede wszystkim pochodzenie wiejskie. Jesteśmy potomkami tych, którzy przeżyli – chłopów. Oraz chłopek. Naszych babek, którym Joanna Kuciel-Frydryszak oddaje głos, rekonstruując historię wielu pokoleń. Ich przekonań, wartości, zwyczajów, od których te pokolenia wiejskie uciekały i jakie nam epigenetycznie przekazały. Dziedziczymy ich nieprzepracowane traumy. Realizujemy ich niespełnione marzenia. Zaczynamy zdawać sobie z tego sprawę. Zadawać pytania w głąb siebie, niczym w odległe od oczu ciemne dno wiejskiej studni. Czy to jest moje? Jeśli nie, czyje to jest?

I to jest właśnie tajemnica fenomenu tej znakomicie się sprzedającej książki. Ponieważ prawdopodobnie każdy z nas może tu znaleźć coś, co dobrze zna, pamięta z dzieciństwa. Z wizyty u babci czy cioci na wsi. Albo chociaż u babci koleżanki. I to nie zawsze są przyjemne wspomnienia.

Polaryzacja wrażeń i skojarzeń. Związanych z wsią, dotyczących wsi. Andrzej Bursa miał w dupie małe miasteczka. Czy ktoś ośmiela się tak pisać o wsi? Wyidealizowana miłość albo kompleksy przykryte nienawistną pogardą. Ale nie obojętność.

Bez korzeni

Na wsi toczy się większość wielkich polskich opowieści. „Żywot człowieka poczciwego”, „Pan Tadeusz”, „Chłopi”, „Nad Niemnem”, „Noce i dnie” (nie myślałam o tym, pisząc „Akuszerki”, po prostu przeze mnie przepłynęły). Odbiorcami tych opowieści byli początkowo przede wszystkim ­przedstawiciele warstw wyższych. Dla nich wieś opisana pięknym literackim językiem miała posmak egzotyczności. Nabierała uroku i szlachetności w perspektywie bezpiecznej, że mimo wszystko „człek człekowi nie dorówna”, że niemożliwe jest całkowite zatarcie się społecznych różnic. Wykształconym dzieciom chłopskim ta idealistyczna wizja także się podobała, pozwalając zaczerpnąć z tego, co we wsi najczarowniejsze czarem sentymentu, z pominięciem turpistycznych szczegółów.

Przeciwwagą dla postrzegania wsi „z góry” była potęga chłopskiej samoświadomości, zakotwiczona w ruchu ludowym i rosnąca w siłę na początku XX wieku. Dumna ze swego pochodzenia, niczym mityczny gigant, który odzyskiwał moc przy zetknięciu z Matką Ziemią. I podobny był jej los. Oderwana od korzeni, udusiła się w walce o byt. Jej przeciwnikiem nie był boski heros, lecz bezradność wobec wpędzającej w nędzę hiperinflacji. „Rachunki krzywd” z czasów procesu brzeskiego okazały się mniej dojmujące niż polityka cepeliady komunistycznego państwa i pozycja satelity w systemie monopartyjnym.

Powojenne miasta rozbudowywane na akord ulegały demograficznej ruralizacji, chociaż „dzicy zwycięzcy” natychmiast przyjmowali prymat kultury miejskiej. Miasto stało się wyznacznikiem wyższości cywilizacyjnej, dobrobytu, kultury i stylu, który obejmował wszystkie sfery życia. Charakter wykonywanej pracy, kultura masowa, urządzanie mieszkań i miastowe jedzenie, higiena, moda, nawet i miastowe imiona. Wszystko zaczynało się w mieście. Wybór miastowości wiązał się często z gorączkowym zacieraniem śladów wiejskiego pochodzenia. „Słoma z butów”, „wieśniak”, „cham” należały, i być może nadal należą, do najbardziej pogardliwych polskich obelg.

W muzeach obrazy Chełmońskiego. Szlachetne, pobudzające wyobraźnię. Ale to tylko obrazy. Tymczasem wieś to doświadczenie 5D.

Jak pachnie wieś

Pierwsze są zawsze zapachy. O tym w książkach rzadko piszą. Z wyjątkiem opisów łąk.

Zapach świeżo udojonego krowiego mleka, zapach siana, koziego sera, zboża w stodole, kurnika czy obornika rozwożonego na pola. Zapach kadzidła w wiejskim drewnianym kościele. Jabłka papierówki. Zapach kwiatów czarnego bzu, wdeptanego w drogę przez uczestników procesji. Kto raz poczuł, ten nie zapomni. Może zachwyt nad piwonią pozwoli przyjąć i zapach obornika z pokorą. Zapachy wsi uczą równowagi. Akceptacji świata takim, jakim jest. Bo niby co innego można zrobić?

Pianie kogutów o poranku i w południe. Odgłos klepania kosy. Porykiwanie krów. Przejmujące poszczekiwanie wiejskich psów, kundli wszelkiej maści, wraz z towarzyszącym temu często pobrzękiwaniem łańcuchów, którymi były przypięte do budy. Odgłosy ciągników i kombajnów. Śpiewanie rozwlekłych pieśni. Kłótnie ludzi. Ucho miastowego wychwytuje niuanse, niesłyszalne, bo oczywiste dla ludzi wychowanych na wsi. Dziś wszechobecny na wsi w lecie hałas kosiarki i zapach podpałki do grilla powodują przypływ melancholii, że dawniej wieś to była cisza. Nieprawda. Nie była.

Jeszcze bardziej przejmujący był dotyk. Upierdliwych muszych nóżek, chodzących śpiącemu po twarzy. Wrażenia bosej stopy na klepisku. Nierówny siennik z prawdziwego siana pod plecami i pierzyna wypchana prawdziwym pierzem. Wykrochmalona pościel. Kłujące ściernisko, nawet przez sandały. Wszędobylskie pokrzywy. Dotykanie pośladkami drewnianej deski wychodka. Albo lęk przed tym. Wraz z doświadczeniem zapachu, płynącego silną falą z okrągłego otworu, w który nie chcesz spoglądać. Wychodek z pająkami na ścianach i brakiem prądu. Dobrze, że chociaż okienko w kształcie serduszka.

Świat śmietany

A smaki? Podobno ulubionym smakiem Polaków jest śmietana. Lody, sos, mizeria. Po latach odejmowania śmietany od ust, aby zanieść ją na targ i sprzedać, i za to kupić buty, naftę, węgiel. Wreszcie.

No i ziemniaki. Gotowane, odsmażone, pieczone, placki ziemniaczane, w „ruskich” pierogach. Mało znam takich, co nie lubią ziemniaków.

Dla wielu to najbardziej sielankowa część wsi. Rodzinny obiad w słoneczną niedzielę, pod jabłonką. Oczekiwanie umila pobrzękiwanie pokrywek, zapach kompotu z gruszek i świeżo krojonej natki pietruszki, gotowanych ziemniaków, rosołu. Ale może nastąpić zupełnie nieoczekiwane odkrycie samotnej kurzej głowy. Albo kurzej nogi, pokracznej i obrzydliwej. Takie spotkanie ma moc przerodzenia się w koszmar dziecka z miasta. Co czują wiejskie dzieci, oswojone z widokiem kurobicia, świniobicia, krowobicia? Czy dusza mniej boli? A może dojrzewa do twardej decyzji ucieczki do krainy, gdzie mięso jest ze sklepu?

Na śniadanie biały barszcz. Dziwne, kwaśne, coś w tym pływa. Skwarki? Babcia śpiewa poranną pieśń. „Wielu snem śmierci upadli, / Co się wczora spać pokładli, / My się jeszcze obudzili, / Byśmy Cię, Boże, chwalili”. To można umrzeć, gdy się śpi? Babciu?

W połowie jestem ze wsi. A może w trzech czwartych. Równocześnie z miasta, ale głębiej – ze wsi. Chodzenie po tej ziemi sprawia, że jestem silniejsza. Czuję moje korzenie. Słyszę historie opowiadane przez babcię – mnie, najstarszej wnuczce. Opowiadane do skutku.

Jestem mostem. Niosę te historie dalej. Szukam znanej melodii w opowieściach innych starych kobiet. Szukam tej melodii w sobie. A może już znalazłam.

Utkane z wyobraźni

„Chustka chłopki to dużo więcej niż okrycie głowy” – pisze Joanna Kuciel-Frydryszak. Różne były te chustki. Paradne, znane z obrazów, filmów i muzeów. Codzienne, kolorowe i podniszczone, wiązane z tyłu. Do kościoła najpiękniejsze. Ciemne na pogrzeb, adwent, Wielki Post. Jasne na świętowanie. I te grube pledy – to też chusty. Kraciaste, pasiaste, na plecy w zimie i lecie, chroniły przed deszczem, przywiązywały dzieciaka, a gdy trzeba było, służyły jako tobołek. Wieś jest sumą wielu doznań. Pamiętam zapach starej szafy i dotyk poukładanych w niej chustek tybetek. Każda miała inny wzór, a wszystkie niezwykłe, baśniowe. Nadal mam te chusty. I ta jedna, gładka czarna po przekątnej, a po drugiej stronie haftowana w kwiaty przez jadownickie hafciarki, siostry Albinę i Adelę Kusiak, co to się uczyły wyszywać w Krakowie i kołnierzyki zamawiała u nich Rozalia Celakówna, a potem wyszywały obrusy i kapy na ołtarze.

Ta jedna chustka – inspiracja do okładki „Akuszerek”. Gdyby jej nie było, gdyby nie było tych wszystkich pytań do babci, czy powstałaby ta książka, utkana z wyobraźni nakarmionej wcześniej wsią? Opowieści starych kobiet i melodia ich języka tworzą przestrzeń prawdopodobieństwa dla wyobraźni. Czytelnicy tę przestrzeń prawdopodobieństwa potwierdzają. W ciągu minionego roku usłyszałam tak wiele prawdziwych historii i tęsknoty do przyjęcia swego wiejskiego dziedzictwa. Poszukiwania korzeni – tożsamości wiejskiej.

Kto poszukuje? Ludzie gotowi stanąć w prawdzie, czym ta wieś-matecznik była dla ich przodków.

Kobieta w roli

Czytając o surowym życiu naszych babek i prababek, przyglądamy się sobie, naszym potrzebom, nawykom i upodobaniom, z których część została ukształtowana tam właśnie.

Na przykład: narzekanie. Ile pokoleń po ustaniu pańszczyzny zdecydujemy się zrezygnować z nawykowo przyjmowanej roli ofiary? Z niewolniczej filozofii bezradności?

Bierność wobec przemocy. Zwłaszcza tej domowej. Była ona niegdyś powszechnym losem kobiet wydawanych za mąż za mężczyznę z morgami. Wszelako jesteśmy już gdzieś indziej.

Ocenianie i przejmowanie się oceną. Kuciel-Frydryszak pisze: „System, kultura, nazwijmy ją patriarchalną, katolicką lub wiejską, zaprogramowuje kobietę do odgrywania schematycznych ról, tłumiąc w niej poczucie prawdziwej bliskości i solidarności z własnym dzieckiem, pozbawiając instynktu chronienia i wspierania go. Kobieta – produkt tej kultury – nie zadaje sobie pytania, czy jest dobrą matką w ocenie swojego dziecka, lecz czy jest nią w oczach męża, księdza czy innych członków starszyzny plemiennej”.

Naprawdę nadal to robimy. Czym jest bowiem większe zaufanie do osób oceniających nasze dziecko niż do naszego własnego dziecka? Ta historia nie zaczyna się w instytucjach edukacyjnych, lecz dużo wcześniej, na etapie obdarzania większą uwagą zewnętrznych autorytetów rozmaitej proweniencji. Dziecko nie rodzi się manipulujące. Chce być wysłuchane, chce być blisko i wystarczy za tym podążać. Uczy się nieszczerości od nas, gdy jesteśmy nieszczerzy wobec siebie samych.

Matki chłopki

Autorka „Chłopek” wielokrotnie podkreśla, że wiejskie kobiety były zimne dla swoich dzieci. Robiły, co trzeba, ale nie przytulały, nie chwaliły. Dlaczego? Bo to były dzieci tych niechcianych mężów? Aby nie „zapeszać”, oszukać przeznaczenie, zabierające znaczną część dzieci w pierwszych tygodniach, miesiącach, latach? Nie przywiązywać się, aby jakoś przetrwać możliwe straty? Da się tak? Autorka podkreśla, że wyrazem miłości nie była bliskość emocjonalna, lecz karmienie bliskich. A ponieważ wreszcie nie brakuje nam jedzenia, to jako populacja jesteśmy przekarmieni. I nadal głodni bliskości.

Nierealne oczekiwania. Że tam, gdzie nas nie ma, trawa jest bardziej zielona. Marzenia setek „zbędnych” na wsi dziewcząt o „wyrwaniu się z domu”, o lepszym losie w bogatszej gospodarce, może w mieście, może za granicą. Aspiracje do bycia „panią”. Rachunek za spełnione w ten sposób marzenia bywał bardzo wysoki.

Pęd do wyrwania się ze wsi wiązał się z dążeniem do wykształcenia, stanowiącego rodzaj biletu do lepszego świata. A także niekiedy z głodem wiedzy. Ojcowie jako szefowie rodzinnych firm często uważali, że „kiedy dziecko idzie do szkoły, rodzina traci pracownika w gospodarstwie”. O wykształcenie dzieci wbrew stereotypom starały się raczej chłopki. „Najczęściej to matki organizują dziecku wszystko, co potrzeba do szkoły. Z nabiału, który sprzedają, lnu, który wysieją, jajek, które zaniosą na targ, starają się uciułać, żeby było na tabliczkę, rysik, zeszyt, ubrania, buty. Gdy się nie uda (…), oddają dziecku własne buty”. Tylko że ten bilet do lepszego świata to często one way ticket
. Ono nie wróci, nie poda szklanki wody na starość, będzie się może wstydzić za matkę, jej wygląd, mentalność i zwyczaje. Zawzięta miłość matek wiązała się z koniecznością rezygnacji z dziecka. Te dramaty także są zapisane w naszym DNA.

Syndrom Boryny

Dawniej niewdzięczna starość zaczynała się wcześniej. Przynosiła zmarszczki, siwe włosy, nieutulony żal ­bezzębności i coś jeszcze, coś w zamian. Prawo do bycia autorytetem w świecie, gdzie młody jeszcze nie wie nic, nie ma prawa się wypowiadać, podejmować decyzji. One wprawdzie należały do dojrzałych mężczyzn, głów rodzin, ale to te pogarbione kobiety w niepranych spódnicach tworzyły wszystkowiedzący grecki chór. Bez ich komentarzy, nauk moralnych podszytych lękiem o nowe pokolenia, nie działo się na wsi nic.

Syndrom Boryny. Nieumiejętność odpuszczenia kontroli nad otoczeniem. Niemożność przyjmowania innego punktu widzenia bez poczucia, że jest on zarazem krytyką naszych wyborów. Ale tu nie ośmieliłabym się powiedzieć, że jest to wyłącznie domena wsi.

Można uznać w nas to wiejskie dziedzictwo odpowiedzialności za przyszłość, dążące do wszystkowiedzy, z ambicją do posiadania jedynej słusznej racji. Uznać i wypuścić. Ta droga mogła być dobra przez wiele pokoleń. Teraz możemy sobie pozwolić na lżejsze podejście. Świat zmienia się bardzo szybko. Czy nasze doświadczenie jest-będzie w ogóle przydatne dla tych, co przyjdą po nas? Może naszym zadaniem jest odpuścić odziedziczony po przodkach nawyk harowaczki? I ten podskórny lęk, że nieróbstwo oznacza bycie zbędnym dla rodziny i społeczności? Zainwestować w uważność na siebie? Przepracować pokoleniowe traumy i uwolnić nie nasze marzenia? Pozwolić sobie czasem odpocząć – tu i teraz, nie w trumnie?

Uznać dziedzictwo wsi z wdzięcznością za wszystko, co nas ukształtowało i co niesiemy dalej. Na przykład głębokie przekonanie o świętości chleba. O grzechu marnowania jedzenia. Czasami przybierało ono karykaturalne wymiary, jak w „Konopielce” Redlińskiego, gdy usmażone przez nauczycielkę kotlety stają się dla wiejskiej rodziny symbolem marnotrawstwa, bo przecież na okrawkach z tego mięsa można było jeszcze przez długi czas gotować kaszę i kapustę. Ale w naszym obecnym świecie możemy wdrożyć to dziedzictwo dla naszego przyszłego świata. Kupować mniej. Marnować mniej. Wcale.

Poradzimy sobie

Ciekawe rzeczy przed nami. Czekamy na film „Chłopi” w reżyserii Doroty Kobieli i Hugh Welchmana. W roku 2024 będzie setna rocznica przyznania Reymontowi literackiej Nagrody Nobla za „Chłopów”. Rok ten został też ustanowiony Rokiem Witosa, i nikt w Sejmie nie był przeciw. Ale nie róbmy z tego wszystkiego szopki, cepeliady i jasełek.

Kiedy owijam się kraciastym pledem albo na nim prasuję, czuję połączenie z moim dziedzictwem. Czasami noszę chustkę. Jest czymś więcej niż nakryciem głowy. Ziemniaki i śmietana to moje smaki. Wegetarianizm jest łatwy, gdy się pamięta, że tyle pokoleń przede mną praktycznie nie jadało mięsa i żyło, pracowało, miało siłę. Najbardziej jestem wdzięczna moim przodkom ze wsi za wytrzymałość, w każdym sensie. Za skupianie się na rozwiązywaniu problemów. „Kobiety po doświadczeniach pierwszej wojny światowej, gdy wiele z nich w gospodarstwach zastępowało mężczyzn, wiedzą, że potrafią poradzić sobie same (…) one się zawsze poczuwają, że jeśli czegoś nie potrafią, to się nauczą” (Joanna Kuciel-Frydryszak). Dziękuję za to.©

Autorka jest pisarką. Badaczka historii lokalnej, doula, archeolożka i nauczycielka. Wydała w 2022 r. bestsellerowe „Akuszerki” (nominacje do Nagrody Nike, Nagrody Literackiej im. Witolda Gombrowicza i Nagrody Literackiej Unii Europejskiej) – powieść o kobietach przyjmujących porody w XIX-wiecznej i XX-wiecznej Małopolsce.

 

Książka Joanny Kuciel-Frydryszak, CHŁOPKI. OPOWIEŚĆ O NASZYCH BABKACH,
ukazała się nakładem wydawnictwa Marginesy.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 33/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Matki chłopki