Bohater jest zmęczony

KSIĄŻKI W TYGODNIKU | Opowiadanie powstrzymuje rozrzutność i zawęża pole widzenia. Sprawia, że rzeczywistość wreszcie pozwala się uchwycić. Na razie jeszcze za nitkę, za frędzle, ale powolutku, powolutku ciągniemy i okazuje się, że spruliśmy spory kawałek świata.

21.10.2019

Czyta się kilka minut

Sklep z tkaninami w Yangon, Mjanma, luty 2019 r. / JEWEL SAMAD / AFP / EAST NEWS
Sklep z tkaninami w Yangon, Mjanma, luty 2019 r. / JEWEL SAMAD / AFP / EAST NEWS

Każdego dnia pochłaniamy setki wiadomości, a jednak odczuwamy brak frapujących historii. Dlaczego? Ponieważ każde z napływających ze świata powiadomień, każda z dochodzących do nas wieści o jakimś zdarzeniu opatrzona jest od razu wyjaśnieniem. Innymi słowy: rzadko które wydarzenie sprzyja opowiadaniu. Wszystko stało się domeną informacji, diagnozował niegdyś Walter Benjamin, i od tamtego czasu doprawdy niewiele się zmieniło. A informacja spełnia swoje zadanie tylko w chwili, gdy jest nowa. Chwila jest całym jej życiem, musi się więc bez reszty jej oddać, musi wszystko jej wyjawić. Inaczej opowiadanie: ono unika rozrzutności.

Polska powieść jest w kryzysie. Bardziej niż kiedykolwiek próbuje informować, objaśniać i osądzać świat. Rwie się do kopiowania rzeczywistości, do bycia socjologiczną rozprawką albo agitką. Częściej niż pojedynczego człowieka portretuje grupy i plemiona, figury zbiorowe bądź symboliczne. Bohaterów powieści mamy zresztą zwykle dwóch, są reprezentantami podzielonej w poprzek Polski. To beneficjent przemian ustrojowych (ktoś z kapitałem finansowym i kulturowym, nowobogacki liberał) albo ich ofiara, pchnięta w ramiona nacjonalizmu, homofobii, ludowej religijności. Obaj równo unurzani w konsumpcji, uzależnieni albo zależni od świata nowych mediów i zapośredniczonych przez media społecznościowe relacji. Zmuszeni do starcia, do walki. Pisarze chwytają gorący, publicystyczny temat (stosunki pracy i prekariat, mieszkalnictwo, emigracja, służba zdrowia, skrajny nacjonalizm, klerykalizm, aborcja) i budują wokół niego krytyczną narrację. Książki wydawane w ten sposób – jako fabularny komentarz do rzeczywistości – same będąc skądinąd produktem skompromitowanego rynku (jak choćby w „Republice świecidełek” Pawła Sajewicza czy „#Upale” Michała Olszewskiego), ubrane są w manieryczny pastisz, hiperbolę i groteskę. Brakuje czasu i miejsca na pełnokrwistego bohatera wiarygodnie umocowanego w świecie przedstawionym. Brakuje frapujących historii.

Autorzy (ostatnio m.in. Marcin Kołodziejczyk, Dorota Masłowska, Agnieszka Szpila, Grzegorz Uzdański czy Kuba Wojtaszczyk) posługują się jeszcze jednym trikiem. Dzielą swoje narracje na głosy, sięgają po monolog wewnętrzny i mowę pozornie zależną, za pomocą której śmiało można dać upust domniemanym społecznym frustracjom. Tym samym zamiast próby zrozumienia bohatera dostajemy zaproszenie do jego wyszydzenia, dehumanizacji. Mowa pozornie zależna to relacja, którą prowadzi się w oparciu o treść cudzej wypowiedzi, co – jak słusznie zauważają badający temat lingwiści – symbolicznie zwalnia autora z odpowiedzialności za słowa. Tymczasem kwestia: „kto tu mówi?” jest bardzo istotnym zagadnieniem interpretacyjnym, szczególnie teraz, gdy literatura ciąży ku poetyce osobistego wyznania.

Czego nie chcemy sobie powiedzieć

Polska proza bardzo szybko próbowała uchwycić moment, w którym – jak pisze Agata Sikora w wydanej właśnie książce „Wolność, równość, przemoc” – „marksistowska wizja bezklasowego społeczeństwa opartego na emancypacji pracy została zastąpiona »bezklasowością« neoliberalnej konsumpcji, w ramach której jednostki odkrywają i performują siebie, a społeczeństwo jest tylko symboliczną presją wywieraną na autentyczną jaźń. W takich okolicznościach krystalizuje się »polityka tożsamości«, w której klasę, rasę, płeć, orientację seksualną wymienia się na jednym oddechu, lecz tej pierwszej poświęca się zadziwiająco mało miejsca”. Jestem pewna, że miejsca na opis momentu przejścia do neoliberalnej konsumpcji i związanego z nim wykluczenia ekonomicznego było w naszych powieściach w ciągu ostatnich trzydziestu lat dosyć, problem polega jednak na tym, że nie zostało to odpowiednio wykorzystane. Dostaliśmy czarno-białą, tendencyjnie wyrysowaną panoramę społeczną. Ale przede wszystkim – oblaliśmy egzamin z empatii.

Przywołany w książce Sikory francuski socjolog Didier Eribon w autobiograficznym „Powrocie do Reims” przyznaje, że łatwiej było mu przez całe życie pisać o wstydzie seksualnym (Eribon jest gejem) niż o wstydzie społecznym (pochodzi z rodziny robotniczej, którą pogardzał). Socjologowie francuscy zdążyli już skądinąd wiele napisać o tym, jak społeczeństwa zachodniej Europy doświadczają nierówności ekonomicznych – ludzie śmiało dyskutują o seksie czy zaburzeniach psychicznych, a krępuje ich pochodzenie oraz ryzyko deklasacji. Stabuizowaliśmy ten temat – podsumowuje Sikora i podobnie jak Eribon postanawia opowiedzieć historię swojego życia, uwzględniając własny kapitał i usytuowanie. Na podobne wyznania zdecydowała się w opublikowanym niedawno na łamach „Dwutygodnika” eseju „Powrót do Polski” pisarka i tłumaczka Renata Lis. Dlaczego? Ponieważ konieczność uczciwego, odpowiedzialnego samookreślenia jest – uważa Lis – potrzebą naszych czasów. Czasów, w których zbyt łatwo demonizuje się innych, także najbliższych, bezbronnych.

Zaczęliśmy wyraźniej dostrzegać własne oraz cudze uwarunkowania kulturowe i klasowe, które determinują codzienne decyzje, także te przy urnach („Mam marksistowskie poglądy (...), popieram bezwarunkowo prawo do aborcji na życzenie. Dlaczego zatem głosuję na PiS? Bo jestem przede wszystkim pracownicą” – pisała chwilę przed wyborami działaczka i reporterka Magdalena Okraska). „Każdy ma swój los i każdy dźwiga jakieś ciężary, nawet jeśli nie zawsze są to ciężary ekonomiczne – naprawdę trudno przepraszać za to, jak się potoczyło nasze życie (...), jeśli nie ma się wielkiego wpływu na niekorzystne warunki zewnętrzne”, pisze Lis, jednocześnie wyznając, że od ćwierć wieku żyje w Polsce w związku z inną kobietą. Ważniejszym w „polityce tożsamości” elementem jest dla niej jednak, podobnie jak dla Eribona, fakt, że nie odziedziczyła po rodzicach żadnych przywilejów ani kapitałów, lokując się ostatecznie „w okolicach klasy lekkopółśredniej”.

Bo czy tak naprawdę akces do ruchu LGBT+, przełamujący wykluczenie symboliczne, daje nam jakąś wolność? – dopytuje w swojej książce Sikora (oczywiście mieszkająca na co dzień w Londynie autorka trochę zapomina, że akurat wykluczenie symboliczne ma obecnie zupełnie inną wagę w Wielkiej Brytanii czy Francji niż w Polsce). Zadając to pytanie, krytyczka opisuje jednak historię znanej lesbijskiej komiczki Hanny Gadsby. „Presja na przeżywanie swojej tożsamości seksualnej przez »metaforę imprezy« jest bardzo silna” – mówiła Gadsby w jednym ze swoich stand-upów, robiąc jednocześnie „prawdziwy” coming out: „Identyfikuję się... jako osoba zmęczona”. Nie ona pierwsza. Epidemia tego uczucia w Europie i Stanach Zjednoczonych – jak zauważyła socjolożka kultury Małgorzata Jacyno – może brać się stąd, że powodowani ekonomiczną motywacją codziennie podejmujemy decyzje, które są dla nas niemoralne. Tak oto prawdziwym bohaterem naszych czasów, świata, w którym ludzie zmuszeni są do nieustannego, chorobliwego śmiechu skrywającego smutek, stał się Joker.

Zombie atakują normalsów

Obecny właśnie na ekranach naszych kin film Todda Phillipsa, bardzo bliski w wymowie do nagrodzonego Złotą Palmą w Cannes „Parasite” (reż. Bong Joon-ho), opowiada o demontażu instytucji publicznych, który powoduje, że system demokracji liberalnej w Gotham traci legitymizację i szacunek dużej części zwykłych obywateli. Tli się bunt, wybuchają zamieszki. Na ich czele staje Arthur Fleck, człowiek głęboko zraniony, zmęczony, nieszczęśliwy i niepoczytalny – antybohater. Morderca, który na co dzień próbuje nas rozśmieszać, komik i klaun.

Literatura powinna zrywać maski, powinna jątrzyć. W polskiej powieści nie doczekaliśmy się jeszcze tak dokuczliwego, obrażającego nasze dobre samopoczucie bohatera. Próbowała go powołać do życia Patrycja Pustkowiak w „Maszkaronie”, ale jej wykreowana w wewnętrznym monologu Marianna nie jest takim zapalnikiem – wywołuje raczej uśmiech pogardy, odrazę. Jeszcze mniej empatii dla „mas rewolucyjnych” okazał Jacek Dehnel, który w ostatniej powieści „Ale z naszymi umarłymi” tłum prący ku apokalipsie zamienił w bezrozumnych zombich. Bohaterowie tej utrzymanej w eleganckiej, balzakowskiej formule powieści to tzw. normalsi: centryści, garstka liberałów, która próbuje uratować świat przed wstającymi z grobów przodkami, zwłokami marszałków i kardynałów – słowem, przed fantazmatami Polski, narodową martyrologią. Żywych i sprawiedliwych nie łączy pozycja materialna ani społeczna (każdy zamieszkuje inne piętro kamienicy przy krakowskim Rynku Podgórskim), ale troska o własny interes i przyjemność płynącą z bycia w świecie. Tymczasem nasilające się skrajne poglądy i postawy prowokują do wojennej eskalacji, do walki. Do tej uparcie centrystycznej postawy reprezentowanej przez swoich bohaterów Dehnel także zdaje się podchodzić nieco krytycznie, nie pozwalając im ostatecznie na ocalenie. „Ale z naszymi umarłymi” to przede wszystkim fabularny opis zjawiska, które Agata Bielik-Robson (skądinąd adwokatka normalsów) nazywa „pustym znaczącym”. O czym mowa? „Chodzi o taką magnetyczną metaforę – wyjaśnia filozofka – która „przyciągnie do siebie wszelkiego rodzaju resentymenty, frustracje, gniewy, które przez całe lata pozostawały gdzieś pod progiem świadomości”. A więc zombie Dehnela to „wymierające skrzydło beznadziejnych romantyków, powstańców, antykomunistów, »wyklętych« i innych fanatyków gotowych umierać męczeńską śmiercią za Polskę”. To oni, jak wirus, winni są rozniesienia niedemokratycznych zjawisk po całej Europie. Można ich w obronie własnej wysadzać w powietrze i rozjeżdżać skradzioną karetką albo wozem transmisyjnym TVP, jak w grze „GTA”.

Kiedy nienawiść ustępuje

W 1966 r. na łamach „Życia Literackiego” prozaik Adam Augustyn w odpowiedzi krytykom, którzy wyrażali swoje pretensje wobec młodej literatury, napisał, że jego pokolenie jest zmęczone i pragnie w swojej twórczości dać temu wyraz. Stawiam na zwyczajność, na antybohaterów, którzy chcą się ustabilizować w cichym zmęczeniu i wzruszeniu ramion – tłumaczył papież „małego realizmu”. Debiutujące na początku lat 60. pokolenie Augustyna, zbyt młode, by pamiętać wojnę, inspirowało się literaturą swoich rodziców, przecedzając ją w swoich utworach przez ekonomiczną beznadzieję i camusowską obojętność. W tej literaturze, ubolewali krytycy, nie widać żadnych perspektyw.

„Małość i niewspółczesność polskiej prozy – pisała rok po Augustynie w eseju „Względne prawdy własnego doświadczenia” Janina Katz – polega na tym, że jej twórcy z pełnym upodobaniem pozostają przy procederach zmierzających do uchwycenia spraw będących w tej chwili bądź pozorami, bądź takich, które były już wielokrotnie w literaturze powtarzane. (...) [Tymczasem] bohater to sprawa moralności albo wyobraźni moralnej. Mówimy: bohater współczesny, tak jak mówimy: ludzie w dzisiejszych czasach. Oznacza to, że bohater musi podźwignąć ten ułamek ciężaru świata, jaki nałożono na każdego z żyjących”. Czyżby po pięćdziesięciu latach nasza literatura znalazła się dokładnie w tym samym miejscu? Czy rezygnując z powielania ogranych tematów i politycznej agitacji będzie chciała naprawdę odwrócić wzrok od deformującego świat czarnego lusterka i wyjrzeć przez okno?

Na apel Janiny Katz odpowiadają autorzy opowiadań: Maciek Bielawski, Andrzej Dybczak, Paweł Sołtys, Rafał Wojasiński, Aleksandra Zielińska. Zawężenie przez nich charakterystycznej dla naszej prozy rozrzutności i szerokiego pola widzenia, ograniczenie do spojrzenia jednego człowieka, do jednostkowego doświadczenia (o którym mówi w rozmowie z Michałem Sowińskim autor dwóch tomów opowiadań Maciej Miłkowski) sprawia, że rzeczywistość wreszcie pozwala się uchwycić. Na razie jeszcze za nitkę, za frędzle – parafrazując Sołtysa. Ale powolutku, powolutku ciągniemy i nagle okazuje się, że spruliśmy spory kawałek świata. Ot, „poetyckie określenie na niepoetyckie okoliczności” (Sołtys). A pod rozprutą podszewką siedzą ludzie brzydcy, przeciętni, spracowani, starzy, zagubieni w czasie, zmęczeni codziennością (Bielawski, Dybczak, Sołtys, Wojasiński). Mają duże, czerwone dłonie. Łysieją, rezygnują z wciągania brzucha. Tracą pracę i rodzinę, biorą rozwód, emigrują. Piją piwo z dyskontu i ciepłą wódkę, jedzą grube jak kciuk szprotki i smażone na głębokim tłuszczu pierogi od teściowej. Pozwalają sobie na wylizanie talerza. Słone, gorzkie i niezdrowe, a jednocześnie pyszne, chrupiące i treściwe – takie to są teksty. Rewers zestetyzowanej rzeczywistości.

Bohaterowie naszych opowiadań próbują dzień po dniu przeciwstawić się powolnemu procesowi wymazywania – własnej, ale także zbiorowej pamięci. Na przykład tej o sąsiadach, którzy kiedyś, z miasta Szaloma Asza i miasta Isaaca Bashevisa Singera, zniknęli. Próbują zapominać o stratach, o śmierci swoich dzieci (Wojasiński, Zielińska) albo zdradzają nieustanny, podskórny, narastający lęk o ich bezpieczeństwo i przyszłość (Bielawski). Zresztą prawie wszystko, co się w tych kameralnych opowieściach wydarza, jest symptomem jakiegoś kryzysu, zdiagnozowanej właśnie choroby (Sołtys, Zielińska), wewnętrznych przeżyć („Kto tak myśli? Chyba wariat”), przeszłości, nieprzepracowanej traumy, skrywanej tajemnicy. Te opowieści są jak kretowiska, niepozorne kopczyki, pod którymi kryje się podziemny labirynt korytarzy. Z tej powszechnej „nieradości” wysupływane są pełne ciepłego światła (choć niepozbawione długiego cienia) oraz językowej zmysłowości mikrohistorie, „mikrotyki” – obrazki złożone z niemodnych rytuałów i słów. Hopperowskie ujęcia krajobrazów i miast. Ich hiperrealizm okazuje się doskonałym nośnikiem zarówno sytuacji metafizycznych, jak i ekonomicznych, bo też krainą tej prozy nie jest wcale „arkadia małej stabilizacji”, a raczej dojmująca niestabilność świata.

Didier Eribon przywołuje w swojej książce esej Jamesa Baldwina, w którym szczególnie uderzający wydał mu się jeden passus. „Sądzę, że jedną z przyczyn, dla których ludzie z takim uporem tkwią w nienawiści, jest strach przed bólem, jaki się zjawia, kiedy nienawiść ustępuje”, pisał Baldwin po śmierci ojca. Ten ból, a raczej – pisze Eribon – „nieodparty przymus zastanowienia się nad samym sobą, nieusuwalne pragnienie cofnięcia się w czasie”, pojawia się właśnie po to, by można było zrozumieć powody, dla których tak trudno wejść w jakikolwiek kontakt z tym, kogo się dotąd w gruncie rzeczy nie znało. Ten temat powraca jak echo, nie tylko w opowiadaniu „Echo” Pawła Sołtysa. Ten przymus, to pragnienie – bo jeszcze „nie mamy żadnego języka prócz gestów, bo szyba, bo odległość” – organizuje świat przedstawiony większości wydawanych właśnie na naszym rynku opowiadań. Nareszcie. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Od 2018 r. związana z „Tygodnikiem Powszechnym”, dziennikarka i redaktorka Działu Kultury, wydawczyni strony TygodnikPowszechny.pl. W 2019 r. nominowana do nagrody Polskiej Izby Książki za najciekawszą prezentację książek i czytania w mediach drukowanych. Od… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 43/2019