Ilona Wiśniewska: „Nigdzie nie słyszałam siebie tak wyraźnie jak na Grenlandii”

Wiedziałam, że gdy będę pytała o problemy społeczne, wszyscy będą odpowiadali, że ich nie ma. Po tym, jak w radio Juaanna wspomniała o przemocy domowej, jej dom obrzucono kamieniami. Tu przedkłada się interes grupy nad dobro jednostki.

27.09.2023

Czyta się kilka minut

Coraz dalej
BIRGER AMUNDSEN

ANNA GOC: Na początku idziesz na cmentarz i wysypisko śmieci. Do miejsc, gdzie coś się kończy. Dlaczego?

ILONA WIŚNIEWSKA: Dowiaduję się tam czegoś o ludziach, których przyjechałam poznać. Na początku zawsze staram się być niewidzialna, a w tych miejscach nie trzeba od razu inicjować rozmów, można złapać oddech przed miesiącami wytężonego przyglądania się i słuchania. Spacerując po cmentarzu w ­Qaanaaq zobaczyłam na przykład dziecięce łóżeczko obłożone maskotkami. Potem dowiedziałam się, że to grób Athiny, córki Juaanny, mojej gospodyni.

Grenlandzkie groby są udekorowane sztucznymi kwiatami – zwykle niebieskimi i różowymi. Na białych krzyżach wiszą zdjęcia zmarłych, czasem po prostu wydrukowane na kartce. Widać, ilu umiera młodych. Jest cicho, udaje się wsłuchać w przestrzeń.

Na wysypiskach śmieci, w bezdrzewnym krajobrazie wmarzają w ziemię tony plastikowych śmieci, sprzęty AGD, martwe psy, worki z odchodami z toalet. To jest dobry start, rozbieg do wejścia w społeczność, nadanie ram późniejszej opowieści.

Swoją książkę „Migot” dedykujesz Kaddunie, z którym przygotowywałaś się do wyjazdu i który towarzyszył Ci w podróży. Na miejscu pomagał w rozmowach, choć niektóre z nich odbywały się właściwie bez słów.

W czasie pierwszej podróży na Grenlandię mówiłam już płynnie po norwesku, rozumiałam pisany duński. Jadąc dalej na północ wiedziałam, że będzie trudniej. Niewiele osób znało tam duński, bo polarni Inuici, czyli Inughuici, używają dialektu grenlandzkiego, który nie ma wersji pisanej. W tym języku zupełnie inaczej wyraża się myśli, opisuje przyrodę, wiedziałam, że nie będę się w stanie go nauczyć.

Kadduna bywa tam od lat i ma swój notes, w którym zapisuje fonetycznie zasłyszane słowa. Przed wylotem wysłał mi swój słownik, ale i tak niewiele z niego rozumiałam, bo były tam głównie zwroty związane z polowaniem – jak wyciągnąć fokę spod lodu, jakich narzędzi użyć, by ją oskórować, jak uszyć buty z niedźwiedzia. Praktyczny język, tak jak praktyczni są Inughuici.

Gdy język nie ma wersji pisanej, może nie być też historii opowiedzianej przez społeczność, która go używa. Brakowało Ci takich materiałów?

Brakowało mi listów, dokumentów czy pamiętników, których autorami byliby rdzenni mieszkańcy, bo jestem przyzwyczajona do korzystania z takich źródeł. A tu ich nie było, historie są w rozmowach, relacjach przodków, w niedostępnym dla mnie języku. Kulturę i świato­pogląd Inughuitów opisali przyjezdni i w swoich tekstach jasno dawali do zrozumienia, że czują się lepsi. Nawet współczesne historie o rdzennych mieszkańcach Grenlandii są często pisane z pozycji człowieka, który myśli, że wie lepiej; a Inughuitów musi czegoś nauczyć. Dlatego w małych społecznościach na północy Grenlandii stosunek do przyjezdnych jest często negatywny, bo wizyty kogoś z zewnątrz zazwyczaj nie przynoszą niczego dobrego.

Jak się przebić przez podział: rdzenni – przyjezdni?

Nie czułam się lepsza od tych, którzy przyjechali przede mną, ale często się za nich wstydziłam, bo słyszałam, że płacili za wywiady albo przeinaczali historie pod własne tezy. Wiedząc to, od samego początku starałam się wyjaśnić moją motywację. Na spotkania przynosiłam własną książkę „Lud”, na okładce której jest zdjęcie Gerta, chłopca z północy Grenlandii, czyli stąd. Poznałam go w domu dziecka, gdzie pracowałam jako wolontariuszka w 2017 roku. W książce jest sporo zdjęć moich rozmówców. Inughuici nie mogli jej przeczytać, ale mogli przewertować i znaleźć swoich znajomych. Jednak i tak większość reagowała na mnie uprzejmą obojętnością.

Przeżywałaś to?

Nie brałam tego do siebie, bo wiedziałam, że to miejsce doskonale beze mnie funkcjonuje, nikt na mnie nie czekał i niczego nie oczekuje, więc ten brak zainteresowania był w pewien sposób wyzwalający. Co ciekawe, kiedy już poznawałam kolejnych Inughuitów, widziałam, jak zaczynali się o mnie troszczyć. Podchodzili, żeby zapiąć mi kurtkę pod samą brodę. Kiedy protestowałam, że jest ciepło, mówili, że tylko tak mi się wydaje.

Miałaś uprzednie wyobrażenie o północy Grenlandii?

Tak, dzięki Kaddunie, który opowiadał mi o niej na długo przed wyjazdem. Zawsze mówił z szacunkiem i podziwem o Inughuitach. Przelał na mnie to podejście.

Co było bardzo znaczące, sami Inughuici też nas nigdy nie oceniali. Przychodzili do nas na wspólny posiłek, jedli suszone warzywa, pomidory w puszce i kasze, które przywieźliśmy z Kadduną w kontenerze. I niekoniecznie prosili o dokładkę, ale przyjmowali to, jacy jesteśmy. My robiliśmy to samo – chodziliśmy do nich na surową wątrobę morsa, choć ja od trzydziestu lat nie jem mięsa.

Wiedziałam, że to objaw szacunku, gdy ktoś mnie zaprasza do domu, sadza na podłodze, wręcza nóż i częstuje upolowanym mięsem.

Spędziłam wśród Inughuitów trzy miesiące i wiedziałam, że moim sprzymierzeńcem jest czas i pora roku, kiedy ludzie są głównie w domach. Niektóre pytania mogłam zadawać przez wiele dni. Gdy­ ­Juaanna opowiada mi, że przeprowadziła się z „dziewczynkami”, nie dopytuję od razu o liczbę mnogą w tym słowie, mimo że w jej domu mieszka tylko jedno dziecko.

Wiedziałaś, że straciła córkę?

O tym, że Athinę pogryzły psy i nie udało się wezwać pomocy na czas, opowiedział mi wcześniej Kadduna. Moja rozmowa z Juaanną toczyła się tygodniami. Nie mogłabym zapytać o tak ważne rzeczy w czasie jednej rozmowy. Gdybym miała umówione tylko jedno spotkanie, wolałabym tego pytania nie zadać.

Podobnie było z mamą Gerta, jednego z bohaterów Twojej książki „Lud”, w której opisujesz swoją pracę w domu dziecka.

Spotkałam się z mamą Gerta na dłużej tylko raz. Jedyne, co nas łączyło, to żałoba po jej synu. Jedyne wspólne słowo, które znałyśmy, to jego imię. Przy pomocy Juaanny starałam się jej opowiedzieć o mojej znajomości z Gertem. Szybko jednak zauważyłam, że te słowa nie miały żadnego znaczenia, bo i tak najwięcej wydarzyło się między nami pozajęzykowo. Patrzyłyśmy sobie w oczy. Miała w nich smutek, o którym trudno zapomnieć.

Na tym zresztą często polegała komunikacja z Inughuitami – było mało słów, ale dużo patrzenia sobie w oczy, śmiechu, gestów. Jeśli jednak widziałam, że ktoś jest nastawiony do mnie negatywnie, starałam się podchodzić bardzo ostrożnie. Nie naciskałam. Wiedziałam, że w tej społeczności wydarzyło się już dużo złego. Mojej książce nie ubędzie, jeśli nie opowiem jakiejś historii, ale ja będę się czuła niezręcznie drążąc.

Zastanawiałam się, czy pójść do matki Gerta jeszcze raz. Ale o co właściwie mogłabym ją zapytać? Miałam poczucie, że dokładam jej cierpienia swoją obecnością. Ona wiedziała, że przyjeżdżam na Północ ze względu na jej syna, i że o nim pamiętam. Podziękowała mi, że napisałam o nim książkę. To wystarczy.

Napisałaś też, że chciałaś zobaczyć, za czym Gert tak tęsknił.

I czy ktoś tęsknił za nim. Gert pochodził z północnej Grenlandii. Gdy trafił do domu dziecka oddalonego od domu, bardzo tęsknił. Popełnił samobójstwo w lutym. Zimą trudno dostać się na Północ. Czułam jednak, że jest coś niedomkniętego w tej historii. Nie mogłam się z nim pożegnać. Podróż do Qaanaaq i Siorapaluk sporo mi wyjaśniła, ale i tak nie do końca wiadomo, dlaczego Gert zdecydował się na taki krok.

W „Migocie” obserwujemy też Ciebie, jak w czasie rozmowy z jednym z bohaterów skubiesz pod stołem kciuk.

Tak reaguję na stres, a tego było sporo, bo byłam w miejscu zupełnie innym od znanych mi wcześniej, nie rozumiałam języka, było okrutnie zimno i widziałam, że to jest cholernie trudne reportersko zadanie. W takich sytuacjach zawsze skubię kciuk, bo to jedyny znany obszar – własne ciało. Zresztą im dłużej mieszkam na Północy, tym bardziej doceniam ciało i sygnały, które mi wysyła.

Zbierając materiały do kolejnych książek jedziesz coraz dalej, gdzie jest coraz trudniej. Te etapy były chyba jednak konieczne?

Na północ Grenlandii nie pojechałabym wprost z Polski. W Arktyce mieszkam od 14 lat, dzięki temu, gdy znalazłam się w Qaanaaq i Siorapaluk, moje ciało reagowało na pewne rzeczy spokojniej, mogłam skupić się na wejściu w społeczność.

Bałam się kiedyś zimna, ale odkąd wiem, że nawet jeśli zmarznę, nic mi się nie stanie, reaguję inaczej. Potrzebowałam czasu, żeby się tego nauczyć.

Na Spitsbergenie spędziłam pięć lat i tam uczyłam się życia w ciemności. Jeśli przez cztery miesiące jest ciągle ciemno, musisz oswoić mrok, nie możesz się go bać. Z jednego takiego ciemnego dnia w Siorapaluk, kiedy Kadduna poszedł polować na foki, mam nagranie, którego długo bałam się odsłuchać. Była trzynasta, rozgwieżdżone niebo, minus trzydzieści stopni. Ciemność już zaczynała doskwierać, w taki sposób, że nie można się było na niczym skupić, spać, coś jakby zaciskało się na głowie. Wyszłam przed dom, patrzyłam na zamarznięte morze. Pod nogami biegały szczeniaki. Zaczęłam mówić do siebie. Nagrywałam, co ­widzę, co czuję, dźwięki skomlących psów. Myślałam, że to nagranie wykorzystam w książce, ale nie znalazłam na nie miejsca. I ten mój głos, nigdy go takiego wcześniej nie słyszałam.

Prowadziłaś dziennik?

Tak, ale zapisywałam fakty. Nie notuję tego, co przeżywam. Nie mam potrzeby do tego wracać. Pewnych rzeczy wolę nie zapisywać, żeby ich nie pamiętać.

Czy były rzeczy, których nie opisałaś, bo wiedziałaś, że codzienność mieszkańców północnej Grenlandii jest na tyle inna, że w Polsce może być niezrozumiała?

W Polsce nie ukazuje się zbyt wiele artykułów o północnej Grenlandii. Inaczej jest w Skandynawii. Teksty opowiadają głównie o problemach mieszkańców – przemocy domowej, samobójstwach, alkoholizmie. Te problemy rzeczywiście tam są.

Wydaje mi się, że najłatwiej byłoby pójść w tę narrację – że jest źle, a będzie jeszcze gorzej. Wolałam jednak zobaczyć, jak ci ludzie starają się przetrwać. Pokazać, w jakich żyją warunkach i jaką mają umiejętność dostosowywania się. Opisuję scenę, gdy do kiosku Juaanny przychodzi chłopiec w dziurawych butach. Ogrzewa się i wybiega. Nie idę jednak za nim, tylko zostaję z Juaanną, która opowiada mi, dlaczego chłopiec nie chce wrócić do domu i co oni, jako społeczność, mogą dla takich dzieci zrobić.

A gdybyś jednak o to pytała?

Juaanna i Kadduna uprzedzili mnie, że gdy będę pytała o problemy społeczne, wszyscy będą odpowiadali, że ich nie ma. W audycji radiowej Juaanna wspomniała o przemocy domowej, mówiła, że brakuje specjalistycznej pomocy. Jej dom obrzucono kamieniami. Ludzie wołali za nią, że jest złą pastorką. Tam się często przedkłada interes grupy nad dobro jednostki.

Bałaś się, że straciłaś dystans? Że historie z Północy opowiadasz już z tamtej perspektywy?

Nie, ale po trzech miesiącach wśród Inughuitów poczułam, że gdybym ­została tam jeszcze miesiąc, to – nie wiem z jakim skutkiem – ale pewnie zaczęłabym się uczyć strzelać, by ­polować. Mój organizm zaczął dawać mi sygnały, że muszę przetrwać. ­Pamiętam tamtą myśl. Bardzo chciałam już ­wyjechać, bo czułam, że tam nie przynależę.

Piszesz, że jako reporterka tylko nadajesz ramy opowieści. Czy właśnie dlatego co jakiś czas dajesz czytelnikowi znać, że możesz się mylić?

„Migot” jest też książką o zwątpieniu. Pisanie jest o zwątpieniu, zwłaszcza gdy piszesz o miejscach, które poznajesz w krótkim czasie i są bardzo różne od tych, które znasz. Dlatego muszę co jakiś czas przypominać czytelnikowi, że mogę się mylić.

To jest też moje prawo. Tyle że nie daję go sobie po to, żeby oceniać poznaną społeczność. Mogę spróbować coś opowiedzieć, ale staram się mówić ustami bohaterów. Być przezroczysta, jeśli chodzi o opinię, ale nie jeśli chodzi o refleksję i wątpliwości natury warsztatowej. Kadduna opowiadał mi sporo o tym, jak na północy Grenlandii traktuje się zwierzęta. Wiedziałam, że nie mogę unikać opisu polowań, bo to jest codzienność. Zrezygnowałam ze szczegółów, bo nie chciałam epatować okrucieństwem. Polowanie, zabijanie – nie są ładne. Czy to w polskiej rzeźni, czy na grenlandzkim morzu.

Właścicielowi pogryzionego psa przynosisz antybiotyk, bo jedyne, co on sam może zrobić, to przemyć zwierzęciu łapę wodą z mydłem – tylko takie środki ma w domu.

Psy w północnej Grenlandii nie mają żadnej pomocy weterynaryjnej, ale ludziom też brakuje pomocy medycznej. Zabija się psy, wynika to jednak z wielopokoleniowego sposobu przetrwania – nie można utrzymywać tych, które się na nic nie przydadzą i których nie ma czym wykarmić. Ludzie i psy jedzą to samo mięso.

Mogłabym wiele rzeczy źle zrozumieć, gdyby nie to, że przygotował mnie na to Kadduna. Dzięki temu może udaje się uchwycić ciąg przyczyn i skutków: dlaczego łowca dobija fokę? Bo strzelił jej w głowę, ale zamiast zabić od razu, ranił. Gdy podpłynęliśmy, jeszcze żyła. Dlatego wziął drąg i ją dobił.

Jest scena w „Migocie”, gdy łowcy wypływają na morze, a Ty obserwujesz ich pewność siebie. Jak oceniają pogodę, odczytują przyrodę. Pewność jednak znika, gdy schodzą na ląd. Wraca wstyd. Dlaczego?

Starsi Inughuici podkreślali, że byli wychowywani w kulturze chrześcijańskiej, zapatrzonej w europejskość. Wyjeżdżali do Danii, która kilka dekad temu była krajem monokulturowym, więc byli widoczni, piętnowani za inność. Gdy wracali do siebie, nie czuli się ani Duńczykami, ani Grenlandczykami. Ich tożsamość się rozmywała.

Rdzenni mieszkańcy Północy, zwłaszcza młodzi, odzyskują teraz dumę. Wiedzą, że kultura jest ich kapitałem, który ma ogromną wartość. Są obywatelami świata. Dlaczego mieliby czuć się gorsi od innych? Coraz więcej młodych tatuuje twarze w tradycyjne grenlandzkie wzory. Pokazują, że są dumni ze swojego pochodzenia i że czują się silni.

Piszesz, że zwierzęta szybciej niż ludzie zauważają zmiany przyrody. Czy „Migot” jest opowieścią o końcu?

Mieszkańcy Siorapaluk wielokrotnie mówili, że życie w ich wsi może stać się wkrótce niemożliwe. Kadduna, który jeździ tam od lat i obserwuje, jak zmniejsza się populacja, raczej nie ma nadziei. Mimo to staram się nie patrzeć na te miejsca jak na opowieść o końcu. Mieszkańcy północnej Grenlandii wiedzą, że nie mają wpływu na to, jak zmieniają się warunki ich życia, jak się zmienia przyroda. Wiedzą też, że nie mogą zmienić systemu. Od zawsze ktoś decydował za nich, nie pytając ich o zdanie.

To co mogą?

Widzą, że morze zamarza później niż zwykle, co oznacza, że mogą później wyjechać psami na lód. Zmodyfikować to, jak polują. Okres przejściowy, kiedy już nie można wypływać łodziami, a jeszcze nie można jeździć psami, jest najtrudniejszy, bo nie mają wtedy dostępu do świeżego jedzenia. Ciągle próbują się dostosować. Nie narzekają, że zmienia się klimat, tylko zastanawiają się, jak wykorzystać wiedzę, którą zgromadzili przez lata, by przetrwać. ©℗

ILONA WIŚNIEWSKA – reporterka, fotografka. Jej ostatnia książka „Migot. Z krańca Grenlandii” znalazła się w finale Literackiej Nagrody Nike. Laureatkę lub laureata poznamy 1 października.

 

Moje książki są o ludziach dalekiej Północy, o szacunku do przyrody, zachwycie światłem, zgodzie na samotność i nauce milczenia.

Coraz dalej

▪ BIAŁE napisałam po trzech latach spędzonych na Spitsbergenie w małej, wielokulturowej społeczności zrównanej zimnem. Pisałam o swoich przyjaciołach, opowiadałam tę wyspę trochę też samej sobie. By uporządkować przestrzeń i słowa, ćwiczyć się w ograniczeniu zdziwień i przymiotników. To stamtąd też wylatywałam latem na północ Norwegii, by się trochę ogrzać.

Coraz dalej

▪ Podczas wielu podróży po Finnmarku poznałam historie, które potem wybrzmiały w HEN. Są to głównie głosy starych Norwegów, tradycyjny śpiew Saamów i wzburzone morze. „Hen” to też najbliższa mi książka, bo od lat sama mieszkam w północnej Norwegii i chcę się tu cicho zestarzeć.

Coraz dalej

▪ Rdzenni mieszkańcy Norwegii zawiedli mnie do Inuitów, rdzennych Grenlandii, gdzie wszystko było trzy razy większe niż na Spitsbergenie, a ja dzięki temu byłam jeszcze mniejsza. Nigdy nie słyszałam tak rozległej ciszy jak tam na zamarzniętym morzu. LUD jest o tej ciszy, w której jest więcej treści niż w niejednej rozmowie.

Coraz dalej

▪ Jeden z milczących bohaterów tego reportażu bardzo tęsknił za północą Grenlandii, skąd pochodził, kiedy więc popełnił samobójstwo, wiedziałam, że muszę sprawdzić, za czym tak tęsknił i czy ktoś tęskni za nim. Z tej potrzeby wziął się MIGOT, moja najtrudniejsza reportersko książka o polarnych Inuitach, znikającym świecie i ciągłym zwątpieniu, które towarzyszy reporterowi chcącemu o tym uczciwie opowiedzieć.
© ILONA WIŚNIEWSKA

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka i redaktorka „Tygodnika Powszechnego”. Doktorantka na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Do 2012 r. dziennikarka krakowskiej redakcji „Gazety Wyborczej”. Laureatka VI edycji Konkursu Stypendialnego im. Ryszarda Kapuścińskiego (… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 40/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Coraz dalej