Gdy umilkły dźwięki

Kiedy pod naporem epidemii w Indiach załamał się system opieki zdrowotnej, mieszkańcy największych miast i lekarze zaczęli organizować się oddolnie.
z Bangkoku

07.06.2021

Czyta się kilka minut

Ten chory otrzymał tlen, dostarczony przez sikhijską świątynię. Ghaziabad koło Delhi, Indie, 4 maja 2021 r. / TAUSEEF MUSTAFA / AFP / EAST NEWS
Ten chory otrzymał tlen, dostarczony przez sikhijską świątynię. Ghaziabad koło Delhi, Indie, 4 maja 2021 r. / TAUSEEF MUSTAFA / AFP / EAST NEWS

Shreya Varma dobrze pamięta dni, w których wszyscy uwierzyli, że koronawirus został w Indiach pokonany.

Na początku roku ludzie, którzy jesienią 2020 r. wrócili do kin i centrów handlowych, zaczęli jeszcze tłumniej wychodzić na ulice i targowiska. Zapełniły się świątynie, meczety i kościoły, a maseczki poszły w odstawkę. W każdym razie Shreya – menadżerka w banku, żyjąca w rozjazdach między Delhi a Bengaluru – od jesieni aż do kwietnia tego roku nie widziała ich na twarzach przechodniów, ani gdy patrzyła na ulicę z niskiego balkonu, ani podczas rzadkich wizyt w sklepie spożywczym.

– Słyszało się żarty, że Indusi mają wrodzoną odporność na koronę, że dla nas jednych wirus nie jest groźny, a to dzięki zdrowej diecie, tradycyjnej medycynie i częstym wizytom w świątyniach – opowiada dzisiaj w rozmowie przez komunikator.

Jeśli w ogóle dyskutowało się o środkach ostrożności, to chodziło głównie o odporność. Popularnym tematem rozmów stała się ajurweda (tradycyjna medycyna indyjska, swoimi korzeniami sięgająca starożytności), a jako niezawodne zabezpieczenie przed chorobą wymieniano liście neem, sproszkowane korzenie aśwagandy, ekstrakt z bazylii, imbir, kurkumę i czosnek.

Byli tacy, którzy zachwalali olejki sprzedawane przez znanych guru, a najbardziej uduchowieni twierdzili, że najlepszym sposobem na wirusa jest picie krowiego moczu, ewentualnie herbaty z kurkumą rano oraz z cynamonem wieczorem.

Należało się też, rzecz jasna, zaszczepić, ale tutaj zdania bywały podzielone. Zresztą: „Jo hona hai, woh hoke rahega!” – mówiono. Co ma być, to będzie!

Kiedy pod koniec stycznia premier Narendra Modi ogłosił, że kraj poradził sobie z pandemią, i zaprosił do kraju zagranicznych inwestorów, temat zszedł na dalszy plan. Największe media już wcześniej zrezygnowały z codziennego aktualizowania sytuacji epidemicznej, skupiając się na ogólnokrajowych protestach rolników i bieżącej polityce.

Do połowy stycznia Indie zanotowały – według oficjalnych szacunków – dopiero 10,5 mln zachorowań na COVID-19. Niewiele, jak na kraj liczący prawie półtora miliarda mieszkańców.

Tłumy jak okiem sięgnąć

W Indiach – największym demokratycznym państwie świata, mającym charakter federacji (składającej się z 36 stanów i terytoriów) – kampania wyborcza trwa niemal permanentnie. W tym roku dotyczyła głosowań w czterech stanach i jednym terytorium związkowym, a do tego wyborów uzupełniających w blisko 60 okręgach rozsianych po całym kraju.

– O poparcie wyborców jak zwykle trzeba było zabiegać w dużej mierze na wiecach, bo politykę nadal robi się tutaj na ulicy – mówi mi Jayanta Bhattacharya, niezależny dziennikarz z Ghaziabadu, satelickiego miasta Delhi.

– Co prawda w styczniu lekarze zaczęli ostrzegać, że grozi nam druga fala pandemii, a rząd zalecił władzom stanowym przygotowania – wspomina Bhattacharya. – Ale kiedy zaczęło się współzawodnictwo o głosy, o wszystkim zapomniano. W wiecach brały udział setki tysięcy ludzi, którzy niewiele sobie robili z protokołów sanitarnych. Na jednym z nich, w Bengalu Zachodnim, sam premier zachwycał się falującym przed nim tłumem, mówiąc, że widzi ludzi tak daleko, jak tylko może sięgnąć wzrokiem.

Dziewięć milionów pielgrzymów

W połowie stycznia w Haridwarze u podnóży Himalajów, ponad 200 km na północ od indyjskiej stolicy, rozpoczęło się jedno z największych religijnych zgromadzeń świata.

Kumbh Mela to odbywająca się zwykle co dwanaście lat masowa pielgrzymka nad Ganges, w czasie której wierni odbywają rytualną kąpiel. Jej data powinna przypaść za rok, ale z sobie tylko znanych powodów astrolodzy orzekli, że uroczystości pomyślniej będzie przyspieszyć.

Aman Srivastava, pracownik naukowy w prestiżowym Indyjskim Instytucie Technologii – położonym w mieście Roorkee (Rurki), niedaleko od Haridwaru – obserwował ze swojego okna drogę prowadzącą do centrum pielgrzymkowego i dalej do Riszikeszu, innego ważnego celu podróży religijnych hinduistów.

Wspomina, że w dni poprzedzające rytualne kąpiele drogą ciągnął sznur autokarów i samochodów, udekorowanych okolicznościowymi banerami. Nad Ganges jechali głównie ludzie z prowincji. Kiedy przyjeżdżało się po sprawunki do sąsiedniego miasta, można to było poznać po ubraniu albo po tym, jak pielgrzymi niepewnie, grupkami, poruszali się po okolicy i po swoich obozowiskach, rozbitych w pobliżu świątyń.

Chociaż pielgrzymka była tym razem dużo mniejsza niż dawniej, a władze zdecydowały o jej skróceniu, to i tak – według organizatorów – wzięło w niej udział ok. 9 mln hinduistów. Na fotografiach dokumentujących uroczystości widać, jak ludzie tłoczą się w czasie procesji na ulicach miasta i nad świętą rzeką, razem z wędrownymi ascetami sadhu. Maseczki na twarzach pojawiają się sporadycznie.

Później, kiedy naukowcy i publicyści będą szukać źródeł katastrofalnej fali zachorowań, Kumbh Mela będzie wskazywana jako jedno z najważniejszych ognisk zakażeń.

Mutacja

Nad Gangesem i na wyborczych wiecach zaczął rozprzestrzeniać się nowy, bardziej zaraźliwy szczep koronawirusa: wariant, który indyjscy wirusolodzy jeszcze jesienią oznaczyli jako B.1.617.

Najpierw z plotek, a później z mediów można było dowiedzieć się o zakażeniach, których liczba zaczęła niepokojąco szybko wzrastać. Wraz z nią rosła też liczba miast, w których na szpitalnych oddziałach intensywnej terapii kończyły się wolne miejsca.

W ciągu kilku tygodni marca zaczęły się kłopoty z pogrzebami, których większość odbywa się w Indiach poprzez kremację. Nowoczesne elektryczne krematoria w Delhi i Mumbaju przestały nadążać. Wkrótce także przed tradycyjnymi miejcami ciałopaleń, gdzie rozpala się pogrzebowe stosy, zaczęły się ustawiać kolejki żałobników.

Po przerwie semestralnej studenci zaczęli wracać do kampusu uczelni, na której pracuje Aman Srivastava. Niemal od razu gruchnęła wiadomość, że u kilkudziesięciu z nich stwierdzono koronawirusa. W tym czasie w całym kraju codziennie przybywało już po kilkadziesiąt tysięcy chorych. Aman wspomina, że w ciągu kolejnych dni zaczęły zamykać się poszczególne wydziały uczelni, później kampus, z którego studenci wyjechali z powrotem do domów, a w końcu obowiązek pracy zdalnej wprowadzono w całym stanie.

On sam został na miejscu, ale nadchodzące wieści wydawały się coraz poważniejsze. W jego rodzinnym Laknau – stolicy Uttar Pradeś, największego stanu Indii – miejsca w szpitalach skończyły się niemal z dnia na dzień.

Koronawirus znów stał się najważniejszym tematem, a krematoria pracowały już przez całą dobę – wbrew zwyczajowi, który zakazuje tego po zachodzie słońca.

– W Roorkee nie było nawet jednego porządnego szpitala, a ja nie miałem w okolicy żadnej rodziny, która mogłaby mi pomóc, gdybym nagle zachorował – mówi mi Aman.

O okolicach Haridwaru mówiło się już wtedy jako o jednym z nowych ognisk zakażeń.

Decyzję o wyjeździe Aman podjął wkrótce po wizycie w osiedlowym sklepie spożywczym. – Właściciel, mężczyzna przed pięćdziesiątką, powiedział mi: „Bracie, nie wychodź z domu, tutaj przychodzą chorzy ludzie”. Sklepikarz wyraźnie się bał, ale nie mógł zamknąć interesu, który był jego jedynym źródłem dochodu.

W pierwszym tygodniu kwietnia, na dzień przed zapowiedzianą przez władze blokadą całego stanu, Aman wsiadł na motocykl, zrobił rundkę po opuszczonym kampusie i pojechał do Delhi.

PRITAM KOTHADIYA. Wolontariusz z Ghaziabadu organizuje sieć samopomocy, sypia po trzy godziny dziennie. Jego córka czuje się, jakby żyli w szpitalu, a tata był lekarzem.

Każdy został jakoś dotknięty

Sytuacja w indyjskiej stolicy wymknęła się spod kontroli tak gwałtownie, że mało kto mógł zabezpieczyć się w inny sposób, niż robiąc zapasy jedzenia.

Ogólnokrajowe statystyki nowych zachorowań rosły niemal z dnia na dzień: 100 tysięcy dziennie, 200, 300, wreszcie 400 tysięcy. W dodatku wszyscy byli pewni, że w rzeczywistości jest ich znacznie więcej. Potwierdził to pośrednio sam premier Modi, gdy w połowie marca wezwał władze stanowe do bardziej transparentnego informowania o liczbie chorych.

Krematoria rozrastały się: niektóre zagarniały okoliczne parkingi, czasami nawet miejskie parki i boiska. Zaczęło brakować drewna na stosy i po skończonych obrzędach często pozostawały fragmenty niedopalonych ciał. Ludzie zaczęli sobie opowiadać o wypełnionych nimi śmieciarkach i ambulansach, a dziennikarze wyśledzili setki zwłok spływające nurtem Gangesu i wykopane na brzegach płytkie groby.

Aman, który w Delhi zamieszkał ze starszym bratem i jego żoną, kolejne trzy tygodnie wspomina jako koszmar. – Gdy tylko dzwonił telefon, oznaczało to złe wiadomości. Umierali przyjaciele i znajomi, gospodarz mojego domu zachorował i zaraz później stracił matkę, dzień po dniu dowiadywałem się o śmierci rodziców kilkorga kolegów z uczelni. Pierwsza fala pandemii nas na to nie przygotowała, a teraz choroba przyszła do każdej rodziny, każdy został przez nią jakoś dotknięty.

Wybraliśmy prostsze rozwiązanie

Zaraza nie oszczędzała także ludzi mających pozycję, pieniądze i kontakty. Ci uprzywilejowani, dla których wszystko było kiedyś kwestią kilku telefonów do rodziny i wpływowych przyjaciół, teraz nie potrafili zdobyć dla swoich bliskich ratujących życie leków, tlenu ani łóżek w szpitalach.

– W moim rodzinnym mieście w oczekiwaniu na przewiezienie do szpitala zmarł szanowany historyk Yogesh Praveen. Umierali też lokalni politycy – opowiada Aman. – Pandemia wywróciła do góry nogami życie wszystkich.

Dziennikarz Jayanta Bhattacharya stracił ojca. Ale śmierć 79-latka nie została oficjalnie zakwalifikowana jako zgon z powodu COVID-19. Podobnie jak wiele innych.

– Jego stan pogorszył się tak szybko i niespodziewanie, że nie zdążyliśmy nawet zrobić testu – wspomina dziś dziennikarz. – Lekarz, który podpisywał akt zgonu, dał nam do wyboru: możemy zająć się ciałem od razu i zorganizować w miarę normalny pogrzeb albo wysłać je do kostnicy i przez wiele dni czekać na wyniki badań krwi. Wybraliśmy prostsze rozwiązanie. Dzięki temu mogliśmy przeprowadzić rytuały pogrzebowe i zachować resztki godności.

Przepisy mówią, że rodzinom ofiar koronawirusa nie wolno dotknąć ciał ani zebrać prochów, żeby móc je później wrzucić do jednej ze świętych rzek. Na udział w ceremonii pozwala się w tym wypadku tylko jednej, czasem dwóm osobom. I to tylko pod warunkiem, że ludzie sami zorganizują sobie kombinezony ochronne.

Bhattacharya tłumaczy, że dla wielu jest to bardzo trudne do przyjęcia, bo wierzą, że bez dokonania obrzędów we właściwy sposób dusza bliskiej osoby nie zazna spokoju.

W połowie kwietnia na ulicach w Ghaziabadzie zaczęto ustawiać zaimprowizowane ceglane platformy, na których układano ciała. Owinięte w muślinowe całuny, zwłoki pojawiły się też w parkach.

Jayanta Bhattacharya: – Widziałem ciała palone na chodnikach w pobliżu krematoriów. Ale za dnia temperatura dochodzi już do 43 stopni, więc to chyba lepsze, niż pozwolić im się zepsuć i powiększyć traumę, która nas wszystkich dotyka.

SHREYA VARMA. Gdy zachorowała jej mama, szukała rozpaczliwie tlenu. Jeden z pośredników zażądał za kilkudziesięciolitrową butlę równowartości dobrej miesięcznej pensji.

Wołanie o tlen

Kilka dni po tym, jak Aman przyjechał do Delhi, zachorował jego brat, 36-letni Amitush.

Wtedy, na początku kwietnia, nie było jeszcze kłopotów z dostaniem w aptece leków antywirusowych i sterydów przepisanych przez lekarza. Wyzwaniem było za to znalezienie pielęgniarza, który zgodziłby się robić zastrzyki. A także znalezienie tlenu, kiedy zaczynały szwankować płuca.

Gdy poziom tlenu we krwi Amitusha spadł poniżej 70 proc. (norma dla zdrowego człowieka to 95 proc.), opiekujący się nim zdalnie lekarz powiedział, że trzeba znaleźć źródło tlenu.

– Brat cały czas zachowywał kamienną twarz, chociaż z trudem łapał oddech. Mówił tylko szeptem i przez kilka nocy nie spał, bo dusił się z powodu kaszlu. Dopiero później powiedział nam, że bał się wtedy śmierci – wspomina Aman.

Wolnych miejsc nie było w żadnym szpitalu, a centralny serwis internetowy, który miał umożliwiać rejestrację tam, gdzie one były, nie działał. Jakaś gurdwara (świątynia sikhijska) oferowała darmowe butle z tlenem, ale napełniano je pod zbyt niskim ciśnieniem, więc nie wystarczały nawet na piętnaście minut oddechu. Były co prawda fundacje oferujące tlen za darmo, ale na pełny pojemnik czekało się i po dwie noce.

Wielu rodzinom zostawały butle po zmarłych krewnych, nie do końca opróżnione, i to właśnie w ten sposób udało się zorganizować tlen dla Amitusha. Pierwsza butla i koncentrator tlenu pochodziły od wuja szwagierki, który zmarł kilka dni wcześniej. Dzięki temu stan Amitusha poprawił się i po trzech dniach do oddychania wystarczał mu już sam koncentrator.

Łóżka w szpitalu ciągle nie było, choć w poszukiwania krewni zaangażowali spowinowaconych z rodziną polityków.

Pośrednicy

Tlenu szukała też rozpaczliwie Shreya Varma – ciężko zachorowała jej mama, cierpiąca na cukrzycę i mająca problem z nadwagą.

Aby ulżyć mamie, która miała już duże problemy z oddychaniem, Shreya szukała pomocy u pośredników, których numery dostała od znajomych albo odnalazła w sieci.

Jeden z nich zażądał za dostarczenie kilkudziesięciolitrowej butli z tlenem 50 tys. rupii (to równowartość miesięcznej, dobrej pensji nauczyciela). Inni chcieli „tylko” po 10 tys. rupii.

– Oczywiście byliśmy gotowi zapłacić. Ale uśmiechnęło się do nas szczęście i dostaliśmy tlen za darmo poprzez organizację pozarządową – mówi Shreya.

Zanim przez jednego z kuzynów udało się załatwić miejsce w szpitalu i znaleźć karetkę, której kierowca zgodził się – za kilkanaście tysięcy rupii – zawieźć tam jej mamę, Shreya, jej mąż i ojciec musieli nauczyć się podawania tlenu za pomocą butli i koncentratora. W tym samym czasie te umiejętności i podstawową wiedzę medyczną zdobywały w mieście tysiące innych rodzin.

Samopomoc

Shreya nie ma wątpliwości, że w Indiach państwo i system opieki zdrowotnej zawiodły. Ale jedno i drugie szybko udało się zastąpić tym, co Indusi pielęgnują na co dzień: rodzinnymi, sąsiedzkimi i zawodowymi więziami, ludzką ofiarnością i solidarnością.

Siłę tych relacji wzmocniły media społecznościowe i komunikatory internetowe. W kraju, w którym z internetu korzysta ponad 700 mln ludzi, to one stanowią najpewniejszy sposób dotarcia do prawie każdego.

Na WhatsAppie, najpopularniejszym z komunikatorów (blisko 400 mln indyjskich użytkowników), każdego dnia powstawały kolejne grupy samopomocowe. Ludzie błagali w nich o zorganizowanie szpitalnych łóżek z respiratorami i o dostarczenie ratujących życie leków: „Pomóżcie! Pilne! Wyślijcie znajomym! Potrzebne łóżko, ambulans, butla z tlenem, remdesivir, niezwłocznie potrzebne osocze!”.

Od prywatnych profilów, których właściciele oferują potrzebną pomoc, zaroiło się też na Instagramie i Twitterze.

– Żeby pomóc mamie, a później przyjaciołom, każdego dnia pisałam i dzwoniłam do trzydziestu, może czterdziestu kompletnie nieznajomych ludzi z mediów społecznościowych. Prawdę mówiąc nie miałam czasu zastanawiać się, kim są i kogo znają – przyznaje Shreya.

Sypiam po trzy godziny

Dla Pritama Kothadiyi, aktywisty z Ghaziabadu, sprawa jest prosta: w pomaganiu chodzi o to, żeby maksymalne wykorzystać swoją sieć kontaktów i nigdy nikomu nie odmawiać. Sukces zależy od tego, jak dobrze dbało się wcześniej o relacje z innymi i jak głęboko ludzie sobie ufają. Pritamowi, który prowadzi praktykę adwokacką, najbardziej pomogli przyjaciele, znajomi prawnicy i działacze partii politycznej, dla której pracuje jako wolontariusz.

W pomoc angażują się też emerytowani wojskowi lekarze, politycy czy aktorzy. – Jeśli odbierają telefon od kogoś zaufanego, poruszą niebo i ziemię, żeby pomóc, doprowadzić do przyjęcia chorego na oddział albo dostarczyć to, co może uratować życie – przekonuje Pritam.

Oczywiście nie dzieje się to bez ponoszenia kosztów. – Sypiam po trzy godziny dziennie. Przez resztę doby wydzwaniam, dopytuję się, kto i jak może pomóc. Moja 9-letnia córka mówi, że z tymi ciągłymi telefonami czuje się tak, jakbyśmy mieszkali w szpitalu, i jakbym ja był lekarzem. Mój numer ludzie zaczęli sobie przesyłać. Miałem telefony już nie tylko z Uttar Pradeś. Ludzie dzwonili nawet z miejsc, w których nigdy w życiu nie byłem.

Amana najbardziej zaskoczyło, że w całym tym chaosie ucichły spory polityczne. Przestało być ważne, kto jest hinduistą, a kto muzułmaninem, kto zwolennikiem państwa świeckiego, a kto wyznaniowego, albo kto jaką partię popiera. Ludzie zaczęli robić wszystko, co w ich mocy, by pomóc innym. – Polityczne dyskusje zaczęły się znów dopiero, gdy wybuchła nowa odsłona konfliktu izraelsko-palestyńskiego, a liczba zachorowań w Indiach zaczęła spadać – opowiada.

Również na platformach crowdfundingowych zaczęły się zbiórki funduszy na pomoc szpitalom i ludziom najbiedniejszym. A na wielu osiedlach znalazły się osoby gotujące dla starszych i chorujących sąsiadów. Zwykle proste domowe jedzenie: ryż, wegetariańskie curry z ziemniaków albo sera, daal i placki roti.

Ponieważ z domów nie wolno wychodzić bez ważnej przyczyny, do rozwożenia paczek z żywnością zatrudnia się dostarczycieli wynajmowanych przez aplikacje mobilne. Bardziej zasobni i przedsiębiorczy dobroczyńcy organizują podobną pomoc na większą skalę, rozwożąc jedzenie do ubogich dzielnic, których wielu mieszkańców z dnia na dzień straciło utrzymanie.

Filmowy gwiazdor Amitabh Bachchan w maju kupił w Polsce 50 koncentratorów tlenu i także inny sprzęt, który podarował szpitalom w Mumbaju. Lekarze po najlepszych uczelniach zaczęli uruchamiać centra diagnostyczne i tymczasowe ośrodki otwarte dla wszystkich chorych, niezależnie od stanu portfela.

System się rozsypał

Doktor Amit Jain wydaje się pogodny mimo późnej pory i tego, że rozmawiamy po jego wielogodzinnym dyżurze. Jain, anestezjolog i specjalista od intensywnej terapii w jednym z prywatnych szpitali w Delhi, uśmiecha się i potrząsa długimi, dawno niestrzyżonymi włosami.

Kilka miesięcy przed wybuchem pandemii, z myślą o pomocy chorym na raka, założył fundację Hands that Heal, ale teraz, pod koniec marca, organizacja niespodziewanie zyskała nowe zadania. – Myśleliśmy, że to potrwa tydzień, maksymalnie dwa. Nie sądziliśmy, że cały system rozsypie się na kawałki – wspomina.

Publiczne szpitale błyskawicznie się zapełniły – i zarazem przestały otrzymywać zaopatrzenie. Zabrakło najpotrzebniejszych artykułów. Zdarzało się, że bezradny i przemęczony personel przerzucał odpowiedzialność za zdobycie tlenu na rodziny chorych. Albo że lekarze nie zawsze byli wystarczająco zabezpieczeni przed zakażeniem. Do końca maja wirus zabił ich ponad pięciuset.

Jain wspomina, że przez kilka tygodni, na przełomie kwietnia i maja, pod bramą szpitala codziennie rano wyczekiwało po kilka, czasami kilkanaście rodzin. Chcieli, żeby przyjąć ich chorych, prosili, czasami grozili. Każdego dnia lekarze musieli odmawiać dwudziestu albo trzydziestu osobom. Odmawiać trzeba było nawet krewnym i znajomym, wydzwaniającym w czasie dyżurów.

– Od kilkunastu lat pracuję na oddziałach onkologicznych i intensywnej terapii. Wszyscy mieliśmy tam do czynienia z umierającymi, ale teraz musieliśmy się mierzyć z zupełnie innym poziomem frustracji. Nie mogliśmy pomóc nie z powodu braku umiejętności ani dlatego, że to już niemożliwe. Pacjenci umierali nam z braku tlenu, byliśmy bezradni – wspomina doktor Jain.

Obywatele, czyli ekosystem

Wraz ze współpracownikami Amit Jain zaangażował w akcję około trzydziestu innych lekarzy i lekarek, pracujących w dziesięciu szpitalach. Każda z osób z własnej kieszeni wpłaciła 15 tys. rupii. Wolontariusze kupili za to jedzenie, które za darmo wysyłają do potrzebujących.

– Zdobywamy też koncentratory i butle z tlenem, dla tych, którzy nie mają dostępu do szpitali. Wypożyczamy je, maksymalnie na trzy doby. Dostarczamy też potrzebnego do terapii osocza krwi ozdrowieńców. Tych, którym nie możemy pomóc, staramy się przynajmniej wysłuchać.

Po godzinach członkowie grupy doktora Jaina prowadzą transmisje wideo na Facebooku. – Próbujemy edukować i tłumaczymy, kiedy zgłosić się do szpitala, jak poprawnie podawać tlen w domu, dlaczego lepiej nie gromadzić go na zapas i jak chronić się przed komplikacjami – mówi lekarz.

Wszyscy medycy podali do publicznej wiadomości swoje numery telefonów i założyli grupę dyskusyjną, w której każdy może poprosić o wsparcie.

W ten sposób fundacja Amita Jaina stała się częścią szybko rosnącego ekosystemu, działającego głównie dzięki mediom społecznościowym.

Na prowincji

Choć media społecznościowe mają użytkowników również na odległej prowincji, gdzie żyje ponad 65 proc. mieszkańców Indii, to o dostępie do podobnej co w metropoliach infrastruktury i o takiej liczbie lekarzy można tam tylko pomarzyć.

Pierwsza fala zarazy szczęśliwie ominęła tereny wiejskie, lecz teraz dochodzi tam do większości nowych zachorowań. Problemy różnią się w zależności od regionu, ale wspólne mianowniki są podobne: niewiele szpitali, przychodni i centrów ochrony zdrowia, dostęp do testów graniczący z niemożliwością. A ponieważ o testy trudno, to choruje się często po cichu i w nieświadomości – i nie można z całą pewnością powiedzieć, czy tajemnicze śmierci są skutkiem zakażenia koronawirusem. Czasem lepiej o tym nie wiedzieć, bo dla wielu osób dopiero nazwana dolegliwość budzi strach.

Podobnie jak w miastach, i tutaj ludzie oddolnie się organizują i często rozdają potrzebującym to, co mogą – głównie prowiant i środki czystości. Ale możliwości są dużo mniejsze. W opublikowanym 31 maja reportażu tygodnik „India Today” pokazał opuszczone lokalne ośrodki zdrowia. Z kolei w tych działających nie ma czasem prądu, a w niektórych dystryktach jeden szpital albo przychodnia przypadają na setki tysięcy mieszkańców.

Jeśli chorym uda się już dostać do szpitala, trafiają na zatłoczone od tygodni oddziały, gdzie z braku personelu rodziny muszą same opiekować się chorymi. W tej sytuacji medykami pierwszego kontaktu są pielęgniarki, położne i pracownice sanitarne, określane skrótem ASHA (w hindi słowo to oznacza „nadzieję”). Te ostatnie zarabiają – w zależności od stanu – od 2 tys. do 4,5 tys. rupii (ok. 100-230 zł) miesięcznie, a odzież ochronną muszą sobie zapewnić same.

Ale i taka ograniczona pomoc bywa luksusem. Ze stanu Uttarakhand płyną medialne doniesienia o mieszkańcach górskich wsi, którzy masowo przenoszą się na niziny – w okolice miasteczek, w których są przychodnie, i do których prowadzą jakieś drogi.

Tymczasem w wyludnionych i ucichłych ze strachu wsiach Radżastanu można usłyszeć przejeżdżające patrole złożone z aktywistów. Przez megafony przypominają mieszkańcom, że choroba – nawet jeśli nie można jej z całą pewnością stwierdzić – nadal jest śmiertelnym zagrożeniem.

Drogi w labiryncie

Pritam: – Przez całe życie żyliśmy w zatłoczonym, tętniącym życiem mieście. Zaraz po przekroczeniu progu słyszało się nawoływania handlarzy, klaksony samochodów i autoriksz, dzwonki riksz rowerowych, szum tłumów na targowiskach, muzykę. W ostatnich kilku tygodniach to wszystko zamarło. Ludzie ze strachu wychodzą z domów tylko na szybkie zakupy. Wiedzą, że jeśli zachorują, prawdopodobnie nikt nie będzie im mógł pomóc.

Pomoc jednak coraz częściej przychodzi, a liczba zachorowań wydaje się spadać mimo niewydolności państwa. Pod koniec maja w Indiach notowano ok. 175 tys. nowych zakażeń dziennie. W tym czasie każdego dnia umierało ok. 3,5 tys. Łącznie do 28 maja na COVID-19 zmarło 323 tys. Indusów. To wszystko statystyki oficjalne – faktyczne liczby są bez wątpienia wyższe.

Od końca kwietnia na indyjskich lotniskach lądują zagraniczne samoloty z respiratorami, sprzętem do produkcji tlenu i lekami. Początkowo z powodu braku procedur i trudności logistycznych cenne zasoby przez wiele dni zalegały w magazynach, ale teraz wydają się wreszcie docierać do potrzebujących. W mediach trwają dyskusje, do kogo w pierwszej kolejności powinny trafiać odbudowywane zapasy szczepionek, których chwilowo brakuje – choć wcześniej Indie wyeksportowały i podarowały innym krajom dziesiątki milionów dawek.

Tymczasem ludzie nauczyli się znajdować drogę w epidemicznym labiryncie.

Shreya: – Zaczęliśmy sobie bardziej ufać, choć to wymuszone zaufanie. Są tacy, którzy próbują się na tym nieuczciwie wzbogacić. Ale jako społeczność chyba zdaliśmy egzamin.

– Nie wiem, czy jesteśmy gotowi na kolejną falę pandemii – mówi doktor Amit Jain. – Ale tej, która się właśnie kończy, nie oddaliśmy całkiem pola. Nasz szpital jest w dużo lepszej sytuacji niż jeszcze kilka tygodni temu, mamy nowy sprzęt i własną instalację do produkcji tlenu.

– Teraz musimy się przygotować na powrót pacjentów z pocovidowymi komplikacjami – dodaje. – No i spróbować pomóc kolegom na prowincji. To tam jak najszybciej musi teraz dotrzeć pomoc rządowa i zagraniczna.©

AUTOR jest niezależnym korespondentem w Azji Południowej i Południowo-Wschodniej, obecnie pracującym z Tajlandii. W latach 2013-15 mieszkał w Indiach; od tego czasu regularnie tam bywa.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 24/2021