Historia naszych bagien. Za dzisiejsze powodzie i susze możemy winić politykę Prus

Mokradło nie zna granic. Nie do końca wiemy, gdzie się zaczyna, a gdzie kończy. To przeszkadza każdej władzy – mówi Michał Pospiszyl, historyk.

29.08.2023

Czyta się kilka minut

Ale bagno
Bagna w Puszczy Białowieskiej / AGEFOTOSTOCK

Jak się przyjeżdża do Puszczy Białowieskiej, nie ma co tkwić w czterech ścianach. Mieliśmy iść w teren, ale wbrew prognozom – leje. Nie da się nawet siedzieć na ganku, bo deszcz bębni o dach tak intensywnie, że musielibyśmy do siebie krzyczeć, żeby się słyszeć. Dr Michał Pospiszyl, historyk z Instytutu Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk, prowadzi więc do kuchni, gdzie parzy kawę.

Po drodze do Czerlonki, niedużej wsi pomiędzy Hajnówką a Białowieżą, mijałem liczne patrole policji i konwoje wojskowych ciężarówek. Dwa lata po kryzysie uchodźczym na polsko-białoruskiej granicy krajobraz najcenniejszego nizinnego lasu w Europie jest wciąż mocno upolityczniony.

MICHAŁ POSPISZYL: Jeśli nie zatrzymał cię patrol na checkpoincie za Hajnówką, to miałeś szczęście. To ostatnio stały element wizyt w Puszczy. Do granicy mamy stąd jakieś osiem kilometrów. Nazwa wsi, Czerlonka, pochodzi od pobliskiego bagna Czerlon. Choć dziś to już raczej sucha polana. Historia osadnictwa w tym miejscu jest długa, ale w takiej formie jak dziś Czerlonka powstała pół wieku temu. W latach 60. i 70., kiedy ściągnięto tu pilarzy. W efekcie zabudowa jest trochę bardziej industrialna, przypomina zabudowania PGR-ów, a nie podlaską wioskę z drewnianymi chatkami. Zaraz za moim domem zatrzymywał się pociąg, którym przez wiele lat można było dojechać albo do Białowieży, albo do Hajnówki, i stamtąd dalej do całej Polski. Jak przy furtce skręcisz w prawo, zobaczysz coś na kształt bloku mieszkalnego. Blok w puszczy.

Adam Robiński: A co robi w puszczy historyk? Ona się kojarzy z innymi naukami, przede wszystkim przyrodniczymi.

Pracuję w instytucie, który zbiera ludzi z rozmaitych dyscyplin: socjologów, politologów, historyków. I choć obecnie zajmuję się tematami związanymi z dziedziną historii środowiskowej, to powód, dla którego się tutaj znalazłem, był raczej przypadkowy.

„Historia środowiskowa”? To nie ta, której uczą w szkołach.

Sama dyscyplina nie jest aż taka młoda. W Stanach Zjednoczonych rozwija się od lat 60. ubiegłego wieku. Ale rzeczywiście, w Polsce mamy dopiero kilka prac w tej tematyce. Najważniejszą jest chyba „Pińskie błota”, książka Sławomira Łotysza o bagnach Polesia. Ostatnio ukazała się też biografia Wisły Andrzeja Chwalby, ale to raczej historia kultury, w której odbija się obraz rzeki. Tymczasem historia środowiskowa każe spojrzeć na dzieje jako procesy, których sprawcą jest nie tylko człowiek, ale również inne gatunki czy szerzej warunki środowiskowe.

Przykład?

To, że Wisła w danym roku była sucha albo wylewała, istotnie kształtowało świat społeczny, nie tylko dlatego, że powodzie niszczyły uprawy lub domy. Aż do upowszechnienia kolei większość handlu opierała się na transporcie wodnym, a jeszcze pod koniec XVIII w. pokonanie drogą lądową odległości z Londynu do Edynburga zajmowało tyle samo czasu co morska podróż z Anglii do Afryki Południowej. Niski lub wysoki poziom wody, dłuższe lub krótsze mrozy istotnie wpływały oczywiście na wielkość zbiorów, ale też na możliwości prowadzenia handlu.

Czyli od pradziejów człowiek lepił z tego, co miał dookoła.

W humanistyce toczy się dziś ożywiona dyskusja na temat czegoś, co nazywa się determinizmem geograficznym: na ile środowisko, w którym ludzie egzystują, wpływa na to, jak się organizują. Jakie tworzą hierarchie, struktury społeczne, systemy ekonomiczne. XX-wieczny historyk Fernand Braudel uważał na przykład, że ryż miał fundamentalne znaczenie dla rozwoju państw we wschodniej Azji, tak jak pszenica miała je dla państw w basenie Morza Śródziemnego, a kukurydza w Ameryce. Ale w każdym z tych przypadków granicą dla rozwijanych w dolinach organizmów państwowych były góry. Dotarcie w miejsca wysoko położone dla słabo zaznajomionych z terenem agentów państwa, próbujących wymusić podatki, pańszczyznę czy pobór do armii, było bardzo trudne, jeśli nie niemożliwe. Chociaż mamy jeden ważny przykład, który przeczy tej zasadzie: andyjskie państwo Inków. Ale nawet tam obecność gór istotnie ograniczała możliwości egzekwowania władzy.

Zupełnie inną przestrzenią są mokradła. Ich granice są niejasne, płynne. Bagno trudno zdefiniować, nie wiadomo, gdzie się zaczyna i gdzie kończy. Weźmy Puszczę.

Do niedawna była bardzo podmokłym lasem. Jeszcze w pierwszej połowie XX w. ludzie poruszali się tu czółnami. Ogromne szkody, jeśli chodzi o wysuszanie Puszczy Białowieskiej jako lasu podmokłego, jeśli nie bagiennego, poczyniła budowa zalewu Siemianówka na jej północy.

Powierzchniowo większego niż jezioro Wigry.

Siemianówka wyciągnęła z Puszczy masę wody. Początek budowy to lata 70. ubiegłego wieku. Powstało wielkie betonowe jezioro. Idea, która miała chronić przed powodziami, a doprowadziła do całej kaskady problemów, z którymi musimy się dziś mierzyć. Nagłaśniana przez Lasy Państwowe obecność kornika, który masowo atakuje świerki, jest długofalowym skutkiem osuszania Puszczy Białowieskiej. Siemianówka to główny winowajca, ale nie jedyny. Nawet dziś, jak się idzie przez las, widać dużo rowów melioracyjnych budowanych przez Niemców, bo krótka okupacja podczas I wojny światowej była czasem najintensywniejszej eksploatacji Puszczy.

Na te uwarunkowania trzeba jeszcze nałożyć katastrofę klimatyczną.

Oczywiście, choć w tym przypadku będę bronił podejścia, które wskazuje na lokalne uwarunkowania jako główną ­przyczynę wysychania Puszczy. Mamy oczywiście do czynienia z globalnym wzrostem temperatur i wszystkim, co z tą gwałtowną zmianą jest związane, jednak tu na miejscu można zrobić masę rzeczy, które sprawiłyby, że skutki katastrofy klimatycznej będą o wiele słabiej odczuwalne niż dziś. Oczywiście na zachodzie Europy było podobnie, tylko że Polska jest w tej niekomfortowej sytuacji, że nie ma lodowców. Niemcy, którzy w swoim krajobrazie dokonali jeszcze większych przekształceń, których rzeki są o wiele bardziej uregulowane niż nasze, a mokradła i torfowiska ­jeszcze­ ­intensywniej osuszane, mają kilka lodowców, które pewnie do końca XXI w. nie znikną zupełnie. Tymczasem w Polsce wody jest wyjątkowo mało, bo przez ostatnich 250 lat zlikwidowano bardzo dużo mokradeł, które są jak gąbki chłonące wodę i trzymające ją tu, na miejscu.

Ta ulewa za oknem – ściana wody, która nas zagłusza i trzyma w czterech ścianach – to dobra ilustracja do naszej rozmowy. Najważniejsze jest to, co się z nią stanie, kiedy przestanie padać. Jak szybko spłynie do morza.

No właśnie. A to, że powinna spłynąć jak najszybciej, jest w Europie przede wszystkim pomysłem pruskim. Jego realizacja zaczęła się w połowie XVIII w., a działaniom nadano silny cywilizacyjny impuls. Towarzyszyło im przekonanie, że melioracje to konieczność. Europa Środkowa i Wschodnia była, włączając w to Niemcy, naprawdę mokrym obszarem. W zmianę tego włożono dużo siły propagandowej.

Jakie argumenty za tym stały?

Po pierwsze przekonywano, że bagna to czynnik chorobotwórczy, a przebywanie w  ich sąsiedztwie szkodzi zdrowiu. Ponieważ w przednowoczesnej medycynie za główny czynnik chorobotwórczy uważano nie wirusy czy bakterię, ale złe powietrze, wierzono, że na bagnach jest ono wyjątkowo szkodliwe. Stąd nazwa malaria. Ale chodziło też o choroby psychiczne – istniały koncepcje, wedle których przebywanie w bliskości mokradeł prowadzi do depresji i melancholii. W tym kontekście pojawiają się w „Hamlecie” Szekspira czy „Anatomii melancholii” Roberta Burtona. Po drugie zaś bagna bardzo przeszkadzały aparatowi państwowemu, bo istniało przekonanie, że mają wpływ demoralizujący. Powodują, że ludzie stają się krnąbrni, leniwi, niebezpieczni.

Bagna jako wylęgarnia złych obywateli.

I nie chodzi tylko o mokradła dzikie. Podmokłe dzielnice Paryża, Manchesteru czy Londynu, opisywane przez Balzaca i Dickensa, mają podobny status. Bardzo trudno podporządkować je aparatowi zewnętrznej władzy. Tym, co umożliwi opanowanie podobnych terenów, będzie wyraźne oddzielanie wody od lądu, ludzi od innych gatunków, narodu od mniejszości etnicznych. Czyli osuszenie. Każdy z tych aktów oddzielenia opierał się na dość arbitralnej decyzji, gdzie zaczyna się woda i kończy ląd, w którym momencie ktoś przynależy do wspólnoty narodowej, a kiedy jest przedstawicielem niebezpiecznej mniejszości. Ta niejasność, czy to jeszcze rzeka, czy już jakieś rozlewisko albo torfowisko, bardzo irytowała oświeceniowych filozofów.

Na mapach rysowano wtedy linie ­graniczne.

A Karol Linneusz wymyślił klasyfikację gatunków. Dziś wiemy, że towarzyszył jej model myślenia o naturze jako czymś, co przede wszystkim powinno być traktowane jako zasób o zwykle bardzo wąskim zastosowaniu. Coś, co wcześniej służyło wielu celom, teraz ma służyć jednemu. Weźmy wodę, która ma stać się wartka i służyć przede wszystkim transportowi. Żeby się po rzece łatwo i sprawnie przemieszczać, powinna być ona prosta i wartka. Nic nie może na niej zalegać, żadnych mostków, bobrowych tam, młynów czy zastawek dla rybaków. Łódź z towarem ma się z jak najmniejszym tarciem przedostać z jednego miejsca do drugiego. Ale kiedy zaczyna się przebudowywać rzekę, by sprostała tym wymaganiom, pojawiają się nowe problemy.

Jakie?

Związane choćby z tym, że dochodzi do lokalnych przesuszeń albo wzrostu ryzyka powodziowego. Bo jeśli budujemy wysokie wały tam, gdzie dotychczas rzeka miała obszar zalewowy, to w momencie, gdy dojdzie do przerwania wału – a prędzej czy później dojdzie – to żywioł uderza z kilkukrotnie większą siłą niż dotychczas. Współczesne powodzie są o wiele bardziej destrukcyjne niż przednowoczesne.

I bardziej nieprzewidywalne.

No właśnie. Uniwersalnym założeniem obwałowania rzeki jest teza, że powódź może się na niej zdarzyć raz na sto lat. Tymczasem na Renie, najbardziej uregulowanej rzece w Europie, na przełomie lat 80. i 90. XX w. wydarzyły się cztery takie „powodzie stulecia”. To pokazuje, jak bardzo problematyczna jest idea tej formy zabezpieczenia przeciwpowodziowego. Zwłaszcza w czasach, gdy klimat staje się bardziej nieprzewidywalny. Trudno określić ilość wody, z jaką będziemy mieć do czynienia. Robiliśmy badania etnograficzne na polskim Polesiu, niedaleko Bugu, gdzie ostały się jeszcze wsie zakładane kilka wieków wcześniej przez olęderskich osadników.

Takie wsie są w całej Polsce, wszędzie tam, gdzie kiedyś było mokro.

Olędrzy potrafili na tym mokrym dobrze gospodarzyć. Na Polesiu, choć od lat nie było już znaczącego wiosennego wylewu rzeki, ludzie wciąż trzymają na strychach kajaki. A domy stoją na lekkich wzniesieniach. Można w tym zobaczyć próbę dostosowania się do zastanych warunków. W opowieściach wielu mieszkańców słychać nostalgię za czasami, gdy rzeka wylewała. Tłumaczą to przede wszystkim czynnikami ekonomicznymi. Osady rzeczne czyniły ich łąki bardzo żyznymi, to była ziemia bardzo wysokiej jakości. Dziś trzeba je nawozić samemu. To raz. A dwa, rozlewiska nadbużańskie były dużą atrakcją. Do dziś jest tam żywa tradycja produkcji dłubanek, czółen z ogromnych drzew, którymi pływało się do szkoły czy kościoła. Ona jest podtrzymywana, tylko nie ma za bardzo gdzie tych czółen wodować.

Współczesny język stoi po stronie meliorantów. Rzeczownik „bagno” ma dziś negatywne konotacje. Bagnem jest choćby polityka, a od bagna należy się trzymać z daleka.

Osadzenie tych skojarzeń w kulturze sięga bardzo dawnych czasów, więc jest głębokie, i to chyba we wszystkich ­tradycjach: judeochrześcijańskiej, greckiej, rzymskiej, w Mezopotamii, w Chinach czy Egipcie. Wszędzie potrzeba było wyraźnych politycznych rozstrzygnięć, zarysowania jasnej granicy pomiędzy tym, co cywilizowane i niecywilizowane, państwowe i bezpaństwowe, uregulowane i nieuregulowane. Trudno powiedzieć, z czego wynika zmiana, ale wydaje się, że ważną rolę odegrała tu militaryzacja relacji z naturą. Wysyłanie armii do regulowania rzek i osuszania mokradeł, co zaczęto robić w połowie XVIII w. w Prusach, przynosi nowym rządom poczucie wyjątkowej sprawczości. Nic dziwnego, że idea ta szybko rozniosła się po całej Europie.

Również w Polsce?

Do korzystania z pomocy wojska przy budowaniu kanałów wzywał w Polsce na przykład Józef Wybicki, znany bardziej z napisania tekstu przyszłego polskiego hymnu niż z prac hydrologicznych. Oświeceniowym rządom zależało, żeby opowieść o regulowaniu przyrody stała się elementem szerszego programu, obiecującego postęp szerokim warstwom społecznym. Program ten od Francji przez Neapol, Szwajcarię po Prusy, Polskę, Rosję czy osmańską Turcję cieszył się popularnością wśród przynajmniej części warstw ludowych, zwłaszcza tych, którym obiecywano działki na wyrwanych bagnom, osuszonych terytoriach. Z drugiej strony, co wydaje mi się szczególnie ważne, a co bardzo często umyka w takich dużych narracjach na temat nowoczesnego postępu, te próby przekształcania przyrody od samego początku wywoływały też zadziwiająco duży opór.

Kto się buntował?

Najbardziej oczywistą przyczyną sprzeciwu były wywłaszczenia i przesiedlenia. Kolonizacja bagien pochłaniała też ogromne ofiary. Na przykład podczas budowy Kanału Bydgoskiego z powodu chorób, złych warunków pracy, niedożywienia zmarła nawet jedna czwarta robotników. Buntowali się też oczywiście młynarze podczas likwidacji młynów, mieszkańcy wioski, w której w celu zwiększenia spławności rzeki zlikwidowano mostek łączący z sąsiednią osadą, opór stawiali robotnicy, których pod przymusem zatrudniano do budowy nowej infrastruktury. Ale najważniejsze wydaje mi się połączenie osuszania z procesem, który historycy tego okresu nazywają grodzeniami. Musimy pamiętać, że w przednowoczesnej Europie ogromna część potrzeb materialnych była zaspokajana nie z tego, co kupiono na rynku, ale z tego, co udało się zebrać, złowić, upolować lub wyhodować w przydomowym ogrodzie.

Samowystarczalność jako klucz do przetrwania.

Grodzenia były procesem, w którym kolejne przestrzenie umożliwiające takie życie poza rynkiem były ograniczane. Zwykle mówi się w tym kontekście o wypychaniu chłopów z łąk, lasów, jezior, które wcześniej użytkowane jako dobra wspólne, stawały się przestrzenią prywatną. Oczywiście, w wielu przypadkach tak to wyglądało. Nieporównanie trudniejsze do zbadania są grodzenia wykonywane na nieużytkach. Mamy więc przestrzeń, która w przeciwieństwie do łąki, lasu czy jeziora nie stała się nigdy przedmiotem żadnego przywileju, bo przez lokalnego arystokratę uważana była za teren pozbawiony jakiejkolwiek wartości ekonomicznej.

Takie myślenie o nieużytkach przetrwało do dziś.

A zwłaszcza w Europie Północno-Wschodniej zajmowały one ogromną część terytorium. Niemiecka historyczka Rita Gudermann, która zbadała problem na przykładzie wschodnich Niemiec, uważa, że jeszcze na początku XIX w. było ich więcej niż 50 procent. W zależności od szerokości geograficznej nieużytki mogą wyglądać różnie, ale w tej części Europy były to najczęściej szuwary, trzęsawiska, moczary, bagna. Można było się na nich zaopatrywać w raki, ryby, ptaki czy rozmaite gatunki roślin, takich jak wielofunkcyjna pałka wodna. Wraz z postępującym osuszaniem mokradeł następowało też przekształcanie tych pozbawionych wartości nieużytków w tereny bardzo cenne ekonomicznie.

Dające się, mówiąc brzydko, zmonetyzować.

Im mniej było możliwości zaopatrywania się w płody przyrody, tym silniejszy był przymus wejścia na rynek pracy, zyskania zarobku, za który to, co wcześniej było dostępne niejako za darmo, teraz trzeba było zapłacić. Nowy porządek wymagał więc nie tylko poprawienia natury krajobrazu, który z chaotycznego miał się stać czytelny, uporządkowany, osuszony, ale także nowej natury ludzi, by zaczęli pracować na całkiem innych zasadach. ©

Michał Pospiszyl / KATARZYNA CZECZOT / ARCHIWUM PRYWATNE /

DR MICHAŁ POSPISZYL jest filozofem, historykiem idei, teoretykiem kultury. Adiunkt w Instytucie Nauk Politycznych Polskiej Akademii Nauk, współpracuje także z Instytutem Kultury Polskiej UW.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i pisarz, wychowanek „Życia Warszawy”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Opublikował książki „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg”, „Kiczery. Podróż przez Bieszczady” oraz „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów”. Otrzymał kilka nagród… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 36/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Ale bagno