Festiwal w Gdyni: Polska tęskni za wspólnotą

Jeśli czegoś naprawdę dzisiaj brakuje naszemu kinu, i co widownia doskonale wyczuwa, to przede wszystkim szczerości. Na szczęście z kilkoma pięknymi wyjątkami. Szczególnie nieobecna w Gdyni Agnieszka Holland pokazała jak wielka jest w szczerości siła.

25.09.2023

Czyta się kilka minut

„Kos” Pawła Maślony / materiały prasowe FPFF

W sytuacji, kiedy na 48. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni nie pojawia się najżywiej obecnie dyskutowany polski tytuł, mogło to być ledwie usłane czerwonymi dywanami „święto nieistotności”. Ale zakończony w sobotę Festiwal, konkretnie zaś obecni tam filmowcy, nie zapomnieli o Agnieszce Holland, dając temu wyraz i w trakcie imprezy, i na finałowej gali – transmitowanej przez TVP. Co więcej, mimo dotkliwego braku w programie „Zielonej granicy”, która w tym roku nie zdążyła przed zamknięciem selekcji i podobno ma być zgłoszona do programu konkursowego za rok, było co przeżywać i o czym dyskutować. 

Złote Lwy w pełni zasłużenie skosił „Kos” Pawła Maślony – brawurowo podana i dziwnie znajoma fantazja o przednówku Insurekcji Kościuszkowskiej. 

W konkursie głównym pojawiło się jednak przynajmniej kilka filmów, które niezależnie od kostiumu czy konwencji opowiadania sporo mówiły o nas dzisiaj. Nie zawsze z równym polotem i rzemieślniczą jakością, czuć wszelako, że wielu spośród rodzimych twórców myśli o swoim widzu poważnie. I nie tylko w kategoriach masowych powrotów do sal kinowych.

Samo gęste 

„Kos” jest tu dobrym przykładem, bo reprezentuje w zasadzie kino rozrywkowe, aczkolwiek w autorskim wydaniu. Maślona zamiast ciężkiej historycznej kolubryny postawił na lekką acz dobrze naostrzoną broń białą, głównie o chłopskim rodowodzie (takie narzędzie, przeznaczone do prac polowych, odgrywa zresztą w filmie swoją rolę). 

Oto wiosną 1794 r. w westernowej scenerii i dość kameralnych warunkach przypadkiem spotykają się przy jednym stole wyborne postacie: powrócony chyłkiem z USA naczelnik antyrosyjskiego powstania (Jacek Braciak), jego czarnoskóry asystent (Jason Mitchell), pańsko-chłopski bękart (Bartosz Bielenia), sadystyczny moskalski rotmistrz (nagrodzony za rolę drugoplanową Robert Więckiewicz) i charakterna gospodyni wieczoru (Agnieszka Grochowska). 

Jesteśmy w świecie zakonserwowanym pogardą i przemocą, gdzie wszystkim rządzi imperialny knut, bardzo nieliczne niewiasty mają głos (stąd „życie kobiety to nieustanny hazard”), pańszczyzna do złudzenia przypomina amerykańskie niewolnictwo, ale w powietrzu unosi się wiatr wielkiej zmiany. Jaki będzie tego finał, doskonale wiemy ze szkoły i dałoby się go streścić frazą „jeden tylko jeden cud...”. 

Maślona, sięgając po wypróbowaną konwencję „Tarantino łamany Smarzowskim” (co czasem mu się zarzuca), nie stawia na czczą zabawę Historią, lecz inteligentnie dekonstruuje ją i wypełnia arcypolskim wsadem. Z krwawej groteski wyławia bowiem „samo gęste”, czyli Polskę tragicznie i poniekąd genetycznie podzieloną. Dlatego przy tym filmie, ostentacyjnie mało widowiskowym acz imponującym realizacyjną sprawnością (nagroda za montaż dla Piotra Kmiecika i za charakteryzację dla Anety Brzozowskiej), beztroski śmiech co chwila zastyga widzowi na ustach. Zwłaszcza, że opowiedziana przez Maślonę historia rozdartej wspólnoty powracała echem w zgoła odmiennych festiwalowych tytułach, wyrosłych z mniej lub bardziej feudalnego podglebia i narodowego DNA. 

Historie ludowe    

W pierwszej scenie „Kosa” oglądamy srogie batożenie chłopa za to, że próbował zbiec od swojego pana. Uciekiniera gra Artur Paczesny z Teatru im. Jana Kochanowskiego w Opolu, który za główną rolę w innym tegorocznym filmie, „Tyle co nic”, otrzymał w pełni zasłużoną statuetkę jury. 

Tym razem zagrał potomka dawnych chłopów – współczesnego rolnika z Warmii, który niczym samotny kowboj coraz bardziej odstaje od wiejskiej wspólnoty. Jarek Martyniuk (zbieżność nazwisk ze znanym wokalistą przypadkowa) próbuje zorganizować u księdza pomoc dla rodziny pogorzelców, wszczyna bunt przeciwko lokalnemu politykowi (Artur Steranko), który zdradził interesy ziomków, i stara się wyjaśnić tajemnicę śmierci swego kumpla, któremu wcześniej w niejasnych okolicznościach spłonął dom. 

Tyle że ów zdawkowy opis w ogóle nie oddaje tego, że mamy do czynienia z prawdziwym odkryciem. Grzegorz Dębowski, nagrodzony za debiut, scenariusz i oryginalność (Złoty Pazur) całkowicie zdemitologizował w swojej opowieści polską wieś, dotąd nadmiernie przyczernianą bądź infantylnie koloryzowaną. Zrobił film wyzbyty miastowego paternalizmu, kręcony niejako od środka, wypełniony skomplikowanymi postaciami, również kobiecymi, i obsadzony nieopatrzonymi twarzami (jak Monika Kwiatkowska i nagrodzona za drugoplanową rolę Agnieszka Kwietniewska). Bez uproszczonych diagnoz i łatwych ocen pokazał wieś, jakiej większość z nas w ogóle nie zna i jaka powoli się kończy, aspirując ku czemuś innemu niż codzienny znój, społeczna ciasnota i odgórna marginalizacja. Nawet bliska sercu ojcowizna może okazać się kłopotliwym balastem.

Nie przypadkiem tak istotną rolę odegrała w tym wieloznacznym filmie zwykła gnojówka. Półtora wieku wcześniej używając furmanki wypełnionej nawozem Reymontowska wieś dokonała samosądu na młodziutkiej Jagnie Borynowej i właśnie jej wątek DK Welchman i Hugh Welchman wyeksponowali w swojej adaptacji „Chłopów”. 

Przepuścili je przez dzisiejsze „historie ludowe”, klimat #MeToo, świeże spojrzenie na etnografię wsi, ale przede wszystkim przez oryginalną technikę, stapiając film aktorski z malarską animacją, czego przedsmak mieliśmy już w „Twoim Vincencie” (2017). Efekty owej fuzji tym razem bywają różne, lecz przyznać trzeba, że chwilami wyglądają (i brzmią, między innymi za sprawą muzyki L.U.C.-a) wręcz ekstatyczne, co zaowocowało Nagrodą Specjalną jury kierowanego przez Filipa Bajona. Więcej o tym filmie już wkrótce w „Tygodniku”. 

Teczki, teczki, teczki

I tak jak nawiązywanie w polskim kinie do naszych chłopskich korzeni da się wytłumaczyć dokonującym się od kilku lat w literaturze, historiografii czy teatrze „zwrotem ludowym”, tak trudniej zrozumieć zupełnie inny motyw, jaki ujawnił się nieoczekiwanie w festiwalowych tytułach, a mianowicie zwrot „agenturalny”. 

Na szesnaście konkursowych tytułów co najmniej cztery krążyły wokół peerelowskiej bezpieki. Być może po fali nostalgicznych „powrotów do tamtych dni” dopiero teraz przyszedł czas na poważniejsze rozrachunki, zwiastowane już dwa lata temu przez „Żeby nie było śladów” Jana P. Matuszyńskiego. Tym bardziej, że ów trend, aczkolwiek wyraźnie spóźniony, dotyczy twórców różnych pokoleń. Równie dobrze może wyrastać z gęstniejącej atmosfery nieufności i poczucia zagrożenia, że w dzisiejszej sytuacji politycznej „stare wraca”, a już na pewno to, co nigdy nierozliczone czy wyparte. 

Ale czasem chodzi po prostu o rozsmakowanie się w samej konwencji szpiegowskiego thrillera, jak w otwierającym festiwal filmie „Doppelgänger. Sobowtór”, nagrodzonym za reżyserię Jana Holoubka, zdjęcia Bartłomieja Kaczmarka, scenografię Marka Warszewskiego i kostiumy Weroniki Orlińskiej. Solidna robota nie idzie jednak w parze z psychologicznym bądź egzystencjalnym wyrafinowaniem, właściwym kinu z podgatunku neo-noir. Otrzymujemy przecież wielce inspirujący punkt wyjścia – kradzież i poszukiwanie tożsamości. Równolegle toczą się losy młodego agenta peerelowskich służb specjalnych, który pod przykrywką wkupia się w łaski nieswojej rodziny i podejmuje pracę wywiadowczą w Strassburgu, oraz szarego inżyniera z Wybrzeża, który próbuje dociec, kim jest, a właściwie skąd pochodzi (w tej roli Tomasz Schuchardt, uhonorowany ex aequo z Więckiewiczem). W ich ojczyźnie toczy się właśnie wielka Historia, życie za żelazną kurtyną kusi sytą normalnością, lecz „sobowtór” grany przez Jakuba Gierszała coraz bardziej pogrąża się w swoim wielkim oszustwie i coraz mniej dobrowolnej samotności. Film zaś, skupiony na podwójnych kamuflażach, pułapkach i zwrotach akcji, gubi raz po raz swój najbardziej ekscytujący nerw. Zamiast „Życia na podsłuchu” czy mrocznej przypowieści o Cieniu, dostajemy ostentacyjnie antybondowską stylizację na późne lata siedemdziesiąte. 

Coś z polityczno-psychologicznego dreszczowca miała w zamyśle także „Różyczka 2” Jana Kidawy-Błońskiego i również padają tam pytania o tożsamość, zmąconą odkryciem rodzinnej tajemnicy. Magdalena Boczarska tym razem wciela się w postać dzisiejszej europosłanki, którą prześladuje esbecka przeszłość jej matki, ukazana w pierwszej „Różyczce” z 2010 r. Kiedy straciwszy męża w zamachu terrorystycznym główna bohaterka nieopatrznie wygłasza antyislamski komentarz, czym zjednuje sobie znaczące poparcie i z prawej strony dostaje propozycję kandydowania w wyborach prezydenckich, pozostaje kwestią czasu, aż ktoś wreszcie wyciągnie kwity jej przodków. Szkoda tylko, że w tej perfekcyjnie skrojonej historii o postkomunistycznych trupach w szafie, dzisiejszych fobiach, postpolityce i postprawdzie, tak mało jest powietrza, o filmowym „mięsie” nie wspomniawszy. Są natomiast słodkości – w jednej z lepszych scen grany przez Janusza Gajosa prezes prawicowej partii częstuje swoją kandydatkę... kremówkami i nie był to w Gdyni jedyny szpiegowski tytuł, w którym ten symboliczny motyw cukierniczy się pojawił. 

Nie mogło go zabraknąć w „Figurancie” Roberta Glińskiego, kolejnym nowym filmie z teczkami w tle. Podwójne życie staje się udziałem Bronisława Budnego (Mateusz Więcławek) – autentycznej postaci esbeka, który przez wiele lat nadgorliwie inwigilował Karola Wojtyłę. I równocześnie coraz bardziej się staczał, niszcząc po drodze także swoich bliskich. Największym atutem tego filmu jest nieomal bezszwowe połączenie archiwalnych materiałów z czarno-białymi zdjęciami inscenizowanymi, przez co krakowskie ulice, nowohuckie demonstracje czy występy w Piwnicy Pod Baranami wyglądają „jak żywe”. W ten sposób Gliński reanimuje czarno-biały czas, w którym zło miało jednoznaczną twarz uzbrojonego w aparat fotograficzny „figuranta”, podczas gdy Kościół stanowił (jeszcze) niekwestionowany autorytet moralny i duchowy. A z ciekawostek: w roli Ireny Kinaszewskiej, sekretarki „Tygodnika Powszechnego”, która była wykorzystana przez służby w prowokacji przeciwko przyszłemu papieżowi, pojawia się jej wnuczka, aktorka Paulina Kinaszewska.   

Trudno jednak potraktować tego rodzaju filmy jako coś więcej niż nadrabianie zaległości w dokumentowaniu relacji państwowo-kościelnych z minionego ustroju i wcale nie tak jednowymiarowych, jakby wynikało z ekranu. Dlatego szczególnie anachronicznie, na dodatek bez jakiejkolwiek atrakcyjnej „stylówki”, wypada tutaj „Święty” Sebastiana Buttnego – jedna z największych pomyłek w gdyńskim konkursie. Tu też mamy autentyczną historię. Niedługo po stanie wojennym z katedry gnieźnieńskiej zostały skradzione relikwie świętego Wojciecha i odzyskanie ich miało być dla resortu siłowego pokazówką na użytek opinii publicznej. Ciągle bowiem trwał zbiorowy wstrząs związany z zabójstwem księdza Popiełuszki. Grany przez Mateusza Kościukiewicza funkcjonariusz MO oddelegowany do przeprowadzenia śledztwa i odzyskania przedmiotów kultu stopniowo dostrzega ukryte za tym wszystkim macki bezpieki i w końcu swoje osobiste uwikłanie w jej intrygę. To połączenie dramatu politycznego z oldskulowym gatunkiem filmu milicyjnego mogło stworzyć wciągający czarny kryminał. Zabiła go zgrzebna robota i zarazem aspiracje do wielkiej tajemnicy, z pogranicza metafizyki i sensacji. 

Razem

Te wszystkie obrazy, niezależnie czy wyrosłe z jakichś zbiorowych traum, czy z gatunkowych kalkulacji, składają się na dość przytłaczający Polaków portret własny. „Nie umiemy we wspólnotę” – mówił podczas przyjmowania nagrody reżyser „Kosa”. Lecz jakby na przekór wyzierającej z ekranu nieufności, tej „agenturalnej” i tej „chłopskiej”, szczególnie mocno zaznaczyły się w konkursie filmy jak najbardziej intymne: „Imago” Olgi Chajdas i „Lęk” Sławomira Fabickiego. Ten drugi, niestety, wyjechał z Gdyni bez żadnej statuetki, choć Magdalena Cielecka i Marta Nieradkiewicz są na ekranie niczym jeden żywy organizm. Grają współczesne siostry, które ruszają autem do Szwajcarii, by starsza mogła godnie zakończyć swoje cierpienie, aczkolwiek nie jest to film za czy przeciw eutanazji, ale radykalne studium bliskości. W formie Bergmanowskiego kina drogi, często zatrzymanego w pół zdania, w pół sceny, bez zbędnych dopowiedzeń, udała się niezwykle szczera i pełna niuansów rozmowa o tym, co najważniejsze. Na przykład poprzez dotyk, intensywną mowę ciała czy szorstki humor, który pomaga rozładować ciężar ostatecznych decyzji. 

Dla odmiany, nagrodzone Srebrnymi Lwami „Imago” przynosi wibrujące dziką energią studium kobiecej wylinki. Uhonorowana za pierwszoplanową rolę żeńską intrygująca Lena Góra (znana choćby z „Roving Woman”) i także współscenarzystka tego filmu nawiązuje do burzliwej historii swojej matki, związanej w drugiej połowy lat osiemdziesiątych z punkową sceną Trójmiasta i dojrzewającej do życia na własnych zasadach. Wspólnota ma tutaj wymiary bardzo nieoczywiste, przybiera na przykład postać rodziny, którą łatwo byłoby nazwać patologiczną, jednakże twórczynie niczego nie definiują – również choroby psychicznej. Dają swojej bohaterce przestrzeń do szaleństwa i błądzenia, a jednocześnie jest to kino bardzo przemyślane w swojej „brudnej” zmysłowości i pięknie zbliżonym do fotografii Nan Goldin. I nabuzowane ówczesnymi brzmieniami alternatywnymi spod znaku Pancernych Rowerów i Apteki, przepisanych dzisiaj w ciekawy sposób przez Smolika (nagroda za muzykę). 

Samopoczucie

Był to zatem festiwal całkiem zajmujący – wbrew rytualnym narzekaniom, brakowi kilku wyczekiwanych tytułów, obecności kilku chybionych i prawicowej histerii wokół „Zielonej granicy”. O lepsze samopoczucie widzów zadbała niezawodna pod tym względem Kinga Dębska w „Święcie ogniawedług powieści Jakuba Małeckiego (nagrody aktorskie dla Kingi Preis za drugi plan i Pauliny Pytlak za debiut), a na innym biegunie Maciej Bochniak w zwariowanym „Freestyle’u” czy Adrian Apanel z debiutanckim „Horror Story” – jedynej w swoim rodzaju „czarnej komedii rekrutacyjnej”. 

Nowa dyrektor artystyczna Joanna Łapińska wykazała się dużą odwagą, przejmując gdyńskie stery w tak trudnych dla polskiego kina czasach, naznaczonych przez polityczną cenzurę, globalny kryzys ekonomiczny, zmianę nawyków odbiorczych i walkę rodzimych filmowców z platformami internetowymi o tantiemy. W takiej atmosferze z trudem otwiera się szampana. Zwłaszcza, że zbliżające się wybory mogą zmienić na jeszcze gorsze całą dotychczasową optykę.

Można za to postulować, żeby niezależnie od wszystkiego zaczęło zmieniać się, przynajmniej częściowo, nasze „spojrzenie wewnętrzne” – na kino historyczne (po zawadiacko-brutalnym, ale jakże mocarnym w swej wymowie „Kosie”), na adaptacje utworów literackich (patrz: „twórcza zdrada” dokonana na nobliście w nowych „Chłopach”) czy sposób opowiadania o emocjach (filmy Fabickiego i Chajdas). Nie mówiąc o poważniejszym spojrzeniu na klasy ludowe w znakomitym debiucie Dębowskiego. 

Miejmy nadzieję, że tak jak w przypadku wyżej wymienionych tytułów, sprawna i zarazem poszukująca forma nie będzie ustępować istotnym treściom. Bo jeśli czegoś naprawdę dzisiaj brakuje naszemu kinu, niezależnie od kategorii wagowej i światopoglądowej, co widownia doskonale wyczuwa, to przede wszystkim szczerości. Na szczęście z kilkoma pięknymi wyjątkami. Holland pokazała, jak wielka jest w szczerości siła.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 40/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Tęsknoty za wspólnotą