Ludzie w lesie. Recenzja „Zielonej granicy” Agnieszki Holland

Agnieszkę Holland bardziej interesuje zjawisko hipotermii, tej dosłownej i tej metaforycznej, nazywanej znieczulicą, aniżeli hipokryzja polskich władz w temacie imigracji.

17.09.2023

Czyta się kilka minut

Ludzie w lesie
Kadry z filmu „Zielona granica” / AGATA KUBIS / MATERIAŁY PRASOWE

Trudno mówić o „Zielonej granicy” Agnieszki Holland nie okopując się na politycznym stanowisku. Dzisiaj polityką jest wszystko, a już na pewno to, co dzieje się od dwóch lat w rozdartej drutem kolczastym Puszczy Białowieskiej. Domorośli krytycy niewidzianego filmu wylewają w sieci nienawistne komentarze, pracujące dla nich farmy trolli zaniżają oceny na portalach filmowych, niektóre kina autocenzurują swój repertuar. Z pewnością można teraz liczyć na wyrosły z polskiej przekory „efekt »Kleru«”, czyli zwiększoną oglądalność, ale czy także na zwiększoną refleksyjność?

Bez wątpienia jedna myśl narzuca się podczas seansu tego filmu: przy całej jego polityczności, w dużej mierze wtórnej, nie mamy do czynienia wyłącznie z publicystyką. I nie za nią, w przeciwieństwie do takiego na przykład „Człowieka z żelaza” (1981), film Holland otrzymuje dziś nagrody i owacje na całym świecie. Powstało wszak bardzo dobre kino, przemawiające uniwersalnym językiem – kino spod znaku interwencji humanitarnej, chwytanej na gorąco Historii i zbiorowej terapii szokowej. Pod warunkiem, że ktoś będzie miał odwagę się jej poddać.

Wprost, po kolei i dosadnie

Tytuł tego tekstu nawiązuje do animacji Szymona Ruczyńskiego „W lesie są ludzie”. Niespełna dziesięć minut i prosta dziecięca kreska wystarczyły młodemu autorowi, by dotknąć dramatu rozgrywającego się nie tak dawno pod Białowieżą. Teraz scenariusz Holland, Macieja Pisuka i Gabrieli Łazarkiewicz-Sieczko wypełnia tamte umowne ramy: zagęszcza udokumentowane wcześniej zdarzenia, rozdziela punkty widzenia, odmalowuje atmosferę stanu wyjątkowego przy białoruskiej granicy. Daje też uciekinierom, aktywistom i pogranicznikom konkretne twarze czy historie oraz wyjątkowo nieproste dylematy.

Chociaż powściągliwe, niby-dokumentalne zdjęcia Tomasza Naumiuka są czarno-białe, niewiele w „Zielonej granicy” zerojedynkowych oczywistości. Z pewnością bezdyskusyjna jest gehenna imigrantów – wypędzanych ze swych domów przez nędzę, wojny i prześladowania, zazwyczaj mocno straumatyzowanych, oszukanych przez reżym Łukaszenki. Na dodatek widzimy, jak ograbiają ich przemytnicy, jak spychani są przez obie straże graniczne w tę i z powrotem, skazani na walkę o przetrwanie. Już gdzieś o tym czytaliśmy? Nie szkodzi. Czasami trzeba pokazać wszystko wprost, po kolei i dosadnie, ażeby wyrwać widza z mniej lub bardziej abstrakcyjnych wyobrażeń. Tak właśnie robi w swoim filmie Holland.

A co z bezczeszczonym ponoć honorem polskiego munduru? Otóż wśród sportretowanych na ekranie rodzimych pograniczników znajdziemy nie tylko zatwardziałych służbistów („u nas trupów ma nie być” – słyszymy z ust przełożonego), knajackich rasistów czy zwyczajnych sadystów. Jeden z głównych bohaterów, Janek, grany przez Tomasza Włosoka, okazuje się postacią wielce skomplikowaną, wymykającą się dzisiejszym schematom, wziętą nieomal z kina moralnego niepokoju.

Po stronie działaczy z organizacji pozarządowej próżno szukać samych pięknoduchów. To ludzie bardzo różni, zdeterminowani, często zdesperowani, czasem impulsywni, irytujący, nieprzebierający w słowach. A pomaganie to przede wszystkim żelazna logistyka i pragmatyka. Tego musi się uczyć napływowa psychoterapeutka (Maja Ostaszewska), albowiem sam szlachetny idealizm może równie dobrze zaszkodzić sprawie.

Ludzie w lesie

Hipotermia i hipokryzja

Owej naiwności nie mają w sobie twórcy filmu. Dobrze wiedzą, na czym polega monitorowana z Kremla operacja hybrydowa albo nagminne łamanie przez polskie władze unijnych procedur azylowych, jednakże najważniejsze jest dawanie świadectwa – tułaczce imigrantów, fatalnemu ich traktowaniu, polskiej bezsilności i aktywności pomimo wszystko. Temu również służy kino, szczególnie uprawiane przez Agnieszkę Holland od prawie półwiecza, w różnych krajach i ustrojach. Jest głosem humanistki, którą w tym przypadku zdecydowanie bardziej interesuje zjawisko hipotermii, tej dosłownej i tej metaforycznej, nazywanej znieczulicą, aniżeli hipokryzja polskich władz w temacie imigracji.

Film, który z wiadomych względów nie zabiegał o dofinansowanie z PISF-u, powstawał w poczuciu misji i czasem to daje się we znaki. Bywa, że padają o dwa zdania za dużo, czasami za mocno dociśnięte są emocje, niektóre zaś sceny mogą wyglądać wręcz życzeniowo. Owa nadmiarowość czy nadgorliwość z łatwością jednak znajduje usprawiedliwienie – stanowi zdecydowaną reakcję na odczłowieczanie i powszechne zobojętnienie wobec losu tysięcy anonimowych uciekinierów z Globalnego Południa. Dlatego w dużej mierze od indywidualnej wrażliwości i nastawienia zależeć będzie, czy sceny przemocy bądź umierania w lesie odebrane będą jako próba emocjonalnego szantażu.

Choć surowy charakter opowieści zostaje raz po raz efektownie przełamany – jakimś powracającym symbolem (okulary afgańskiej uchodźczyni), szczyptą surrealizmu (afrykańscy nastolatkowie na bogato ugoszczeni przez Polaków) bądź nawet humorem (dialogi podawane przez międzynarodową obsadę na ogół nie szeleszczą pustymi deklaracjami), to przez dwie i pół godziny napięcie ani trochę nie spada. Również wtedy, gdy dominuje jeszcze ton czysto sprawo­zdawczy: jacyś ludzie przylecieli samolotem, utknęli w puszczy, padł im telefon, dziecko zmoczyło się, matce skończyło się mleko i dalej jest noc...

Złe paszporty

„Dalej jest noc” to tytuł znanej książki o losach ukrywających się Żydów. Przywołuję go tutaj nieprzypadkowo, wcześniej zresztą powołał się na nią Damian Kocur w swej krótkometrażówce o przewoźniku promowym, który po kryjomu przygarnia pod swój dach nielegalnego imigranta. Ataki prawicowych polityków na reżyserkę znowu uruchomiły imaginarium rodem z II wojny światowej (film jako przykład goebbelsowskiej propagandy, groźby ogolenia głowy rzekomej kolaborantce, demobilizujące potencjalną widownię hasło „tylko świnie siedzą w kinie”).

Istniała pewnie obawa, że film przesadzi z innymi odniesieniami – do Zagłady właśnie. Rzeczywiście, są tu sceny odsyłające do ikonicznych obrazów z pamięci holokaustowej, niekoniecznie intencjonalnie. Oto wycieńczona syryjska rodzina spotyka w polu rolnika, ale przyjmując od niego wodę i jabłka, nie ma pewności, czy za chwilę dobry Polak nie złoży na nich donosu. Oto posiadająca „niedobry wygląd” psychoterapeutka, żeby uwiarygodnić swą polskość, recytuje pogranicznikom ostentacyjne „Ojcze nasz”. Las, pole, mur z zasiekami, ujadające psy – ot, „taki pejzaż”, swojski i straszny jednocześnie. Nawet pierze ulatujące z puchowej kurtki rozerwanej przez drut kolczasty wygląda jakby znajomo.

„Nieznośny ciężar skojarzeń” – nazwał niedawno tę polską obsesję politolog Piotr Forecki, bo zaiste trudno się od nich uwolnić. Na szczęście Holland tych analogii nie nadużywa; wiele z nich po prostu tkwi głęboko w naszych głowach, w kolektywnej nieświadomości. Działają silniej niż ironia ewangelicznych perswazji spod znaku „Jezus umarł w Polsce” i „gość w dom, Bóg w dom”.

Film o białoruskiej granicy jest niczym ta wirtualna pinezka, którą znajdujący się w potrzasku zaznaczają na mapie swoją obecność, kiedy usiłują wezwać ratunek. Ma namierzać niewidoczne cierpienie, bez względu na jego silnie upolityczniony charakter. Okazuje się, że taka pinezka potrafi być równie ostra, jak prawdziwa, toteż musi uwierać. Może dlatego, że prócz grozy doświadczanej przez uwięzionych w puszczy i szczegółowego rekonstruowania pushbacków, ten film odtwarza też nasz polski stan strachu. Bohaterstwo ma tutaj wysoką cenę i nie wszystkich stać na obywatelskie nieposłuszeństwo czy bezinteresowne gesty. Nie znajdziemy jednak wielkich uogólnień w rodzaju „źli Polacy”. Widać to zwłaszcza w epilogu, zaznaczającym nasz ogromny wkład w pomoc uciekającym Ukraińcom.

„Zieloną granicę” nakręcono po to, by upomnieć się o tych innych, pozostawionych całkowicie bez pomocy. O posiadaczy „złego paszportu”, ciemniejszego odcienia skóry, wyznawców obcych religii. I jakkolwiek retoryka finału może być aż nazbyt ewidentna (bardziej wzrusza nas los ukraińskich psów i kotów niż skazanych na powolną śmierć „innych”), przecież także i zwierzęta, jak choćby podlaski łoś czy wilk, odegrały w tym bezkompromisowym filmie drobne, acz piękne epizody. Z pewnością nie jest to więc film dla myśliwych i skupia się nie tylko na tych, którzy w lesie polują na ludzi. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 39/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Ludzie w lesie