Komu przeszkadza Barbara Engelking

Manipulacje rządowej propagandy, groźba medialnego wykorzystania, obsesja liczb, załatwianie historią współczesnych sporów… Na badaczy Zagłady czyhają same pułapki.

06.05.2023

Czyta się kilka minut

Barbara Engelking, w towarzystwie o. Tomasza Dostatniego i drugiego z laureatów, ks. Tomáša Halíka podczas gali wręczenia Medalu św. Jerzego, Kraków, 23 listopada 2019 r. / BARTOSZ SIEDLIK DLA „TP”
Barbara Engelking, w towarzystwie o. Tomasza Dostatniego i drugiego z laureatów, ks. Tomáša Halíka podczas gali wręczenia Medalu św. Jerzego, Kraków, 23 listopada 2019 r. / BARTOSZ SIEDLIK DLA „TP”

Zostatniej burzy wokół rocznicy powstania w getcie, wywiadu Barbary Engelking w TVN 24, a potem ataku rządzących na jej słowa, wyprowadzić można ponury wniosek: badań nad Zagładą w dzisiejszej Polsce nie da się prowadzić. Z wielu powodów – nie tylko toczącej się w naszym kraju plemiennej wojny.

Efekt mrożący

Kiedy jesteś np. młodym naukowcem i widzisz, jak Mateusz Morawiecki pisze o „skandalicznych słowach, które nie mają nic wspólnego z rzetelną wiedzą historyczną”, kiedy słyszysz, że „jako premier, historyk, a przede wszystkim Polak” czuje się zobowiązany, żeby z nimi polemizować, kiedy masz w pamięci tyle wcześniejszych awantur wywołanych przez książki Jana Tomasza Grossa, a później publikacje Centrum Badań nad Zagładą Żydów, kiedy nie zapomniałeś jeszcze o próbie wprowadzenia do ustawy o IPN poprawki, którą nie bez powodu nazwano „lex Gross” (każdemu, „kto publicznie i wbrew faktom przypisuje polskiemu narodowi lub państwu polskiemu odpowiedzialność lub współodpowiedzialność za zbrodnie popełnione przez III Rzeszę Niemiecką”, miała grozić grzywna lub pozbawienie wolności do lat trzech), musisz zdawać sobie sprawę z istnienia tzw. efektu mrożącego.


Barbara ENGELKING: Studiując Zagładę, dowiedziałam się, że zło jest silniejsze od dobra. I że nie ma sposobu, żeby odmienić przeszłość; że zło, które się stało, jest nieodwracalne i zawsze wygrywa >>>>


Badając Zagładę kariery naukowej nie zrobisz. Ministerialnych grantów nie otrzymasz. Punktów za artykuł opublikowany w jedynym czasopiśmie zajmującym się tematem również się nie spodziewaj – rocznik „Zagłada Żydów”, pozbawiony oczywiście resortowych dotacji, w wykazie czasopism punktowanych przez Ministerstwo Edukacji i Nauki za czasów rządów PiS otrzymuje najniższe możliwe oceny.

Zatrudnienia w państwowej instytucji też nie dostaniesz, no chyba że zechcesz udowadniać ustaloną z góry tezę, np. w ramach finansowanych przez Narodowy Program Rozwoju Humanistyki, „zakrojonych na szeroką skalę badań – gmina po gminie – zaangażowania społeczeństwa polskiego w pomoc Żydom”, że zacytuję ministra Czarnka. Jeśli dotąd w takiej instytucji pracowałeś, zapewne z niej wylecisz, jak Adam Puławski z lubelskiego oddziału IPN, który już kilka lat temu usłyszał, że badania nad Zagładą i relacjami polsko-żydowskimi, owszem, może kontynuować, ale z nową narracją, tak by nie pokazywać Polaków w złym świetle, a potem został skierowany do wklepywania nazwisk w bazę danych Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu.

Jeśli już pracujesz w placówce teoretycznie od władzy niezależnej, na willę z programu rządowego nie licz, nadal będziesz się gnieździć w maleńkim pokoju w warszawskim Pałacu Staszica. O ile i z niego cię w przyszłości nie wyrzucą: po występie Barbary Engelking w „Kropce nad i” minister Czarnek zastrzegał wprawdzie, że nie zamierza wpływać na politykę kadrową Instytutu Filozofii i Socjologii PAN (którego częścią jest Centrum Badań nad Zagładą Żydów, mieszczące się właśnie w Pałacu Staszica), ale zrewiduje dotyczące go decyzje budżetowe, bo nie będzie „finansował na większą skalę instytutu, który utrzymuje ludzi, którzy obrażają Polaków”.

No i nie daj Bóg, że w trakcie swoich badań popełnisz błąd, np. w monumentalnym, przez lata powstającym dziele, na tysiącach stron i wśród setek ­nazwisk zdarzy ci się pomylić dwie osoby o tym samym imieniu i nazwisku żyjące w tej samej wsi. Wtedy nie wystarczy sprostowanie – musisz się liczyć, jak redaktorzy „Dalej jest noc” Barbara Engelking i Jan Grabowski, z wielomiesięcznym procesem, w którym stronę pokrzywdzoną wspierać będzie sponsorowana przez rządzących tzw. Reduta Dobrego Imienia. Po publikacji takiej książki powinieneś się zresztą spodziewać także tego, że IPN oddeleguje do jej lektury grono osób mających wyszperać w niej każdą nieścisłość i podważyć każdą interpretację. Pytanie, czy możesz to uznać za normalną w warunkach akademickich krytykę czy raczej za polowanie z nagonką, wydaje się retoryczne.

„Zanim jakiś historyk, zwłaszcza mniej znany czy zaczynający dopiero drogę naukową, zdecyduje się badać trudne fragmenty naszej przeszłości, zastanowi się trzy razy” – podsumowywał kwestię tzw. efektu mrożącego prof. Dariusz Stola w rozmowie z „Kulturą Liberalną”.

Smutek historii

W dodatku za takie badania zapłacisz wysoką cenę emocjonalną. Zajmująca się Zagładą od końca lat 80. XX w. (przygotowując się do doktoratu z psychologii, zaczęła rozmawiać z Ocalałymi) Barbara Engelking wyznała w rozmowie z „Tygodnikiem”, że zdarzyło jej się rozpłakać w trakcie wykładu – czytała wtedy studentom fragment relacji, w której opisano upokorzenie ofiar Zagłady. Dorocie Wodeckiej opowiedziała z kolei, że nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo jej prace wpłyną na życie rodziny: „Byłam naiwna, gdy wydawało mi się, że chronię swoje dzieci i nie zarażam ich smutkiem historii, których wysłuchuję. Kiedy były już w liceum, opowiedziały mi, jak w dzieciństwie bawiły się z kolegami w przywiązywanie do drzewa i wypisywanie sobie na ramieniu numerów obozowych”.

W rozmowach z historykami Holokaustu powracają kwestie znane badaczom innych ludobójstw, czy w ogóle zbrodni: depresji, przewlekłego stresu, fizjologicznych wręcz reakcji. „Przed snem, gdy tylko zamykałem oczy, to wszystko widziałem – opowiadał w rozmowie z radiem Tok FM wspomniany Adam Puławski. – I w pewnym momencie organizm zaczął się przed tym bronić, dlatego odrzuciłem czytanie dokumentów w domu. Ale tak naprawdę nie da się tego wyrzucić z głowy. Np. jak idę ulicą i widzę stary rower, to od razu mam skojarzenia związane z wojną, zastanawiam się, czy chłopak, który ten rower prowadzi, w czasie wojny dałby sobie radę np. jako Żyd ukrywający się po stronie aryjskiej”.

Jest i inna kwestia. „Boję się banalizacji. Skończyłem właśnie z moim izraelskim kolegą książkę o powstaniu w getcie i czuję niepokój, czy w szczegółowych analizach źródłowych nie gubię czegoś zupełnie w tamtej historii podstawowego – mówił mi kiedyś Dariusz Libionka na marginesie prac nad rozprawą „Bohaterowie, hochsztaplerzy, opisywacze”. – Czy to nie jest zabawa profesjonalisty, który owszem: wie, jak korzystać ze źródeł, sprawnie nimi żongluje, uprawia radykalną dekonstrukcję, a wymyka mu się ludzkie cierpienie”.

Osobny problem to mechanizm obronny kogoś, kto nieustannie konfrontowany z opowieściami o bólu i okrucieństwie zwyczajnie stara się zneutralizować ich siłę. Istnieje taki moment, w którym twarze składających relacje bledną, losy ludzkie zamieniają się w liczby i trzeba na jakiś czas dać sobie spokój, jeśli to możliwe.

Rzecz w tym, że zwykle to niemożliwe. „Po kilkunastu latach ciągle natrafiam na czyjąś historię, relację czy nawet jedno zdanie, które mnie zatrzymuje, zmusza do refleksji, czasem nie pozwala zasnąć” – mówiła Barbara Engelking w rozmowie z „Tygodnikiem” w 2005 r. Nic się od tamtej pory nie zmieniło, może poza tym, że tego, co „osadza się na duszy w postaci kolejnego pokładu smutku”, jest dużo więcej.

Promowanie na martyrologii

Zacząłem od tego, że prowadząc badania nad Zagładą można się stać obiektem ataku. Co gorsza: hasło do niego może dać przywódca polskiego państwa. W korespondencji między szefem rządu a jego wpływowymi doradcami, ujawnianej przez ostatnie lata na portalu Poufna Rozmowa, mowa o „wrogach Polski”, „przedstawicielach pedagogiki wstydu, którzy chcą skompromitować naszą historię, a w konsekwencji tożsamość”, i o kimś, kto prezentuje „wręcz obsesyjną nienawiść do Polaków” – wszystkie cytaty pochodzą z maili Bronisława Wildsteina do Mateusza Morawieckiego, odsłaniających również strategiczne plany realizowane w trakcie 80. rocznicy powstania w getcie.


Michał OKOŃSKI: Barbarze Engelking nie chodzi o nasze samopoczucie. Nie chodzi też o „wizerunek Polski”. Chodzi o empatię wobec tych, którzy zginęli. O otwartą postawę wobec ich cierpienia. I mówienie o nim tak, by ludzie byli zawsze ważniejsi od liczb >>>>


„Polską martyrologię należałoby wypromować na żydowskiej i jest to możliwe” – zachęcał Wildstein Morawieckiego, więc 19 kwietnia 2023 r. prezydent Niemiec otrzymał w Warszawie raport z listą polskich strat wojennych (nawiasem mówiąc, zawierającą również miejscowości, w których obywatele II RP żydowskiego pochodzenia byli mordowani i torturowani przez polskich sąsiadów). Jak to podsumował Michał Bilewicz: „Gdyby ktoś wiedzę o polskiej historii czerpał z rządowych kont na Twitterze, mógłby odnieść wrażenie, że 19 kwietnia obchodzimy na pamiątkę masowego zrywu Polaków ratujących Żydów”.

Zauważmy na marginesie: Wildstein, oprócz frontalnego ataku na Centrum Badań nad Zagładą Żydów, konkludował w mailu do Morawieckiego, że „ŻIH, Muzeum Polin są niewiele lepsze” i że „należałoby zanalizować ich status i możliwości stopniowego wprowadzania do nich innych ludzi”. Od tamtej pory Dariusz Stola – mimo wygranego konkursu – nie otrzymał od ministra kultury powołania na kolejną kadencję dyrektorską w Muzeum POLIN, a z kolei dyrektorką ŻIH została Monika Krawczyk, mianowana wbrew rekomendacji Rady Programowej oraz Stowarzyszenia ŻIH.

Obrażanie Polaków

Ale jest i druga strona, związana z wykorzystaniem odkryć badaczy Zagłady i przykrajaniem ich do topornych medialnych tez.

Jeśli ktoś spędzał długie miesiące w archiwach i dzielił się swoimi odkryciami z garstką tych samych co zawsze kilkunastu uczestników seminariów, w końcu zaś opublikował swoją książkę – żeby było jasne: w śladowym nakładzie – może, owszem, liczyć na omówienia i wywiady w dwóch wysokonakładowych tygodnikach oraz jednym dzienniku, ale zapowiadające je okładki typu „Jak Polacy dobijali Żydów” z pewnością nie ułatwią spokojnej rozmowy o jego pracy (opowiadała mi jedna z osób będących współautorami „Dalej jest noc”, że na widok „Newsweeka” z tym hasłem klęła z bezsilnej wściekłości).

Jeśli zaś przyjmie zaproszenie do rozmowy w programie Moniki Olejnik, związane z nim wymagania szybkiego wywiadu (albo, inaczej mówiąc, kaskada pytań prowadzącej) uniemożliwią mu wyklarowanie kwestii tak delikatnych jak te, którymi się zajmuje. Efekt? Kanonada rządowej propagandy, później zaś wielogodzinne usuwanie ze skrzynki mailowej antysemickich obelg.

Najlepszym przykładem wykorzystania, jakie grozi badaczowi, jest fragment dawnej rozmowy Olejnik z Engelking. Kiedy wpisze się w wyszukiwarkę nazwisko tej ostatniej, jednym z pierwszych cytatów, na jaki się natrafi, jest ten, który rzekomo ma opisywać różnicę między śmiercią Polaka a śmiercią Żyda w czasie okupacji niemieckiej, a który tak naprawdę dotyczy spojrzenia na żydowską śmierć. Spojrzenia ofiar i ludzi przyczyniających się do tej śmierci, a będących naszymi rodakami.

Szefowa Centrum Badań nad Zagładą Żydów mówiła wtedy tak: „Myślę, że oni już nie byli ludźmi w oczach tych, którzy ich wydawali, którzy ich łapali, którzy ich więzili, związywali im ręce, zawozili ich na posterunek. Myślę, że to jest jakiś problem, właśnie ten brak szacunku, pogarda, która ich otaczała, osamotnienie, że to było zderzenie się zupełnie różnych płaszczyzn, że ta śmierć żydowska wynikała również z takiej całkowitej niemożności porozumienia, dla Polaków to była po prostu kwestia biologiczna, naturalna – śmierć jak śmierć, a dla Żydów to była tragedia, to było dramatyczne doświadczenie, to była metafizyka, to było spotkanie z Najwyższym, czy nie wiem, w jaki sposób oni przeżywali tą śmierć”.

Większość prawicowych mediów z przytoczonej wypowiedzi wybija tylko ten fragment: „Dla Polaków to była po prostu kwestia biologiczna, naturalna – śmierć jak śmierć, a dla Żydów to była tragedia, to było dramatyczne doświadczenie, to była metafizyka, to było spotkanie z Najwyższym”. Przyznajmy, że tak zmanipulowany (przecież nie Polaków mordowanych przez okupanta zestawiała tu z Żydami Engelking!), brzmi kuriozalnie. Tyle że jest efektem cynicznego zabiegu, służącego unieważnieniu nieprzyjemnej prawdy o polskich „pomocnikach śmierci”.

Klonowanie Sprawiedliwych

„Zajmowanie się materią historyczną, gdzie w grę wchodzi ocena ludzkich zachowań w sytuacjach skrajnych (obojętne, czy dotyczy to relacji polsko-żydowskich, czy innego tematu dotykającego spraw życia, śmierci, a także godności ludzkiej), nakłada szczególną odpowiedzialność za słowa” – pisał kiedyś w „Tygodniku” Wojciech Pięciak, komentując wspomniany już proces Barbary Engelking i Jana Grabowskiego. O tym problemie trzeba pamiętać, kiedy pod ogniem ataków pojawia się pokusa radykalizacji.

Stale słysząc pod swoim adresem obelgi i groźby karalne, mając do czynienia z takimi manipulacjami jak powyższa, zasiadając na ławie oskarżonych, można bowiem w końcu przestać empatyzować z ludźmi, którym trudno przyswoić sobie trudną opowieść o przeszłości – zaczyna się w nich widzieć tych samych anty­semitów, którzy pod murem getta wołali z satysfakcją, że „Żydki się smażą”, a którzy nie są bynajmniej wymysłem badaczy z Pałacu Staszica.

Efektem może być wówczas przenoszenie standardów emocjonalnej wymiany na portalu społecznościowym do dyskursu naukowego, a czasami błąd, z którego trudno się wycofać. Coś takiego stało się, mam wrażenie, udziałem Jana Grabowskiego (skądinąd autora pionierskich prac, bez których nasza wiedza o Zagładzie byłaby skromniejsza), który od lat powtarza swoją tyleż niedającą się obronić, co rozpowszechnianą przez światowe media tezę o dwustu tysiącach Żydów, którzy stracili życie za sprawą Polaków. Zapewne fala agresji, z jaką się spotyka autor „Judenjagd”, nie ułatwia mu przyznania, że powołując się na dawne szacunki Szymona Datnera zwyczajnie się zagalopował, ale skutki są opłakane.


LIST DO REDAKCJI | Autor „Judenjagd” polemizuje z „Tygodnikiem”

PROF. JAN GRABOWSKI: 200 TYS. ŻYDÓW ZABITYCH ZA SPRAWĄ POLAKÓW – MOŻE TO WRĘCZ OSTROŻNE SZACUNKI >>>>


 

Żeby było jasne: fakt, że tych, którzy zginęli za sprawą Polaków, było kilka razy mniej, najpewniej kilkadziesiąt tysięcy, nie czyni każdego z przypadków takiej śmierci mniej straszliwym, a naszej powinności wobec niego mniej istotną. Podobnie zresztą jest z powinnością wobec Polaków pomagających Żydom: mnożąc ich przypadki ponad miarę, „klonując Sprawiedliwych”, jak pozwoliłem sobie kiedyś napisać, rządzący naszym krajem tak naprawdę sprzeniewierzają się ich pamięci.

„W okupowanej Warszawie dużo łatwiej było znaleźć miejsce w salonie, gdzie by pod dywanem został ukryty duży czołg, niżby znalazło się miejsce dla jednego małego dziecka żydowskiego” – mówiła Irena Sendlerowa. Trudno się dziwić: heroizm nie jest normą społeczną. „Naturalnym odruchem każdego z nas jest cofnięcie ręki, kiedy znajdzie się w pobliżu płomienia – pisał o tym Jacek Leociak. – Ci, którzy odważyli się pomagać Żydom, narażając życie swoje i bliskich, potrafili trzymać rękę w płomieniu i nie cofać jej”.

Przeklęte liczby

Spór o liczby – Żydów, którzy zginęli z rąk Polaków, Polaków, którzy narażając własne życie pomagali Żydom – należy w tej historii do najbardziej przeklętych. Zwłaszcza że dziennikarze pytają głównie o nie. To jedna z największych pułapek czekających na badacza Zagłady. Nie wiedzieć kiedy, wciągnięty w medialny wir, może zamiast mozolnego opisywania dziesiątek i setek historii – zacząć je uogólniać.

Mój podstawowy problem z ostatnim wywiadem Moniki Olejnik z Barbarą Engelking polega na tym, że choć rozumiem każde zdanie, a co więcej: każde zdanie uważam za solidnie osadzone w wiedzy historycznej, to na takim poziomie ogólności („Żydzi się nieprawdopodobnie rozczarowali co do Polaków w czasie wojny”; „Polacy mieli potencjał, by stać się sojusznikami Żydów” itd.) uważam je również za łatwe do zneutralizowania i odrzucenia. Nawet jeśli zostały jasno przez samą Engelking umotywowane, bynajmniej nie obsesyjną nienawiścią do rodaków, a właśnie poczuciem przynależności narodowej. „Polacy nie są ani lepsi, ani gorsi od innych – mówiła – ale ponieważ ja jestem Polką, dla mnie te problemy [czytaj: reakcji naszych przodków na Zagładę – MO] są o wiele bliższe”. W audycji dotyczącej zasadniczo losu cywilów, którym poświęcono otwartą w Muzeum ­POLIN wystawę „Wokół nas morze ognia”, mowa była oczywiście także o Polakach ratujących Żydów i o karze śmierci grożącej za taką z rąk niemieckiego okupanta.


Michał OKOŃSKI: Jeśli przypadki pomagania Żydom podczas niemieckiej okupacji zamieniamy w zjawisko masowe, a bohaterskie jednostki klonujemy, czyniąc z nich setki tysięcy, nie tylko fałszujemy rzeczywistość – sprzeniewierzamy się pamięci Sprawiedliwych.


O ileż trudniej zneutralizować i odrzucić zdania, które autorka książki „Jest taki piękny słoneczny dzień...” wypowiedziała kiedyś podczas długiej rozmowy dla „Tygodnika”: „W każdym kraju na świecie podczas wojny ludzie ulegają demoralizacji. Czy jest to doświadczenie powszechne, w tym sensie, że demoralizacji ulega zwykle tyle a tyle procent społeczeństwa? Tego nie wiemy. Czy musimy? Czy liczby i proporcje są najważniejsze? Czy cierpienie traci swą moc, jeśli doświadcza go tylko jedna, jedyna osoba na świecie?”.

Nie chciałbym, aby ktoś pomyślał, że piszę to łatwo albo że pouczam. Zwłaszcza że zdaję sobie sprawę, iż wśród dramatycznych kosztów, jakie trzeba płacić za badania nad Zagładą, jest także cena utraty przyjaźni i rozbicia środowiska. Tajemnicą poliszynela jest przecież, że w zespole Centrum Badań nad Zagładą Żydów doszło do podziału: Jan Grabowski przestał być jego członkiem, a choć większość pozostałych nie zgadza się z wieloma wystąpieniami publicznymi dawnego kolegi, solidarnie milczy w obliczu walca rządowej propagandy.

Brak Żydów

Nie sposób oczywiście nie postawić pytania, dlaczego badania nad Zagładą budzą wciąż tyle emocji. Jacek Leociak wspomina w tym kontekście o lęku, że konfrontacja z prawdą historyczną doprowadzi do zawalenia się całej koncepcji naszej obecności w świecie. „Łatwiej konsumować historię narodu uciemiężonego, bohaterskiego, bo z tego są same pozytywy. Łatwiej mówić: »Nie denerwujcie się, Polacy mogą być z siebie dumni«, niż przyznać, że wśród nas było niemało takich, których działania – chcąc nie chcąc – wspierały straszliwe dzieło Zagłady” – mówił mi przy okazji dyskusji nad „Złotymi żniwami” Grossa, bagatela, w 2011 r. Brzmi to, przyznajmy, jak opis obecnej strategii obozu PiS.

„Nasza narodowa tożsamość jest bardzo mocno zanurzona w przeszłości, niemal w niej zaklęta” – dopowiadała w jednej z rozmów Barbara Engelking, są więc i tacy, którzy w nieprzepracowanych traumach sprzed dekad szukają klucza do współczesności. Symbolem może tu być Andrzej Leder i jego brutalna obserwacja, że powojenne wejście w „przygodę z nowoczesnością” odbywało się po żydowskim trupie. „Sądzę – pisał w „Prześnionej rewolucji” – że nieuświadomione i wypierane poczucie winy, związane z wieloma momentami historii 1939-1945, w istotny sposób warunkuje głęboką niepewność siebie i brak zaufania do innych, charakterystyczne dla Polaków”.

Ale są i tacy, który do sprawy podchodzą pragmatycznie, uważają, że pisanie prawdy na temat postaw Polaków wobec Zagłady osłabia naszą pozycję w świecie, bo – jak to ujął kiedyś Dariusz Gawin – wspólnotę dumy przekształca we wspólnotę wstydu. Choć mogłoby się wydawać, że wspólnota bardziej świadoma siebie staje się dojrzalsza, a w związku z tym właśnie silniejsza.

Nie chcę jednak zamieniać tego tekstu w stanowisko w bieżącym sporze politycznym. To w trakcie jednej z rozmów z Barbarą Engelking uświadomiłem sobie przecież coś, co było uderzające także 19 kwietnia 2023 r.: w naszych dyskusjach o Zagładzie mówimy niemal wyłącznie o Polakach. Z horyzontu nikną nam nie tylko niemieccy sprawcy, ale przede wszystkim żydowskie ofiary. Książka „Dalej jest noc”, choć naturalnie niewolna od błędów, również była przede wszystkim o nich: o ludziach, którzy w trzeciej fazie Zagłady, już po likwidacji gett, z odwagą i determinacją walczyli o życie swoje i swoich najbliższych.

Kiedy „Tygodnik Powszechny” przyznawał jej Medal św. Jerzego, podkreślaliśmy właśnie to: Barbarze Engelking nie chodzi o nasze samopoczucie i o „wizerunek Polski”. Chodzi o empatię wobec tych, którzy zginęli. O otwartą postawę wobec ich cierpienia. I mówienie o nim tak, by ludzie byli ważniejsi od liczb.

„Kiedyś przez dwa lata czytałam w Bibliotece Narodowej ukazującą się w getcie oficjalną »Gazetę Żydowską« – opowiadała mi przed laty, a jej krytykom proponuję eksperyment poświęcenia dwóch lat podobnej czynności. – Trafiałam także na numery nierozcięte, co znaczy, że nikt przede mną nie miał ich w ręku. »Gazeta« podawała setki nazwisk ludzi, którzy zmienili adres i nie można było doręczyć im poczty. Ja te nazwiska pieczołowicie przepisywałam. Stałam się ich depozytariuszką, przez chwilę choćby żyli w mojej pamięci – może wyłącznie w mojej – Rywka Margines, Chana Szafran, Fajga Maślak, Abraham Ozdoba czy Szmul Słupnik”.

To właściwie upiorne, że dzisiejsze polsko-polskie spory toczą się tak, jakby tych ludzi, mających swoje imiona, życiorysy i twarze, nigdy nie było.

Popiół na sercu

A może sedno problemu leży zupełnie gdzie indziej? I nie chodzi nawet o zarzut postawiony 13 lat temu przez Tomasza Łubieńskiego, który na łamach „Gazety Wyborczej” napisał, że „Gross oraz autorzy, których zainspirował, ulegają, może nie zdając sobie z tego sprawy, nieuchronnemu podtruciu toksycznym materiałem, z jakim mają do czynienia”. „My naprawdę nie ekscytujemy się złem, okrucieństwem, podłością – odpowiadał mu przecież Leociak. – Pisanie książek jest sposobem na radzenie sobie z bezradnością wobec zła, która – proszę mi wierzyć, Panie Tomaszu – jest dla nas bolesnym doświadczeniem. Dlaczego to robimy? Ponieważ, jak pisał Elias Canetti w »Grze oczu«: »Powinno się wiedzieć, do czego byli zdolni nasi bezpośredni przodkowie, a nie tylko, co im się przydarzyło. Powinno się wiedzieć, do czego człowiek sam jest zdolny«”.

Kluczowe w powyższym cytacie wydaje mi się słowo „bezradność”. Zagłada – mówiła Barbara Engelking, odbierając Medal św. Jerzego – obrasta znaczeniami, interpretacjami, czasem banałami. „Poszukujemy sensu w tym, co się wydarzyło, tylko po to, żeby odkryć, że nie ma w tym żadnego sensu”.

Może badań nad Zagładą nie da się w dzisiejszej Polsce prowadzić, bo wobec Zagłady jest się bezradnym. „W tym samodzielnie istniejącym cierpieniu najtrudniejszy do zaakceptowania jest fakt, że okazuje się ono całkowicie bezużyteczne, że ten ból, bezcelowy i absurdalny, nie ma żadnego znaczenia” – mówiła dalej Engelking. I jeszcze, że studiując Zagładę, dowiedziała się, że zło jest silniejsze od dobra.

Zastanawiam się czasem, dlaczego to właśnie ona ze wszystkich zajmujących się Zagładą jest najsilniej atakowana. Przyznam, że zwykle znajduję proste odpowiedzi: jest zwyczajnie pod ręką, w Warszawie, na czele łatwo definiowalnej instytucji, w odróżnieniu od mieszkających na drugiej półkuli Grabowskiego i Grossa. Czasami myślę też, że w kobietę uderzyć łatwiej. Ale przychodzi mi również do głowy, że jej postawa musi być dla wszystkich stron sporu największym wyzwaniem.

Z ust Barbary Engelking, jeśli nie będzie poganiana przez telewizyjną dziennikarkę, usłyszymy przecież, że do badania Zagłady potrzebna jest cisza. Usłyszymy o przyzwoleniu na tajemnice, których racjonalny umysł nie potrafi wyjaśnić, jak wszystkich najważniejszych ludzkich tajemnic, do których zaliczamy miłość, śmierć, cierpienie, Boga i nieskończoność.

Czasami wyobrażam sobie debatę o relacjach polsko-żydowskich podczas II wojny światowej, której uczestnicy zamiast okładać się zdaniami jak cepy, będą najpierw długo milczeć. Jeśli któryś zapłacze, uświadamiając sobie, o czym ma za chwilę mówić, nie stanie się chyba nic strasznego. Może łatwiej byłoby wtedy wyjść z zaklętego koła, o którym pisał Piotr Paziński, a w którym jedni mówią, że Polacy zawiedli, bo pomagali za mało, a drudzy są tak przejęci obroną własnego wizerunku, że zamiast powiedzieć: „Pomagali, ile się dało w takich warunkach, oczekiwanie czegoś więcej byłoby oczekiwaniem niemożliwego, niemniej stanowczo potępiamy przypadki łajdactwa i kolaboracji”, to krzyczą: „Pomagali, ile wlezie i jeszcze więcej”.

I w którym – dodajmy – nikną ci samodzielni, sprawczy i odważni ludzie walczący o życie nie tylko w kwietniu 1943 r. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, redaktor wydań specjalnych i publicysta działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w pisaniu o piłce nożnej i o stosunkach polsko-żydowskich, a także w wywiadzie prasowym. W redakcji od 1991 roku, był m.in. (do 2015 r.) zastępcą… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 20/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Dłoń w ogniu